Adolf Dygasiński

PAN JĘDRZEJ PISZCZALSKI

Opowieść z niedawnej przeszłości

Tom I

WSTĘP

Pomiędzy Kielcami i Radomiem ciągnie się szosa, która latem wygląda jak biała nitka na zielonej płachcie. Jeżeliś, czytelniku, przed trzydziestu z górą laty przejeżdżał tamtędy w pocztowej karetce, toś poznał pocztyliona ze Suchedniowa. Franek mu było na imię. Ogromną fantazję miał ten człowiek; bywalec, wesoły, ruchliwy, od półkwaterka nigdy się nie wymawiał, a posiadał taki talent, że na swej trąbce pocztarskiej umiał wszystko wygrać, co mu do głowy przyszło.

Od samego Suchedniowa, gdzie w owe czasy konie pocztowe były jeszcze lepsze niż w Orońsku, aż do Szydłowca Franek prawie od ust nie odejmował trąbki.

Jechałem raz karetką w lecie i wypadło mi zająć miejsce frontowe, to jest na koźle. Rad temu byłem, bo Franek bez przerwy trąbił — wygrywał to krakowiaki, to oberki, to znowu jakieś smutne dumki.

Gdy na chwilę przerwał, pytam go:

— Jak widzę, lubisz grać na trąbce?

— Przywykłem, to lubię — odparł.

— Może służyłeś gdzie przy muzyce?

— Kaj miałem służyćl... Służyłem we dworze za stangreta.

— Za stangreta? I nauczyłeś się grać na trąbce?

— A tak; mój pan lubił takie granie, tom się nauczył.

— Cóż to za pan? Jak się nazywał?

— Porządny pan... Piszczalski z Jacków.

— Aaa, Piszczalski!...

— Może pan myśli, że nieporządny?

— Nic nie myślę...

Po chwili milczenia zapytałem znowu Franka:

— Ciężka też jest służba pocztyliona?

— Różnie bywa — odrzekł Franek. Potem świsnął biczem i tak zaczął opowiadać:

— Ja tu już drugim powrotem jestem na poczcie w Suchedniowie. Kiedym pierwszy raz nastał, zaraz jakoś po Godach, woła mnie pan pocztmajster przed wieczorem do kancelarii i powiada: — „Słuchaj no, pojedziesz mi z nagłą depeszą do Końskich!" — „Oj, proszę pana — mówię mu — tak prószy, że świata nie znać... Zadymka, niech Bóg broni, konie się na nic pomarnują" — „Nic nie pomoże — powiada on — musisz pojechać, bo to sztafeta". — "Ha, myślę sobie, jak jechać, to jechać". Wychodzę z kancelarii, idę do kuchni; ludzie tam siedzą, ciepło im, aż miło; rozpowiadam, że na całą noc pojadę do Końskich, a ci w śmiech, wydziwiają, że mię wilcy zjedzą na drodze. — „Raz kozie śmierć!" — pomyślałem i poszedłem do stajni. Patrzę — zawierucha, świata ani widu, a wietrzysko dmie uuu!... aż nijako słuchać. Zładowałem szkapy, zaprzągłem do wózka... stało biedactwo jak nieswoje, skurczyło się i ogony pod siebie wzięło. Dali mi z kancelarii te sztafetowe papierzyska w torbę, wdziałem płaszcz na grzbiet i rznę... Rany Boskie, co się działo!... Dęło tak, że konie z drogi spychało, a mnie o kęs wiatr z kielni nie wydmuchał. — „Nie ma co — powiadam sobie — trzeba tu naręcznemu zostawić cały kłopot, bo juści bydlę w takowym przypadku ma rozum lepszy od człowieka". — Takem już zdał się na wolę Bożą i na rozum koński...

Jedziewa, jedziewa, a tu mię na jeden raz gałęzie zaczynają bić po gębie, trącać po głowie. A no, wjechaliśwa w jakiś bór... Choćbym i konie skręcił, wiem to, gdzie jestem?... Niech ta naręczny bieży, kaj go węch niesie!

Tośmy się, mój panie, tłukli i tłukli po tym lesie, Bóg wie jak długo. Naraz słyszę, ktoś woła: — „Stój!..." — Aż we mnie wszystko skrzepło, bom nie wiedział, co za jedno. Konie się też wzdrygnęły, żwawiej jeszcze biegły, a ten jakiś wrzeszczy, dopada do mnie i od razu za łeb chycił. Jak mnie też szczęśliwie raz wziął w obroty, to bił i bił... Nareszcie się ustatkował; ja leżę w śniegu, ledwie parę puścić z siebie mogę, a on woła: — „W zadymkę się wybrałeś, myślisz, że w taką słotę można drzewo kraść spokojnie?... Łajdaku jeden!" — Więc się ledwie zdobyłem na powiedzenie: — „Przecie ja jestem pocztylion za e Suchedniowa, do Końskich jadę ze sztafetą". — „Pocztylion?... — pyta tamten; widno się zmiarkował i udobruchał. — No, no, a ja cię wziąłem zzłodzieja, co tu już na niego z tydzień polują... I w taką zadymkę cię wysłali?"

— „Człowieku — powiada — tu by cię wilki zjeść mogły!" — Ześmieliłem się teraz, wstaję z ziemi i powiadam: — „Wielkie rzeczy, bo to jednego już zjadły!" — „Widzę, żeś zuch — on mówi — żal mi, żem ci sprawił takie bicie z pierwszego impetu... Weź sobie, masz, żeby ci nie było . markotno". — I włożył mi w rękę sporo pieniędzy, a potem znowu rzecze: — „Jakbyś chciał u mnie służyć, to przychodź do dworu w Jackach; potrzebuję zucha stangreta, a na samych gamoniów natrafiam". — Kiedym posłyszał, że mi do Jacków przychodzić każe, to mię aż coś podrzuciło i skłoniłem się czapką, bom przecie wiedział, co to za pan w Jackach; osobliwie też konie jedyne na całą okolicę... Juści okrutny honor służyć przy takich koniach.

Franek umilkł, już miał chęć wziąć się do trąbki; ale ja byłem ciekawy końca tego opowiadania i spytałem:

— Powiedzże, co się dalej stało?

— Raźniej mi teraz było jechać, bom i pieniądze czuł przy sobie i myślałem o służbie w Jackach.

— A zadymka ustała?

— Zadymka dęła jak siedmioro nieszczęścia... Puściłem konie, niby że ten naręczny okrutnie był koń mądry. Około rana spojrzę, a tu wjechałem na jakieś podwórko; rozglądam się, precz stoją bryki, a każda miała z tyłu napis: „Końskie". Widzi pan, ten naręczny poleciał wtenczas taką jakąś krótką drogą przez lasy, żeby człowiek nigdy temu rady nie dał... Skoczyłem zaraz z bryki i jakem się rzucił koniowi na szyję, tom go szczerze pocałował za tę mądrość.

— No, a potem poszedłeś do Jacków?

— Toć panu mówiłem, jakom tam służył za stangreta. A jakże, nikomu nic nie mówiący, zabrałem się coś na drugi tydzień; przychodzę tam do dworu i powiadam, że mi sam pan dziedzic stawić się kazał. Od razu mię służba dopuściła, a on wyszedł i powiada: — „Hm, to ty jesteś pocztylion ze Suchedniowa?" — „Rychtyk ja" — odrzekłem.

— „Ale widzisz, mój bracie, mnie lada kto nie dogodzi — mówi ów dziedzic — bo ja na różne sposoby jeździć lubię... Jakby na to przyszło, umiesz ty czwórką, piątką albo i szóstką powozić z konia?" — „Czemu nie; jak trzeba, dam radę... Kiej się z konia czwórką powozi, to najlepiej siodłowego ostrogą, naręcznego nogą, lejcowego lejcem, swaślowego biczem".

— „Doskonale! — powiedział szlachcic. — Podobasz mi się; pamiętaj tylko, że u mnie głównie chodzi o to, żeby stangret był zuch. Możesz sobie czasem pałę zalać i za dziewuchami pochodzić — nic nie szkodzi... Ale jak krzyknę: — „Konie!..."

— to żeby tam pioruny trzaskały, jazda być musi, rozumiesz? Pardonu żadnego nie ma: słota nie słota, dzień, noc — wszystko równo; tyś zawsze powinien być gotów. I to, uważasz, z bata mi wal porządnie, bo jakbyś puknął ni w pięć, ni w dziewięć, zaraz w kark i z kozła precz. Skoroś pocztylion, to i zatrąbić nie wadzi czasem".

Zostałem, służą... Jazda siarczysta, bo konie jak diabły, a pan nikiej iskra. Płacił mi w dubelt i darowiznę dał nieraz. Jedno tylko niedobre: taką ma rękę krzepką, że nim się spostrzeżesz, on już wali, gdzie popadnie. Gorączka, niech Matka Boska broni! Jak go czasem co podleci, to by uśmiercił.

— Wybił cię kiedy?

— Tak dokumentnie, to wszystkiego raz osobliwie.

— Za cóż takiego?

— Śmiech powiedzieć, bo tak jak za nic... Pojechaliśmy raz do Kielc, no i szosą jechał też tam jakiś ciarach w cztery kare konie, a Piszczalski wrzeszczy: — „Mijaj z kopyta!" — Ja w konie, a tamten stangret mi zajechał... — „Mijaj, gawronie!" — woła mój. Odsadziłem się, jak mlasnę: pcc, pcc!... Gwałtu! dopadłem i, żeby pewniej minąć, chlusnąłem tamtego furmana biczem po łbie; on chciał mnie poczęstować i pana mojego w gębę zajechał. Oj, klął też, klął, a rzucał się. Naraz krzyczy na mnie: — „Stój, durniu!" — Ledwiem konie zatrzymał, a on mię bierze w rękę, trząchnął będzie ze trzy razy i gruch mię o ziemię... Padłem jak jajko, kiedy się stłucze.

— Bił cię potem jeszcze?

— Nie! Opamiętał się, ochłonął. Przyjeżdżawa do Kielc, a on mówi: — „Franek, wyprząż konie i przychodź do mnie do numeru". — Poszedłem i anim myślał, że mię takie szczęście spotkaj bo Piszczalski wyjął z kieszeni garść pieniędzy i mówi: — „Weź sobie, masz!..." — Widzi pan, taki z niego człowiek, jedyna dusza. Niektórzy ludzie to mu się umyślnie pod rękę nawijają, ażeby oberwać w łeb czy inaczej, a potem mieć zarobek.

Potem urwała się rozmowa, tak że Franek zapomniał nawet zatrąbić przy wjeździe karetki do Szydłowca.

W Szydłowcu stanęliśmy przed stacją pocztową; pasażerowie wysiedli i zdążali ku restauracji na obiad. Nie miałem apetytu, więc poszedłem przyjrzeć się charakterystycznemu ratuszowi w rynku. Właśnie sięgnąłem okiem ku szczytom budynku, kiedym posłyszał dwukrotny trzask z bicza: „Paf, paf", i odwróciłem głowę. Cztery dziarskie kasztany, zaprzągnięte do żółto pomalowanego wózka, rwały prosto od strony kościoła w rynek. Konie jak piłki odskakiwały od ziemi, podkowami krzesząc o bruk iskry. Na głowie stangreta paliła się czerwona czapeczka z pawimi piórami, a na plecach takaż suka u sukmany, lśniąca od złotych centek; trząsł się pas, zdobny mnóstwem większych, mniejszych i drobnych kółek. Na kogo tu patrzeć? Na pyszne kasztany, jakby ze złota ulane, wstrząsające łbami i karkami, strojnymi w jaskrawoczerwone, na poły szafirowe płaty u chomąt, czy na stangreta z zuchwałą fizjognomią i w tak malowniczym stroju? Nowe trzaski z bata zagłuszyły mię, kiedy dzielna czwórka stanęła przed samym ratuszem. Wiemy, co to jest zatrzymać od razu energiczne konie, gdy podczas ostrej jazdy nagle je powstrzymuje silna ręka stangreta. Żółty wózek zrobił ruch wsteczny, kasztany kiwnęły łbami, jakby się kłaniały, i kopytami na bruku wybębniały zakończenie swego marsza. Z wózka wyskoczył wtedy wysoki, dorodny mężczyzna, liczący jakie trzydzieści parę lat życia. Miał on twarz sympatyczną, wielce ożywioną, był szczupły a szeroki w ramionach; bujna, jasnoblond broda, ogorzałe policzki i ciemnoszafirowe oczy pociągały ku sobie jakąś niezwykłością. Zebrani w gromadki, mieszkańcy Szydłowca, przeważnie Izraelici, z uszanowaniem odkrywali głowy przed przybyłym.

— Któż to jest? — pytałem pierwszego lepszego.

— Pan z Jacków, pan Piszczalski — brzmiała odpowiedź.

„Więc to ten jest pan Piszczalski — myślałem w duszy. — Znam historię jego rodziny, a pierwszy raz go w życiu widzę... To Marceli, syn pana Jędrzeja".

Miałem wielką chęć podążyć za Piszczalskim, przypatrzeć mu się z bliska: ale zabrzmiała już po raz trzeci trąbka pocztowa dając znać pasażerom, że czas zająć miejsce w karetce. Więc poszedłem tylko do zuchwałego stangreta i zapytałem:

— Dokąd jedziecie?

— Do Radomia — odparł krótko zapytany. Kiedym się zbliżył do karetki, stał już tutaj Franek ze Suchedniowa, życzył pasażerom szczęśliwej drogi w nadziei otrzymania tryngeltu za życzenia. Miejsce jego zajął teraz Walek, który nie miał talentu do muzyki, ani daru opowiadania przygód swoich.

Usiadłem na koźle i pojechaliśmy.

Po równej drodze toczyła się ciężka karetka dudniąc, a pocztylion, przypiekany przez ciepłe lipcowe słońce, podrzemywał ciągle. Ujechaliśmy już z półtory mili od Szydłowca, kiedy naraz szosa zaćmiła się nadzwyczajną kurzawą, a ja w kłębach białego pyłu spostrzegłem cztery złote kasztany i żółty wózek Piszczalskiego. Przez krótką tylko chwilę mogłem się przyglądać; dwukrotny strzał z bata huknął i wszystko przeminęło.

Ocknął się teraz i pocztylion, także trzasnął biczem, zaciął konie i począł niezdarnie trąbić. Przed nami obłok kurzu szybko się naprzód posuwał, jak gdyby go burza niosła.

„Więc to jest ostatni Piszczalski — myślałem — Marceli, syn pana Jędrzeja, tego bohatera, o którym od dzieciństwa babka i matka naopowiadały mi tyle historyj".

Samego pana Jędrzeja jak przez mgłę pamiętam: mężczyzna był otyły i olbrzymiego wzrostu, bez żadnego wcięcia w pasie; gdy mówił, głos jego huczał głośno; wzrok miał surowy; nosił czamarę fałdowaną z tyłu, na głowie — czapkę bobrową, na nogach — wysokie świecące buty.

Ostatni raz widziałem go w małym miasteczku. Wyszedł z zajazdu i przez rynek podążał ku aptece; za nim o kilka kroków z tyłu szedł Maciek, stary sługa, a za Maćkiem postępowały dwa wielkie psy moręgowate z obciętymi uszyma. Wszyscy zdejmowali czapki przed panem Jędrzejem, niektórzy z uszanowaniem całowali go w rękę. On kiedy niekiedy kładł rękę do kieszeni i rzucał biednym pieniądze.

ROZDZIAŁ I

Piszczalscy pochodzą z Ukrainy. Ojciec pana Jędrzeja, Paweł Piszczalski, około piętnastu lat życia strawił na wojaczce, z której do domu powrócił jako rotmistrz. Liczył czterdziesty drugi rok życia, gdy się ożenił z panną posażną i dobrego rodu. Z tego małżeństwa urodził się syn, którego na pamiątkę dziadka ochrzczono imieniem Jędrzej. Pan Paweł był wzorowym mężem i ojcem; ale miał przekonanie, że dziecko płci męskiej już od maleńkiego powinni wychowywać mężczyźni, gdyż inaczej „wśród bab — jak mawiał — chłopak musi wyrosnąć na niewieściucha". Toteż wnet potem, gdy Jędruś przestał ssać pierś macierzyńską, dostał za niańkę i za pierwszego wychowawcę Maćka Wierzbę, wachmistrza, wojaka z krwi i kości.

Ten Wierzba był to gołąb dobroci; do Jędrusia przywiązał się jak do własnego syna, i do wychowania chłopca zastosował system żołnierski. Zaledwie malec umiał chodzić, już go wachmistrz uczył trzymać się prosto, maszerować, a przy tym udzielał mu lekcyj pierwszych zasad sztuki krzyżowej. Pięcioletni chłopak dosiadał małego kuca i z drewnianą szabelką lub lancą bardzo zręcznie harcował na komendę po dziedzińcu. Jak raz szczęśliwie narwał Maciek panicza rotmistrzem, tak się też tytuł rotmistrza pozostał na całe życie.

— Jestem rotmistrz Piszczalski! — mówił o sobie malec, którego i ubierano w mundurek ułański.

Przyszła pora strzelania do tarczy i na tym polu także Maciek dowiódł dużo zdolności nauczycielskich, a chłopiec okazywał nadzwyczajną pojętność marząc ciągle o swej przyszłej karierze żołnierskiej.

W całej tej edukacji wielką rolę odgrywały opowiadania Wierzby o staczanych bitwach, przygodach obozowych i żołnierskich trudach w różnych krajach.

— Było to we Włoszech — mówił wachmistrz — szło o zdobycie mostu pod Lodi; powiada do mnie rotmistrz: — „Jedziemy na rekonesans!" — I puściło się nas dwunastu, co koń skoczy. Nieprzyjaciół były chmary, podjechaliśmy do nich z bliska. Kiedy nas spostrzegła austriacka konnica, w tej chwili wypadło więcej dwustu w pogoń za nami. Oj, byłaż to gonitwa! Rany Boskie, tylko ziemia stękała od kopyt końskich!... Ja patrzę, a mojego rotmistrza już dwóch tuż, tuż dopada; on gnał, a szablą naokoło swej głowy tak robił, tak wywijał, że mi się wydawał, jak święty z jasną obrączką nad głową. Jezus Maria, Józefie święty! Przy mnie by człowiek taki miał zginąć? Cóż by świat powiedział, jakbym po wojnie wrócił do domu? Dopiero ja konia ostrogą bodnę i na pomoc lecę. Wręcz do jednego Niemca z lancą dopadam, a jego już na siodle nie ma. — I przy tym Maciek wykonywał ręką ruchy odpowiednie, a Jędruś z roznamiętnionymi oczyma aż rękami trzepotał i wołał:

— Cóż dalej, cóż dalej?

— Jednegom zwalił, a tu mnie drugi huzar znowu z lewego boku pałaszem w łeb zajechał i od tego czasu mam oto tę bliznę na czole... Ale pożałował łajdak za moją ranę, bom zaraz lancę odwinął i na odlew samym drzewem takem go w łeb grzmotnął, że mi się pod same kopyta konia zwalił. Musi na wieki ziemię liże, bo hurma jazdy wnet po nim przewaliła. Wróciliśmy szczęśliwie, choć pięciu zabrakło. Potem była bitwa straszna, jazda szła na armaty i armaty zdobyła...

— Jakeście armaty zdobywali? — pytał chłopiec zentuzjazmowany opowiadaniem.

A Maciej wtedy rozpowiadał wszystkie szczegóły swoim prostym, a malowniczym językiem.

Innym razem znowu wachmistrz przedstawiał obraz bitwy pod Jeną:

— Grzmiało tak strasznie — mówił — że huk armat o dwie mile prawie było słychać; ale to nic, bo taka muzyka jest najlepszą przygrywką do ataku... Krew się w człowieku rozpalała i konia trudno też było w garści utrzymać, boć koń, który służy w wojsku, lubi bitwę, a i czuje, kiedy jej człowiek pragnie. Kawaleria szarżowała tam na kawalerię. Wpadliśmy jak wszyscy diabli ze strasznym ogniem i Niemcy na jedną minutę placu nam nie dotrzymali, łamało się toto wszystko, wiło; dopiero my dalejże się wprawiać na ich karkach. Miał człowiek dubeltową siłę w ręce... Jak dziś pamiętam, było to czternastego października; zapędziłem się w gonitwie za rozsypanym nieprzyjacielem, kiedy naraz ze wszystkich stron otoczyły mnie dragony niemieckie. Pierwszego, co na mnie natarł, od razu zdmuchnąłem z konia, spadł jak knotek ze świecy; ale mię w tej chwili któryś za to z góry tak potraktował, że mi tylko w mózgu trzasło, a w oczach się zaćmiło; dopadł jeszcze inny i, przelatując, pchnął mię pod żebra.

Spadłem wtedy z konia, nic już nie wiedziałem, co się ze mną działo, i leżałem tak w błocie chyba ze dwie dobre godziny, zanim mię swoi poznali i między rannych odnieśli. Z tej bitwy wyniosłem sobie oto dziurę jedną w czerepie, a drugą między żebrami...

Tak Wierzba wachmistrz opowiadał ciągle. Czy rzeczywiście był w tych wszystkich bitwach, czy może o nich tylko słyszał, bardzo trudno to wiedzieć. Ran on miał na ciele dużo, powoływał się na ich świadectwo przed malcem; ale był to wyborny opowiadacz, a u takiego fantazja przecież działa i nie może się krępować suchym notowaniem faktów. Wachmistrz obrazami całymi myślał i był urodzonym talentem twórczym.

— Maćku, powiedz mi, czy rany bardzo bolą? — pytał Jędruś.

— Jak która; druga to świdruje do szpiku, niektóra, psiakość, piecze żywym ogniem, a inna drze, co się chce człowiekowi gwałtu wrzeszczeć... Są rany takie ślamazarne, niebolące i to paskudztwo jest najgorsze, bo człowiek gnije powoli. Te rany, co bolą, są daleko lepsze, bo się z nich robi zawziętość po wyzdrowieniu. Oj, jak przyszło, płatałemże ja też tę niemiecką gadzinę za swoje bóle!... Święty Panie, grzechy mi moje odpuść na tamtym świecie, bom pewno niejednego pludra do piekła posłał!

W takiej to atmosferze bohaterskiej epopei rósł Jędruś i tak się przejął czynami wojowników, że tylko o tym jednym myślał; na ten temat sam już powtarzał opowiadania o różnych zdarzeniach, a zwykle siebie przedstawiał jako bohatera. On się przejął twórczością wachmistrza Wierzby, układał plany i obrazy bitew, opowiadał nieraz matce, jak zdobywał armaty, jak rozbijał czworoboki nieprzyjacielskiej piechoty lub się ścierał w szarży z jazdą. Pełno ruchu i życia przeglądało z tych naiwnych opowieści dziecka; ogień mu wtedy pałał z oczu, rozpłomieniały się policzki; chłopiec w najlepszej wierze miał się za rotmistrza Piszczalskiego. Dla niego istniał na świecie tylko zawód żołnierza; nie cenił nic więcej, tylko dobrego konia, dobrą szablę.

W żywej młodocianej fantazji przerabiały się wielorako wszystkie posłyszane epizody wojenne; bo malec we śnie i na jawie słyszał wyraźnie wrzawę bitwy, zgiełk, szczęk oręża, huk wystrzałów; on widział, jak się zwycięża i jak się ginie.

— Maciek, czy ty pamiętasz — mówił — jak mię oskoczyli Austriacy, a tyś mi życie ocalił?... Oj, nabiliśmy ich też wtenczas, nabili!... Leżeli po polu, jak snopki zżętego zboża.

Zachciało się koniecznie chłopcu mieć bliznę na czole i jednego razu nożem poprzecinał sobie skórę.

Nie skończył jeszcze Jędruś lat dziesięciu, kiedy go ojciec odumarł. Dla pani Pawłowej, która była wielce niesamodzielną niewiastą, śmierć męża stanowiła ciężką epokę w życiu. Jak tu wychować chłopca z ognistym temperamentem, którego już wcześnie usunięto spod jej wpływu? A zarząd majątkiem, to także nie na głowę kobiety. Na szczęście, znaleźli się doradcy i opiekunowie, a ci uchwalili, iż czas wielki, aby pomyśleć o nauce Jędrusia. Sprowadzono więc do domu nauczyciela, który jednakże spotkał w chłopcu oporność, nie dającą się przełamać, i rychło ustąpił ze swego stanowiska. Po nim zajął miejsce inny, a temu także nie poszło z uczniem lepiej. Jędruś miał naturę silniejszą, aniżeli systemat pedagogiczny i pokonywał przeto swoich nauczycieli. Dopiero trzeci guwerner wziął się na sposób i był nieco szczęśliwszy od swoich poprzedników; skoro spostrzegł, że się uczeń do niego nie nagnie, począł się sam do ucznia naginać. Dzięki tej wyrozumiałości nauczył się Jędruś po upływie roku jako tako czytać i pisać.

Miał już młody rotmistrz skończonych dwanaście lat życia, kiedy nareszcie matka, ulegając wpływowi krewnych, postanowiła oddać jedynaka do szkół publicznych. Ale i Maciej musiał z nim wyjechać. W tych szkołach Jędruś mało robiłj do książki zaglądał o tyle, o ile w niej znajdował rysunki lub opisy bitew i czynów wojennych;

wszystko inne nadzwyczajnie go nudziło. Prośby, groźby, plagi nawet — wszystko to nic nie pomagało, bo Jędruś przełożonych swoich uważał za ludzi, którzy by nigdy żadnej bitwy nie wygrali. Z kolei rzeczy przełożeni najzupełniej zwątpili o młodym Piszczalskim. Ale za to koledzy bardzo kochali młodego rotmistrza i uważali go za wielkiego zucha. Miał on taki mir u swoich współtowarzyszy, żeby za nim — jak to mówią — każdy w ogień poszedł. Przy lada sposobności wytwarzały się dwa obozy, z których w jednym koniecznie musieli być Niemcy, w drugim Polacy lub Francuzi z Piszczalskim na czele — i ten drugi obóz zawsze zwyciężał. Duch wojenny zapanował w szkole, a pedagogom trudno go było powstrzymać, rotmistrz bowiem podsycał ducha tego swymi pełnymi ognia opowiadaniami o własnych wojennych czynach pod Wagram, Austerlitz, Lodi itd. Prócz tego, weszły w modę nieustanne bitwy i pojedynki; mało kto myślał o odznaczeniu się w szkole, ale każdy pożądał laurów wojennej sławy.

Rotmistrz spotkał zawziętego przeciwnika, który się nazywał Turnia, miał po swojej stronie część szkoły i dumnie wyzywał Piszczalskiego. Pojedyncze bitwy zamieniały się teraz na nieustającą wojnę.

Nadeszła zima i Turnia ze swoimi cały czas wolny od zajęć w szkole obracał na budowanie fortecy z wałów śniegu; praca trwała przez tydzień, a gdy ją ukończono i nagromadzono wewnątrz ogromny zapas kul śnieżnych, Turnia przez adiutanta swego posłał Piszczalskiemu formalne wyzwanie do stoczenia walnej bitwy. Jednego więc dnia po południu dwie nieprzyjacielskie armie wyszły za miasto; ale jakże się rotmistrz zdziwił, kiedy ujrzał szańce nieprzyjaciół i ogromne zapasy amunicji.

— To nic — rzekł do swego zastępu zagrzewając jego męstwo — odważni żołnierze moi, wy się nie potrzebujecie chować za mury! Z gołymi rękami pójdziemy i zwyciężymy... Za mną, za mną, waleczni!

I Piszczalski na czele swej armii przypuścił szturm. Już w pierwszym ataku rotmistrzowscy zdobyli okopy i ukrytych za nimi turniowszczyków wyparli do fortecy. Na oblegających posypał się teraz ze ścian twierdzy grad kul, które były twarde, zlodowaciałe. Szturmujący chcieli zrobić wyłom w ścianie twierdzy, lecz bez użycia narzędzi okazało się to niepodobieństwem. Bramę wchodową zastawili oblężeni jakimiś starymi wrotami, które od wewnątrz podpierały liczne barki. Duch zwątpienia wstąpił w szeregi rotmistrza, już kilku rannych odeszło na bok, innym ręce tak zmarzły, że byli bezczynni. Ktoś nawet doradzał odwrót, ale Piszczalski nie chciał o tym słyszeć; pomyślał on krótką chwilę i znalazł szczególny sposób zdobycia warowni. W pobliżu znajdował się stóg siana, którym obesłano dokoła fortecę — i siano podpalono; ze ścian twierdzy lała się teraz woda, a dym, idący w górę, i płomień nie dozwalały oblężonym miotać pocisków. Coraz nowy zapas siana przybywał, coraz też bardziej słabły ściany warowni. Twierdza upadła i rotmistrzowscy zwyciężyli. Turnia jednakże poddać się nie chciał, okrył Piszczalskiego obelgami dowodząc mu, że tylko chytrością umie zwyciężać, nie w otwartym polu. Przyszło do roznamiętnienia, potem do walki na pięści.

Nie podobna tu opisywać szczegółów bitwy; dosyć na tym, że Piszczalski na łeb, na szyję poraził przeciwników. Rozjątrzeni chłopcy walczyli do nocy i wrócili do domów zziębli, poranieni: jednym krew się puściła z nosów, drugim popodbijano oczy, podrapano twarz i ręce, podarto w szmaty ubranie, wyskubano włosy z głowy.

Nazajutrz więcej niż połowy uczniów brakowało w szkole. Sprawa wytoczyła się przed władzę szkolną, u której Jędruś już i tak miał złą opinię. Przy badaniu wszystko wyszło na jaw; pokazało się, że ambitny rotmistrz nieustannie wznieca wojenny zapał, szkodliwy dla celów wychowawczych, że sam nic nie robi, innych odciąga od nauki i w ogóle daje jak najgorszy przykład. Przełożony zawiadomił więc listownie matkę Jędrusia wzywając ją do odebrania syna, na ulepszenie obyczajów którego szkoła nie posiada żadnych środków.

Mężny wojownik musiał ustąpić, została po nim tylko przez krótki czas tradycja w szkole wśród niektórych walecznych. Miejsce idei wojny zajęła potrzeba nauki.

Razem więc z Maciejem powrócił młody rotmistrz do wsi rodzinnej, a był już wtedy szesnastoletnim wyrostkiem. Teraz nie bawiła go musztra, nie wywijał drewnianą szabelką, lecz hulał na koniu po stepie, ścigając zwierzynę, lub plądrował po lesie. Konie, psy, strzelba — były to ulubione przedmioty rotmistrza, a noc tylko spędzał w domu. Zdziczał, zrobił się z niego barbarzyńca, który częstokroć okazywał nieposkromioną popędliwość, bijąc ludzi, ilekroć woli jego nie czynili zadość. Pomimo tego, cała dworska służba przepadała za paniczem. Zarówno matka, jak krewni i opiekunowie, nie mieli na Jędrusia żadnego wpływu; ich rady i przestrogi obijały się o uszy chłopca niby o ścianę. Maciej Wierzba miał u niego powagę o tyle, o ile mu imponował swą przeszłością, bliznami ran, otrzymanych w bojach; zresztą opowiadania wachmistrza ciągle jeszcze sprawiały wielkie wrażenie na umyśle młodzieńca.

Jak dąb rozrastał się młody rotmistrz, posiadał na wiek swój niepospolitą siłę, ogromny zapas energii i nadzwyczajnie butny temperament. Lekceważył ludzi słabych, lękliwych, a miał wielki szacunek dla siły fizycznej i dla odwagi. Można go było widzieć codziennie na koniu, jak chart podkasanym i jak chart ścigłym; prawie cały jego ubiór był ze skóry; kochał się w rzemiennych pasach, rajtuzach, kurtach i smyczach. Krok w krok jeździł za nim Maciek Wierzba, wojownik starego autoramentu, poważny, najczęściej milczący, surowy i nieustraszony kawalerzysta.

Pan Jędrzej miał lat dwadzieścia dwa, gdy go odumarła matka. Kiedy go przycisnęła do piersi w godzinę śmierci i udzieliła mu ostatniego błogosławieństwa, rozżalił się, a pierwsze łzy szlachetnych uczuć popłynęły mu z oczu. Na czas jakiś krótki zmienił tryb życia; ale silna natura przemogła, wezwała go do życia czynnego. Był on teraz przecież panem, mógł rozkazywać, robić, co mu się podobało, zakupywać nowe konie, gromadzić dokoła siebie myśliwych i junaków.

ROZDZIAŁ II

Młody Piszczalski prowadził życie królewskie w swojej dziedzicznej wsi Kuczmirówce, która bez najmniejszych usiłowań ze strony właściciela przynosiła znaczne dochody. Pojawiały się tutaj coraz nowe konie, psy, osobliwe okazy palnej broni, zjeżdżali się myśliwi i zgiełkliwe życie młodzieńca upływało na łowach, wyścigach konnych, na układaniu psów, tresowaniu koni.

O kilka mil mieszkał w okolicy szlachcic, Ignacy Worzewski, właściciel Piołunówki, z którym rotmistrz wszedł w bliższe stosunki, ponieważ Worzewski, lubo starszy, był bardzo podobny do Piszczalskiego pod względem swych upodobań.

Coś w sierpniu, jednego dnia przypada z tej Piołunówki posłaniec konny i doręcza panu Jędrzejowi list następującej treści:

„Kochany Rotmistrzu!

Właśnie wczoraj powróciłem z Berdyczowa, gdzie wyprzedałem całe swoje tałałajstwo. Oczyściłem sobie najzupełniej raz nareszcie stajnię; podobierałem fornalki, skompletowałem dwie czwórki do wyjazdu, nabyłem pysznego wierzchowca wyścigowego — ptak nie koń; kupiłem też wcale dobrego galopeda dla dojeżdżacza, a prócz tego przyprowadziłem cztery srokate kuce do kałamaszki — powiadam ci, rotmistrzu, panny nie konie! Przed samym odjazdem z Berdyczowa trafiam na parę karych ogierów garbonosów; byłbym kpem, gdybym nie kupił, bo konie jakby dla mnie stworzone! Ogień, siła, budowa — olbrzymy!...

Otóż, pragnę koniecznie, abyś ty to wszystko obejrzał; nie bez tego, żebyśmy zaraz nie ucięli jakiej facjendki. Przywiozłem też z jarmarku parę baryłek kawioru, świeżych minogów i innych zakąsek, a wszystkiego tego sam zjeść nie myślę.

Ale, ale!... Przywieź ze sobą ze sześciu ogarów i Maćka, bo mam dla ciebie niespodziankę: polowanko takie, że mu buzi dać można".

Niebawem rotmistrz wydał rozkaz, aby mu do bryczki zaprzągnięto w poprzek cztery konie, zabrał ze sobą dwie strzelby, sześciu psów, Maćka — i puścił się w drogę. Już dobrze dwie mile ujechał od domu, kiedy spostrzegł, iż naprzeciwko niego wyciągniętym kłusem pędzi ktoś w trójkę koni.

— Mikita, jedź no porządnie! — odezwał się pan Jędrzej do swego woźnicy. — Niech ten tam jakiś widzi, że rotmistrz Piszczalski jeździć umie!

Na to wezwanie Mikita trzasnął tylko lejcami i puścił konie, które z kopyta, jak wiatr ruszyły. W szalonym pędzie bryka pana Jędrzeja przeleciała około bryki jakiegoś przejezdnego jegomości, który w trzy konie podróżował. Ale ów podróżny w tej chwili ze swej bryczki na cały głos wołać zaczął:

— Hola, stój, stój!

— Panie rotmistrzu, to ktoś znajomy jedzie — rzekł Maciej. — Możeby stanąć?...

Zatrzymała się czwórka Piszczalskiego, a nieznajomy podróżny kazał swojemu woźnicy zawrócić i podjechać do rotmistrza. Teraz pan Jędrzej spostrzegł przed sobą mężczyznę wysokiego a chudego i z wąsami, przypominającymi Turka; zbliżył on się szybko do rotmistrza, rozłożył długie ręce jak skrzydła wiatraka, i zawołał:

— Jaż się nie mylę?... Rotmistrz Piszczalski — ha?...

— Tak jest! — odrzekł zapytany.

— A ty, duszko, mnie nie poznał?... Jaż krewny twój, Eugeni Horda Drakiewicz — aa! Mało tego, że krewny, ja prawie jak wasz rodzony... Za Piszczalskimi ja by w ogień poszedł... Dusze moje, kochanieńkie! A pamiętasz, jak ja odwiedził cię, kiedy ty był w szkołach, za domem?... Trzy ruble tobie zostawił, serce — aa?... Więcej ja dałby, ale w karty zgrał się w nocy... Jak Boga kocham, zgrał się... Więcej pięciu tysięcy rubli asygnacyjnych ja przegrał.

— Matka mi mówiła, że Horda Drakiewicze są bliscy nasi powinowaci... — mówił rotmistrz.

— Jakżeż powinowaci być nie mają?... Taż są!... A niechże cię, śliczny mój!... Tak ty, serce, Jędrzych Piszczalski?... Byćże może?... Ot i młodzian, jak Boga kocham!... Wszystkiego lat dwadzieścia parę mieć może, a wsadź go na koń —

i masz atamana!... Serce moje, robaku, dajże ty mnie wyściskać się, wycałować!...

I nie czekając na pozwolenie Drakiewicz wskoczył na bryczkę, a potem twarzą swoją padł na twarz rotmistrza i cmokał ustami, całował, ciągle powtarzając:

— Dobry, jedyny ty, kochanieńki synek mój! Nareszcie przestał całować pana Jędrzeja i pyta:

— Serce, ty dokąd wybrał się?

— Jadę do Piołunówki, do Ignasia Worzewskiego.

— Do Worzewskiego? Wy znajomi? Ślicznie!... Jadę z tobą, nacieszymy się. Psy, serce, ty na moją brykę każ przesadzić, at i miejsca będzie zaraz więcej... Widzisz, ja człowiek praktyczny — aa! A po co ty do Worzewskiego? Na polowanie, na karty może — ha?

— Ignaś wrócił niedawno z jarmarku w Berdyczowie, więc jadę obejrzeć kupione konie.

— Pięknie!... A on dobrze żyje?... Powiedz, duszko, kucharza on trzyma? Stary jego ojciec żył uczciwie, nie żałował sobie... Pewno i on takoż? Posiliłbym się... Jaż cztery mil gonię po szklance kawy z bułeczką — oo!

— U Worzewskiego jeść dostaniemy, nie ma o czym mówić — upewniał rotmistrz.

Rozmawiając o tym i o owym, przybyli nareszcie do Piołunówki, gdzie pan Ignacy Worzewski przyjął gości z otwartymi rękoma. Piszczalski przedstawił Hordę Drakiewicza, jako swego krewniaka, a Worzewski na to:

— Drakiewiczów na Litwie dużo; dwa lata temu jeździłem do stryja swego, który mieszka w powiecie lidzkim, i poznałem tam Hordę Drakiewicza, człowieka bardzo przyjemnego.

— Inaczejże być nie może! zawołał Drakiewicz. — Jaż pociechę mam z tego, bo gdzie nie zajedziesz, ludzie się odchwalić nie mogą Horda Drakiewiczów: — "At ród — powiadają — ziemianie, godność z każdego prosto kapie..." — Wiesz, serce, ja dygnitarzem takoż byłby, siedziawszy w domu!... No, ja nie chciał, jak Boga kocham, nie chciał! Jaż skromny człowiek, bez tego zjem, wypiję, po co mnie marszałek? Powiedz, kochanieńki, ta Worzewska, co wyszła za Kapsulewicza, powinowata twoja — ha?... Ja na weselu ich był.

— Rodzona siostra mojego ojca — odrzekł Worzewski.

— Patrz, jak my oba zeszli się!... Ot, Kapsulewicz skarb zdybał, anioła, nie kobietę! Jak mnie miło, że ona ciotka twoja, serce!... My o niej pogadamy potem, a teraz, duszko, co ja powiem tobie: Jakby ty zajrzał we mnie, to by zapłakał; powiedziałby: — „Drakiewicz, krew taka, a głodny, żołądek u niego pusty!..." — Widzisz — aa!

— Ależ zaraz, zaraz!... Wypijemy, zjemy! — zawołał Worzewski i wybiegł gdzieś z izby pośpiesznie.

Niebawem gospodarz zaprosił rotmistrza i Drakiewicza do jadalni, gdzie na stole znajdowały się liczne butelki, jako też zakąski. Drakiewicz nie dał się prosić, pochwycił czym prędzej butelkę z wódką i kieliszek, powąchał, popatrzył w butelkę pod światło mówiąc:

— Starka!... A ona w butelki dawno zlana, ha? Jaż się napiję, serce, przed, w środku i po... Nie mówięż, że po razu; co za rachunek byłby?... Podjadłszy, my wypijem braterstwo — aa? Węgierskie tylko ja piję, przywykł... Jak nalegają, szampańskie też wypiję... Ale potem, serce, potem, na końcu!... Worzewscy, ot mi szlachta, ród duży, jak Boga kocham!

Z tymi słowy nalał sobie Drakiewicz kieliszek po same brzegi, wypił, smakował przez chwilę, a nie wypuszczając z rąk butelki, mówił znowu:

— Jak, serce, deszcz pada, to pierwsza kropla wsiąka głęboko i nic z niej nie zostaje; druga takoż wsiąka, nie to, żeby głęboko, a zawsze wsiąka-, trzecia — at prawdziwa kropla! Ziemia już jej nie pije... Zwierzę-li, roślina-li, człowiek-li tę trzecią kroplę pije; tak Bóg i zrobił mądrze!... Mnie jeden gwardian raz to wyłożył, ja pojął i po trzy krople zawsze już pijam... Trzy przed, trzy w środku i trzy po... Wy sobie zapamiętajcie ten metod, jak chcecie zdrowia mieć po uszy — aa!

Wesoło upłynął czas przy śniadaniu, Drakiewicz bawił swoimi konceptami rotmistrza i pana Ignacego, który nareszcie prosił gości, ażeby obejrzeli jego konie.

Było co widzieć, bo Worzewski nie tylko kochał się w koniach, ale się znał na nich wybornie. Wyprowadzono wreszcie ze stajni na plac karego ogiera, który szedł, buńczucząc się, drobniutko przebierał zrazu nogami, ogonem ziemię zamiatał, nozdrzami prychał i zdał się gniewnie na świat spoglądać. Naraz podskoczył, chrapnął dziko, wspiął się i podniósł w górę stajennego, który go krótko trzymał.

— Hryciu, taż mu popuść, stary ośle! — krzyknął Worzewski. — Cóż to, konia się boisz!

Hrycio popuścił; ale koń w tej chwili szarpnął, stajenny padł na ziemię, jak długi, a kary zaczął po dziedzińcu szczupaka wycinać. Bryknął, najeżył grzywę, zadarł nieco swój ciężki, bujny ogon, chrapał i strzygł uszyma, nareszcie puścił się przez dziedziniec w pełnym pędzie, zaledwie nogami tykając ziemi. Dopadł do jakiegoś parkanu, stanął nagle, aż ziemię zarył tylnymi kopytami; chrapnął, odwrócił się, wierzgnął trzykrotnie w powietrze i, wspaniały, z trzęsącą się grzywą, defilował, jakby się boczył do ludzi.

— Cóż na to powiesz, rotmistrzu? — zapytał gospodarz.

— Pyszny koń! — odpowiedział Piszczalski, wpatrując się w karego z zachwytem.

— Hryciu, żebyś nie był mazgajem, to byś złowił konia i przejechał na nim oklep! — zawołał Worzewski. — Ale Hrycio nadaremnie zachodził to z boków, to z tyłu; koń się rozhulał i podejść go było trudno. Powypadali teraz różni ludzie ze stajni, polowali na karego, który nie dawał się ani ująć, ani do stajni zapędzić. Nareszcie wpadł do swej klatki, skąd go niebawem znowu wyprowadzono, i Hrycio jednym susem, jak pantera, znalazł się na jego grzbiecie. Koń wspiął się na tylne nogi, potem w gwałtownym ruchu poskoczył, wstrząsnął całym ciałem, wierzgnął kilkakrotnie i zwalił Hrycia na ziemię, a sam znowu się puścił w szalone tany po dziedzińcu.

— Gdzie jest Michałko? — zawołał Worzewski, — On jeden jeździć umie!...

W tej chwili ukazał się młody chłopak w baraniej czapce; szedł do rozhukanego konia śmiało, patrzył mu w oczy, a kiedy już był o kilka kroków, rzucił się na niego i pochwycił opuszczone lejce; szarpnął nimi ku dołowi, potem zarzucił je karemu na łeb i w mgnieniu oka już siedział na grzbiecie!

— Zuch! zuch! — zawołał rotmistrz z zapałem.

Ale oto ogier w tej chwili rzucił się bokiem całym na ziemię; porwał się znowu jak oparzony, poskoczył, wierzgnął i padł na bok drugi. Michałko siedział, jakby przykuty do konia. Teraz kary chrapnął, stanął na równe nogi, wspiął się prosto, tak że za chwilę mógł grzbietem runąć na ziemię i jeźdźca ciężarem swoim przytłoczyć. Wtedy Michałko lekko zeskoczył na ziemię, ściągnął konia uzdą ku dołowi i już mu się powtórnie miał na grzbiet rzucić, kiedy ktoś podszedł z tyłu, odebrał kozakowi z rąk lejce i dosiadł karego z nadzwyczajną zwinnością. Był to rotmistrz Piszczalski.

Teraz koń z jeźdźcem poleciał, jak szalony; stanął, chrapał, skóra na nim drżała konwulsyjnie, lecz nie upadł; piana z ust mu się toczyła i obłok pary nad nim się unosił. Pan Jędrzej głaskał konia jedną ręką, mówił coś do niego, a półgłosem zawołał:

— Otworzyć bramę!

Zaledwie bramę otwarto, rotmistrz ścisnął konia łydkami i puścił mu lejce. Zadrżała ziemia pod kopytami, poleciała w górę darń, wyrzucona siłą nóg końskich; rumak i jego jeździec zniknęli w polu. Wszyscy wyszli za bramę, Worzewski przyłożył dłoń do oka i patrzał za Piszczalskim, potem rzekł:

— Hrycio i Michałko na konie, jechać za panem rotmistrzem, bo tam źle będzie!

— Cóż złego? — pytał Drakiewicz. — Taż on jeździec, daj, Boże, zdrowie!

— Tak, widzę to ale koń go poniósł na stawy i groble; jedyny mostek jest do przejazdu i to zepsuty, gdyż od dawna nikt po tej drodze nie jeździ.

Dwaj stajenni puścili się w pogoń za rotmistrzem, a oprócz nich dosiadł też konia Maciej i wkrótce ich wyprzedził.

Tymczasem kary wpadł z Piszczalskim na groblę pomiędzy dwoma stawami i rotmistrz ujrzał przed sobą mostek pełen dziur, w których łatwo było kark skręcić; zebrał więc wszystkie siły, aby powstrzymać rozszalałego bieguna. Kary, szarpnięty, rzucił się na bok, natrafił na poręcz, która pod naciskiem pękła, i koń z jeźdźcem zwalili się do stawu. Przez jakiś czas nie było widać ani jeźdźca, ani konia — zniknęli oba w głębinach przy samym upuście stawu; potem wypłynęli w niejakiej odległości jeden od drugiego. Pan Jędrzej podwoił siły, płynął potężnie jak łódź lekka, gnana wiatrem; w wodzie dopadł konia, chwycił go za grzywę, a kiedy kary na brzeg się wydobywał, rotmistrz już siedział na jego grzbiecie. Przybyli na pomoc ludzie byli zupełnie zbyteczni. Piszczalski, cały zmoczony, zajechał przed dwór w Piołunówce na koniu zupełnie już spokojnym i jeźdźcowi swemu posłusznym.

Bo też nie było tak dzikiego konia, którego by on nie ujeździł.

ROZDZIAŁ III

Pan Eugeni Horda Drakiewicz osiadł już teraz w Kuczmirówce i poniekąd zawładnął umysłem dobrodusznego rotmistrza. Ale przecież przykrzyło mu się junackie życie pana Jędrzeja. Drakiewicz wolałby żyć w którym większym mieście i od czasu do czasu usiłował wyciągnąć w świat Piszczalskiego, który, będąc zamożnym, nie usunąłby przecież krewniaka od swego stołu i rozrywek. Rotmistrz atoli nie bardzo jakoś dawał się powodować.

— Duszko — mówił raz Eugeni — jaż tobie dać chcę niejedną dobrą radę. Mów ty sobie, co chcesz, posłuchaj, nie posłuchaj, a u ciebie gospodarstwo zapuszczone, wszystko po staremu, taj koniec. Rodzi się, bo sama ziemia daje, ziemia ukraińska.

— Trzeba ci wiedzieć, mój Eugeni, że Kuczmirówka należy do najintratniejszych majątków...

— Jaż i powiadam: ziemia rodzi sama! A zawsze ty, serce, tak i wiedz, co teraz postęp jest na świecie — aa!

— Postęp? — zapytał Piszczalski, który po raz pierwszy w życiu posłyszał ten wyraz, wymówiony ze szczególnym przyciskiem.

— No, postęp, mówięż tobie, znaczy się, progres!... Widzisz, ja bywał w świecie, przyjrzał się; drugi bywa, a nie widzi, ta cóż taki radzić może? Posłuchasz brata, ot i milioner z ciebie być mógłby; nie — to nie... Serce, taż ty dygnitarz z rodu; miej pieniądz gruby, a pierwszy pan na Ukrainie!... Piszczalscy?... Wyż starsi od Burbonów!. Nieboszczyk mój ojciec mówił: Horda Drakiewicze i Piszczalscy, Piszczalscy i Horda Drakiewicze — oo!... Ty się zastanów, kochanieńki, pomyśl dobrze: postęp, znaczy się progres, a progres cóż takiego — ha? Cóż ma być? Cywilizacja, taj i wszystko...

— Eugeni, mości Eugeni! — zawołał rotmistrz.

— Ty chcesz świat przemądrzyć... Masz głowę, to widać; ale co, na przykład, można zarzucić w gospodarstwie mojemu ekonomowi?...

— Jak Boga kocham, on dobry człowiek! A zawsze, widzisz, nie taki, żeby wymyślił, odkrył co — oo! Taż, serce, wiadomo — zaorać, on zaorze, zasieje, żniwo poprowadzi takoż... A zawsze to nie progres. Zastanowienia on nie ma na to, a każ pomyśleć jemu: ot i zdechł pies, on głupi, jak korek — aa!

— Cóż chcesz, żeby on robił?

— Toż mówię, powiadam tobie — postęp, progres, cywilizacja! Jaż, serce, w mieście bywszy, i do gazety zaglądał... Bez polityki mnie nie wyżyć... Ot punkt!

Piszczalski zamilkł, ponieważ był drażliwy na punkcie braku swej wiedzy; wyrazy: postęp, progres, cywilizacja, polityka ciężko go odurzały, a był za ambitny, aby wypytywać o ich znaczenie. Eugeni korzystał ze swej umysłowej przewagi nad rotmistrzem, stanął więc przed nim i, gestykulując jak kaznodzieja, prawił dalej:

— Nie szkodzi, serce, ty nie pojął mnie, jaż widzę... Ot, wyłożę tobie jasno na przykładzie: słyszysz, rotmistrzeńku, jak krowa w oborze mleko daje, to cóż za postęp, progres — ha?... Siana-li, koniczu-li najadła się, to i daje... A widzisz, duszko, jakby ty bez krowy mleko sam zrobił, w tym i rzecz, postęp zaraz byłby — oo!

— Et, brednie z przeproszeniem!... Z kredy czy z wapna mleka narobisz, mości Eugeni? — powiedział Piszczalski, uśmiechając się ironicznie.

— Ty jeszcze mię nie pojął, to ja tobie lepiej powiem: ludzie prosto cud robią na świecie... Nie to, żeby dnia dzisiejszego gnój na niwę wywieźć — wielkaże sztuka! Widzisz, serce, z buraka cukier ci zrobią, a z cukru — ha? Jaż nie jem karmelków, a zawsze oni tak-i robią... Lepiej robią, mówięż ci — proszek miałki, drugi za cukierek zjadłby — oo!... Posypiesz ziemię, obrodzi: żyto, pszenica nad głowę wyrósłszy. Rozkosz, jak Boga kocham! A twój ekonom, cóż on — ha?

— Wymysł, mości Eugeni, wymysł! Żeby mi kto powiedział, że bez prochu i ołowiu strzelać można, to bym tak samo nie uwierzył.

— A ty wiesz, serce, agronomia co takiego? Nie wiesz, tak po co mówisz? Jaż grafa poznał jednego, to on mnie mało sto razy powiedział: barbarstwo wszystko u Polaków! Tak i jest, kochanieńki!... Maszyny, powiadam tobie, są takie, jak Boga kocham, angielski zwyczaj... Widzisz, pańszczyzna na nic, konie na nic, służba na nic, woły takoż!... Sprężynę naciągniesz i masz: chcesz żąć — żnij, orać — órz, a nie — to młóć! Jak Boga kocham, angielski zwyczaj, a u nas wszystko barbarstwo!

— O takich maszynach, to i ja coś słyszałem. Żydek mi jeden opowiadał, że toto morzem skądsiś od Odessy przychodzi.

— Widzisz, serce!... A zawsze ty tak i od Żydka tylko słyszał; mnie graf mówił, duży graf; takoż krewny nasz... W gazecie ja potem znowu czytał raz, drugi, trzeci... Tak prawda — ha? My po świecie przejedziem się oba? Co tobie siedzieć w Kuczmirówce?

Takie mowy Drakiewicza rotmistrz nazywał morałami i niechętnie słuchał udzielanych sobie nauk. Eugeni macał wszystkie strony swego krewniaka, a widząc, że mu wykłady o postępie nie przypadają do myśli, napoczynał z innej beczki; prawił o koniach, o polowaniach, opowiadał o swoich przygodach rzekomo wojennych. Piszczalski skorzystał przy Drakiewiczu pod jednym względem: nabrał gustu do gorących napojów. Przy butelce wina lub szklance ponczu gwarzyli późno w noc nieraz i wtedy rotmistrz, jak małe dziecko, układał całe historie bitew z Niemcami, Hiszpanami, Arabami itd., a zawsze siebie przedstawiał jako bohatera. Eugeni przyświadczał, upewniał nawet niekiedy pana Jędrzeja, że słyszał już o niektórych jego wojennych czynach. Chronologia i geografia nie miały tu najmniejszego znaczenia. A ileż to znowu przygód myśliwskich doświadczył w życiu młody rotmistrz! Nie było zwierząt takich, na które by nie polował. Drakiewicz potakiwał, bo i on przecież polował na lwy, tygrysy, słonie; co więcej, opowiedział raz rotmistrzowi straszną przygodę nad Morzem Czarnym z krokodylem.

— Włosy mnie, serce, dębem na głowie stają — mówił — jak wspomnę, co mógł zginąć, a ocalał. Pojedziem raz do Odessy, to ja tobie pokażę miejsce, gdzie tego krokodyla ubił... A buty nosił ja przez cztery lata z jego skóry... Cóż, podarły się! Mówięż ci, mnie w Odessie monument chcieli postawić... Nie chciał, jak Boga kocham, i źle zrobił. Bal wyprawili, to przyjął, szampańskim upił się... Pięknie — aa? Serce, ty pojedź ze mną do Odessy!... Kobietki lubisz — co? Nu, kto nie lubi? Tak i po cóż człeku żyć w Kuczmirówce po pustelnicku? Pieniądze, duszko, w kieszeń bierz i jedziem — aa?

— Konie mi się pomarnują, psy pozdychają, gdy z domu odjadę... Jak i teraz na przykład — najpiękniejsze dwie kobyły źrebne... Spodziewam się ja koni — ho, ho, ho!... Jakich koni!

— Taż bez ciebie one krów nie urodzą!

— Widzisz, mości Eugeni, ty sobie źrebięcia czy szczeniaka w niczym nie masz, a ja co innego.

— Jak nie mam? Co tobie w głowie? Jaż kocham psy, konie! Bez psów a koni nie wyżyłby... Niech będzie do tego co zjeść, wypić i już dobrze — oo! A zawsze tak i miasteczko pachnie... Na karnawał pojedziem — co? Mnie żal krwi twojej, rotmistrzeńku, taż ty gotów dla psów się zmarnować, człowiek taki!

Nastały czasy polowania i rotmistrz o wyjeździe do miasta nie pozwalał sobie wspominać. Drakiewicz, bez względu na swoje pojęcia o postępie i cywilizacji, włóczył się całymi dniami z gromadą myśliwych po rozmaitych wertepach. W ostateczności dbał tylko gorliwie o to, ażeby na polowaniu był zawsze dostatek pokarmów i napojów. Nieraz kazał sobie rozniecić ognisko, zapalał fajeczkę na krótkim cybuchu i mówił do towarzyszy:

— Wy sobie używajcie polowania, a ja zostanę ot tutaj... Jaż inny człowiek, ja demokrat, zwierzęciu krzywdy zrobić nie lubię... Na stole, to i zjem, bo jak już zabite — co robić?... Smoka mi dajcie, tygrysa-li, krokodyla, ot i strzelę!...

Ale gdy się został przy ognisku, kazał służbie wydobyć z bryk czy z sanek bigosy, różne mięsiwa i napoje, potem jadł, popijał, oczekując powrotu myśliwych.

Jesienią polowano na dropie, na ptastwo wodne, uganiano się z chartami za lisem lub zającem, urządzano obławy na wilki. W zimie puszczał się pan Jędrzej na wyprawy i po tygodniu trwające; wyjeżdżał z nim Drakiewicz, a pozostawał przy domu Maciej, aby stajnia należytą miała opiekę. Cóż, kiedy rotmistrz tęsknił wtedy za końmi i wachmistrzem, a wachmistrz — podobno za rotmistrzem.

Jednego dnia liczna drużyna, coś w pięcioro sanek, powracała z łowieckiej wyprawy aż od granic Wołynia. Był z nimi także i Ignaś Worzewski, który prosił usilnie, aby po drodze wstąpiono na odpoczynek do Piołunówki. W Piołunówce zeszło do północy: jedli tu, pili, grali w karty i Drakiewicz był bardzo uszczęśliwiony, ponieważ ograł wszystkich. Bojąc się, aby w dalszej grze nie stracił tego, co zyskał, namawiał pana Jędrzeja do odjazdu. Toteż rotmistrz, który niezbyt chętnie grywał w karty, wstał od zielonego stolika i rzekł:

— Dosyć tego bałamuctwa, komu w drogę, temu czas!

— Zostań, rotmistrzu, zostań, tak nam tu dobrze razem! — wołali współtowarzysze. — Pojedziesz jutro rano.

Ale Drakiewicz przypomniał Piszczalskiemu, że na wczoraj jeszcze obstalowano do Kuczmirówki sławnego weterynarza aż z Kijowa, i ten jutro rano może odjechać, nie doczekawszy się pana dziedzica.

— Nie zatrzymujcie mię, bo zostać nie mogę! — powiedział rotmistrz głosem stanowczym.

Zajechały sanki i pan Jędrzej, pożegnawszy przyjaciół, wyszedł do sieni, gdzie się zrywała zaspana służba: jedni podawali futra rotmistrzowi i Eugeniemu, drudzy wynosili na sanki strzelby, jako też inne przybory myśliwskie.

— Zaczekajcież, wypijemy strzemiennego! — zawołał Worzewski, kiedy już rotmistrz z Drakiewiczem siedzieli na sankach.

— Ot i pięknie! Pożegnać się z nimi trzeba — oo! — mówił Drakiewicz.

Przyniesiono do sanek szklanki, odkorkowano butelki, a Worzewski w te słowa się odezwał:

— Słowo honoru, nie odjedziecie, dopóki nie wypróżnimy tej baterii...

— Ah, ty duszo moja!... Serdeczny, jedyny!... — zawołał Drakiewicz do Worzewskiego. — Podejdź, niech ja ucałuję ciebie!

Wypróżniono butelki i rotmistrz krzyknął:

— Mikita, jazda!

Konie ruszyły natychmiast.

Zaledwie wyjechali za Piołunówkę i znaleźli się w świeżym polu, posłyszeli głos dzwonków, a niebawem też nadjechała czwórka rozpędzonych koni z sankami.

— Nie jedźcie dalej, zawracajcie! — odezwał się głos ze sanek. — Wilki!

I czwórka popędziła ku Piołunówce. Drakiewicz zrobił ruch niespokojny, a po chwili, jakby się ocknął — zawołał:

— Wilki? Rotmistrzuniu, ty słyszał? Tak każże Mikicie zawracać.

— Jeszcze czego! Powiedzieliby, że Piszczalski wilków się boi... Jazda!

— Nie o siebież mnie chodzi, no ty, serce, na zgubę lecieć nie powinien...

— Jazda! — zawołał rotmistrz.

Mikita potrząsnął lejcami, a konie parsknęły, jakby chciały dać dowody energii i odwagi. Drakiewicz zakręcił się na siedzeniu, pochwycił konwulsyjnie lufę strzelby i siedział cicho.

Była to jedna z wcale niepięknych zimowych nocy. Choć było w połowie stycznia, powiewał wiatr, przypominający pierwsze wiosenne podmuchy, które odwilż zwiastują. Niebo wydawało się być czarnym, a jednak jakiś odcień ciemnofioletowy czy granatowy bił z góry i nadawał tło wszystkim przedmiotom. Śnieg się nie iskrzył, nie sprawiał oczom wrażenia tłuczonego cukru, ale — pokrowca z miękkiego aksamitu lub z puchu. Czuło się, że sanie mkną, jak po maśle, że na miękkim owym posłaniu ryją po sobie ślady, a kopyta koni lgną, jakby w gęstym błocie. Wartko rwały cztery siwki rotmistrza, jęczały na nich dzwonki, sprawiając jakiś odurzający hałas.

Pan Jędrzej, otulony w obszerne futro niedźwiedzie, siedział nieruchomy, jak kawał kamienia; za to Drakiewicz wykonywał ruchy, podskakując w górę, chyląc się na prawo i na lewo.

Tu i ówdzie przy drodze stały drzewa, których gałęzie pokrywał jakby dach śniegowy; ten dach zapadał się z łoskotem i wówczas Drakiewicz mimo woli przytulał się bliżej do pana Jędrzeja. Inną rażą Eugeni byłby gawędził, teraz wytężał oczy, rozpatrując pola, gdzie każdy krzak, ciemny jakiś przedmiot budził podejrzenie wilka. Mikita jechał żwawo, co mu jednak nie przeszkadzało drzemać. Naraz konie chrapnęły i skoczyły w lewo; woźnica się ocknął, coś mruknął, konie popędziły raźniej jeszcze.

— Czy ty aby nie śpisz, Mikita? — przemówił rotmistrz. — Konie ponoszą!...

Mikita spał rzeczywiście, ale słowa pana zupełnie go ocuciły; w silne dłonie pochwycił co prędzej lejce i powstrzymywał rwące się do biegu konie. Widocznie bardzo trudne miał zadanie, bo coraz więcej wytężał swe siły, a konie pędziły, jak szalone.

Wtem Drakiewicz trącił rotmistrza i, wyciągając w kierunku pola rękę, szepnął:

— Wilki!...

Piszczalski spojrzał i zobaczył tu i owdzie migające jakby świeczki, które to płonęły, to znów gasły. Sięgnął ręką po dubeltówkę a odwodzone kurki szczęknęły. Podobneż świeczki ukazały się po drugiej stronie drogi, liczba ich rosła i nie było już żadnej wątpliwości, że to są wilki. Ciągle spokojny Mikita spojrzał za siebie i oznajmił w krótkich słowach, iż za sankami pędzą wilki, ponieważ poczuły wewnątrz trupy zwierzyny, zabitej przez rotmistrza na polowaniu.

— Taż im wyrzuć sarenkę do czarta, niech jedzą, kiedy głodne! — mruknął Drakiewicz. — Chcesz, wyrzucę — ha?...

— Dla wilków ja zwierzyny nie biję — odrzekł rotmistrz.

To powiedziawszy, pan Jędrzej położył się piersiami na sankach i mierzył strzelbą. Konie gnały nadzwyczajnie, wydając niekiedy przeraźliwe chrapanie. Mikita obejrzał się znowu, a gdy spostrzegł, że rotmistrz ma zamiar strzelić, rzekł:

— Na miłość Boga, niech pan nie strzela jeszcze, póki nie napadają!... Tych bestyj jest tu setka albo i więcej...

— Pilnuj koni, to rzecz twoja! — odrzekł pan Jędrzej obojętnie. — Ja wiem, co mam robić.

Zaledwie to powiedział, huknął z obu luf od razu. Dwa strzały zdały się jak piorun spaść na konie i na wilki. Czwórka gnała już teraz tak, że sanki zdawały się po powietrzu lecieć, a w polu ozwało się urywane wycie wilków. Sanki podskakiwały, chyliły się, trzeszczały i w tym szalonym pędzie nie można było myśleć o nabijaniu strzelby. Rotmistrz pochwycił dubeltówkę Drakiewicza, który opuścił się na samo dno sanek. Chwila była straszna... Być może, iż dzwonki odstraszały cokolwiek napastników od rzucenia się na konie; ale natomiast upolowana zwierzyna, którą rotmistrz wiózł do domu, musiała wonią swoją wabić wilki, bo cała ich zgraja oskakiwała sanki. Upatrzywszy stosowną chwilę, pan Jędrzej znowu dał ognia, a potem wyjął ostry kordelas, przykucnął w sankach i postanowił bronić przystępu w taki sposób. Drakiewicz był niemy z przerażenia i bezczynny.

Konie zdawały się ustawać w biegu, a zaciętość wilków wzrastała tak, że je rotmistrz kordelasem spychał ze sanek.

Nagle i wilki zaczęły coś jakby odwagę tracić: schodziły z drogi, uciekały w pole, nie nacierały już tak zaciekle.

— Chwała Bogu, ktoś jedzie!... — odezwał się Mikita głosem spokojnym, jak gdyby dotychczas nie doznał najmniejszego wzruszenia.

— Spostrzegłeś? — zapytał rotmistrz.

— Nie, ale Watażka zarżał, a on zawsze tak rży, jak poczuje z daleka znajome konie...

Słowa te przerwał Mikicie huk kilku wystrzałów w odległości może dwustu kroków. W mgnieniu oka zniknęła cała czereda wilków; konie natychmiast stanęły, nastawiły uszy i drżały niespokojnie po przebytych wrażeniach. Pan Jędrzej niebawem począł broń nabijać, a Drakiewicz na wierzch się wydobył. Znowu posłyszano huk licznych wystrzałów, które się rozległy za jadącymi.

— Ignaś Worzewski! — rzekł rotmistrz.

Istotnie, on to był. Po odjeździe Piszczalskiego i Drakiewicza przyjechał do Piołunówki stryjeczny brat pana Ignacego, który w drodze swej spotkał się z pierwszymi pikietami wilków, a potem z sankami pana Jędrzeja. W Piołunówce opowiedział on wszystkim, iż nie usłuchano jego ostrzeżenia, i wyraził obawy swoje z tego powodu. Worzewski natychmiast zgromadził dużo ludzi i z gośćmi swymi puścił się za sankami rotmistrza. Pomoc przybyła w samą porę, a ponieważ wiatr wiał od strony Piołunówki, poczuły ją więc zarówno wilki, jak konie; ale pierwsze pierzchły, drugie stanęły.

Ta okoliczność sprawiła, że rotmistrz zaprosił prosto z drogi całe już towarzystwo do siebie, ażeby nazajutrz, skoro świt, wyprawić bal wilkom. Byli tacy, którzy radzili, aby natychmiast puścić się za zuchwałymi napastnikami; noc jednakże była za ciemna.

ROZDZIAŁ IV

Nadszedł kwiecień, głos żurawi dawał się słyszeć, przeciągały sznury dzikich gęsi, a Piszczalski robił wyprawy na tokujące głuszce lub cietrzewie, jako też poszukiwał przeciągających słonek. Pora tego polowania była już krótka, należało ją dobrze wyzyskać, właśnie więc pan Jędrzej zachęcał Drakiewicza, aby się z nim wybrał na jakąś odległą wycieczkę. Eugeni zrazu odradzał, wreszcie propozycję przyjął i robiono przygotowania do drogi.

Wtem przychodzi Maciej, a w te słowa się odzywa:

— Oj, panie rotmistrzu, coś złego jest z naszymi psami!

— Nie rozumiem! — odpowiada Piszczalski. — Chore?... To poślij po weterynarza!

— Weterynarz na nic się tu nie przyda, bo tej choroby nikt u psa nie wyleczy...

— Jakaż to choroba? — pytał rotmistrz widocznie zaniepokojony.

— Wścieklizna! — odparł wachmistrz. — Sam nic nie wiedziałem, co się stało, dopiero ludzie oto opowiadają, że kiedyś wpadł tu pies obcy; nasze psy wzięły go zaraz w obroty i na drobne kawałki rozszarpały. Nieraz się to przecie trafiało, więc nic dziwnego; ale to gorsze, że pies był wściekły, pogryzł naszą psiarnię i teraz bieda. W tej chwili kazałem a to Hajdamaka zamknąć na osobności, bo posmutniał, jeść nie chce, szczególnie jakoś poszczekuje, a na własne oczy widziałem, jak chwycił kłak siana i zjadał... Wściekł się niezawodnie.

— Co, Hajdamak?... — krzyknął rotmistrz. — Hajdamak się wściekł?

— On pierwszy zrobił początek, ale przyjdzie kolej na inne, bo wszystkie psy są pokąsane; trzeba je będzie wystrzelać.

— A to służba, niegodziwe gałgany!... Psów mi dopilnować nie umiecie! Wam wszystkim, a nie psom we łby postrzelać... — ryczał prawie, nie mówił, pan Jędrzej. — I ty, stary ośle, co się we wszystkim spuszczam na ciebie, takżeś o niczym nie wiedział! Ha, wisielcy jedne!

— Stało się!... Cóż robić? Czy mnie to psów nie żal także?

Porwał się Piszczalski gniewny i prędkim krokiem szedł psy swoje oglądać, a najprzód chciał zobaczyć ulubionego charta Hajdamaka, który odosobniony leżał teraz w izbie pod zamknięciem. Kiedy tam przybył rotmistrz z Maciejem, pies wcale nie zwrócił na nich uwagi; zdawał się drzemać na posłaniu.

— Hajduś, tu! Hajduś! — wołał pan Jędrzej.

Ale Hajdamak nie powstał i w odpowiedzi jakby rzucił w bok głową, szczęknął zębami na prawo i na lewo; podobne ruchy wykonywają psy, gdy chcą złowić dręczące je muchy. Pan Jędrzej podszedł bliżej jeszcze do psa i znowu powtórzył wezwanie. Teraz Hajdamak się porwał na nogi ruchem, który sprawiał wrażenie skurczonego podrzutu; pies stanął i wzrokiem przymglonym, bez blasku spojrzał na swego pana, a oczy miał jakieś głęboko zapadłe, nos i wargi pokryte śliną, która wisiała jak nici.

— Niech się pan rotmistrz stąd usunie — mówił Maciej głosem, którego dźwięk prośbę wyrażał. — Psu oto napad wścieklizny w tej chwili grozi i może być wielkie nieszczęście.

— Milcz! — wrzasnął rotmistrz, spoglądając ze współczuciem na ulubionego charta.

Pies chwiał się na nogach i, posłyszawszy wyraz „milcz", zwrócił osłupiałe oczy na pana Jędrzeja; włosy z jeżyły się na nim i zgrzytnął zębami. Zaledwie to spostrzegł Maciej, a już stanął pomiędzy chartem i rotmistrzem, jedną ręką w mgnieniu oka uchwycił psa z góry za kark przy samej czaszce, drugą — za skórę na grzbiecie, podniósł go w górę i z całej siły uderzył o przeciwległą ścianę. Zdawało się, że od tego rzutu kości potrzaskały w Hajdamaku; padł, wydając jakiś ochrypły skowyt.

— A to co znowu znaczy? — zawołał Piszczalski głosem strasznym, podczas gdy iskry gniewu sypały mu się z oczu.

— To znaczy, że gdybym psu nóg nie połamał, byłby pana rotmistrza śmiertelnie pokąsał.

— Durniu!... — krzyknął pan Jędrzej i zamierzył się ręką tak, jakby wachmistrza chciał na miejscu zabić.

Maciej cofnął się o parę kroków, a potem rzekł z zupełnym spokojem:

— Ta mnie może pan rotmistrz choćby i zabić, ale Hajdamak się nie podniesie, żeby pana skaleczyć, bo ma połamane nogi — i nie powstanie.

Podniesiona ręka opadła Piszczalskiemu, w oczach przygasł ogień gniewu, twarz przybrała smutny wyraz.

— Cóż robić? — zapytał głosem zgnębionym i cichym.

— Wszystkie psy co do jednego trzeba wystrzelać... Pan rotmistrz sam dobrze wie o tym, że na wściekliznę nie ma żadnego innego lekarstwa.

Tymczasem Hajdamak z połamanymi nogami wił się pod ścianą, toczył z ust pianę, zębami zgrzytał, jakby w konwulsjach. Chwytał siano, gryzł je, to znowu chciał ścianę kąsać. Pies miał napad wścieklizny, a w ruchach był uniedołężniony. Jego pan widocznie nie mógł znieść widoku strasznych męczarni swego ulubieńca, bo wyjął z kieszeni krucicę, zbliżył się do psa na odległość trzech kroków i w łeb mu strzelił. Chart wydał straszliwy jęk, ochrypły jakiś skowyt cierpienia czy wściekłości, podrzucał się w górę ciałem, drgał nogami.

Piszczalski teraz oburącz za głowę się chwycił i, jak pijany lub w obłędzie, szybkim krokiem uchodził do domu.

— Biedny mój rotmistrz! — mruczał Maciej, patrząc za biegnącym w ten sposób panem Jędrzejem. — Chorobą może to wszystko przypłacić...

— A tobież co stało się? — zapytał Drakiewicz, widząc rotmistrza nadzwyczajnie zmienionego. — Ty, serce, jakby cholery dostał!

Ale Piszczalski nie słyszał zapytania, zamknął się, aby w samotności przeboleć stratę ulubionego charta. Niedługo się jednak otrząsnął ze smutnych wrażeń, przychodzi do Drakiewicza i powiada:

— Szkoda moich psów, już drugich takich nie znajdę! — Po czym opowiedział całe przykre zdarzenie z Hajdamakiem.

— Chcesz, ja tobie wyszukam piesków? — rzecze Drakiewicz. — A jakby wolał, to lepiej niż piesków.

— Ej, ty, mości Eugeni, nie masz w sobie żyłki myśliwskiej; strata dobrego psa nic dla ciebie nie znaczy, a dla mnie dobry pies wart więcej, niż lichy człowiek.

— Prawdę powiem, co ja dziś inny, ja, widzisz, nażył się!... Ot, serce, stracił raz majątek, ty wiesz — w szawelskim powiecie — sześć tysięcy dusz miał i stracił; koło Pińska miał potem dwa tysiące dusz, takoż stracił, tak gdzie mnie głowa do psów, do polowania — ha? Wtenczas to polował, nad Morzem Czarnym takoż polował.

— Ale psów takich, jak moje, nie miałeś, bo takich drugich nie ma na świecie.

— Ta na cóż mnie psy? Jaż lepszą sztukę wymyślił, tam koło Pińska. Pomyślał ja raz sobie: Pies — psem, nu, zabrał się, tak i pojechał; uważaj, serce, umyślnie ja pojechał do miasta Korca na Wołyniu. Cóż, miasto Korzec, nic osobliwego, a w tym sztuka, co tam Żydówka jedna była w mieście Korcu, Szure Łaje. No cóż — Żydówka, nic osobliwego takoż, a w tym sztuka, co wilczki i lisy chowała — oo! Mówięż ci, serce, prosto szkoła, pensjonat. Przyjechał do miasta Korca, rozpytał ludzi o Szure Łaje, poszedł — pięknie — aa! Ja, rotmistrzeńku, miał czym płacić, więcej dziesięciu tysięcy rubli srebrem zapaśnych miał w kieszeni; w Warszawie pohulać sobie mógłby — oo? A, duszko, do miasta Korca ja przyjechał. Przyjechał — znaczy się do Szure Łaje ja przyjechał... Rozkosz, co ja u Żydówki tejże zobaczył! Powiadam tobie — liski i wilczki ona chowała. Błazenki takie maleńkie jedne, na mleku się chowawszy, igrały... A drugie, serce, większe — kości ogryzały — oo!... Duże wilki w klatkach ona trzymała, głodem morzyła; mówięż ci, prosto szkoła, pensjonat, jak Boga kocham!

— A to bardzo ciekawe! Nigdyś mi nie opowiadał, żeś widział takie rzeczy.

— Wszystkiegoż ja ci nie mogę opowiedzieć naraz; pożyjem, tak i opowiem, jak ty mnie, serce, posłuchasz... Ja o Warszawie tobie ciekawsze rzeczy powiem... Ot, wesołe miasteczko. Bywało, idziesz ulicą, spotykasz kobietkę, a ona śmieje się — prosto raj!... Podoba ci się, dobrze!... Rozmawiać zaczniesz, a ona śmieszka kochanieńka...

— Powiedzże mi o tych lisach i wilkach w Korcu, skończ tamto, a potem opowiesz o Warszawie! — rzekł rotmistrz z niecierpliwością w głosie.

— Jaż mówił: Szure Łaje wilczki i lisy chowała; miał czym płacić, tak kupił ja sztuk dziesięć wilczków, lisków tyleż; no i wielmożna uciecha, jak wrócił do domu, około Pińska mieszkawszy. Na cóż mnie psuć proch a ołów? Puścił do lasu zwierza, taj koniec, on sam nałowił. Nie chciał ja, to wsiadł na konika, a wilczki i liski za mną gonią; poszczuł zajączka, ot i zabawa, korzyść takoż — oo!

— A czy Szure Łaje jeszcze żyje?

— Żyć powinna, onaż nie była stara, jak ja z nią miał znajomość.

— Ile mil będzie stąd do Korca?...

Wtem rozległ się huk wystrzału, a po nim dał się słyszeć skowyt psa.

— Maciek strzelił i zabił Rusałkę... Ona się także wściekła — mówił rotmistrz przeciągając rękę po czole.

Nastąpiła chwila milczenia i znowu strzał się rozległ, znowu skowyt psa słychać było. Pan Jędrzej sposępniał, zrobił się jakiś dobry, potulny, wziął Drakiewicza tkliwie za rękę i rzekł:

— Pojedziemy do miasta Korca? Po tych psach ja już innych chować nie mogę.

— Ślicznie, pojedziem! Zobaczysz, serce, jak ludzie żyją. Na Kijów takoż jechać można; z Kijowa to i wstąpim do Żytomierza — ha?... Taż, ty, rotmistrzeńku, nigdzie nie bywał... W szkole był, w Winnicy, nu cóż, Winnica nie świat!... Warszawa — rzecz druga! Koroniasza ty w życiu widział? Ciekawy naród, jak Boga kocham! Wiesz, u nich rozumu takiego nie ma, jak u nas, a zawsze taki oni chytre ludzie. Prosty warszawiak, duszo, na miejscu obełże naszego brata... Kobietki, mówiąż, kobietki!.... Ty by po prostu się zaszalał.

— Te wilki z Korca kto ci układał?

— Jaż strzelców trzymał, pan był, serce!... Sześć tysięcy dusz w szawelskim powiecie — poszło... Dwa tysiące dusz koło Pińska — i to poszło... Nad Morzem Czarnym jaż własną tylko miał duszę... To ja stracił — drugie zarobił: kobiety lgnęły do mnie... I było do czego, ja zuch, widzisz! Podjeść, podpić mnie trzeba, a potem człowiek wesół. Warszawka tobie nie pachnie — co? Taż ty młody... Pojedziem!

— Cóżeś ty robił w tej Warszawie?

— Każ, serce, dać butelkę, opowiem! Rotmistrz klasnął w ręce; na ten znak wpadł kozaczek i odebrał rozkazy. Wnet potem ukazała się butelka wina i lampki, wydęte jak bańki. Eugeni zrobił próbę wina, a następnie począł opowiadać:

— U koroniasza, duszko, choć bieda, on pośpiewuje, nie poznasz... Głodny, szelma, a frak na grzbiet włoży i pląsa... ha, ha, ha! Uwierzysz, serce, co ja półgąska tam tygodnie dwa szukał; taż koroniasze po francusku żyją. A jakże, etykieta u nich, niech Bóg broni! Prosi cię taki na obiad, myślisz sobie: Obiad, tak już obiad! Człowiek zje porządnie w gościnie... No, ja raz, drugi złapał się... Nie głupi! Taż oni, rotmistrzeńku, ze swoją modą poszaleli. Myślisz, co oni zjeść ci dadzą?... Tfu!... Wódki?... I to nie wszyscy piją, a jak piją, eh, jaki tam kieliszek!...

Mówiąc to Drakiewicz wielkość kieliszka oznaczył przez pokazanie pierwszego członka małego palca, a potem wyciągnął od razu całą lampkę i prawił dalej:

— Kto kogo u nas prosi na herbatę? Jak sam przyjdzie, niech pije, ile zechce, daj Boże zdrowie!... Jaż, zasiadłszy, dziesięć, piętnaście szklanek wypiję, zagryzę cukru i to nie zawsze — oo! Ja żołądek wypłukać, wykadzić muszę — przed śniadaniem-li, przed kolacją, pięknie — ha? A u koroniaszów, serce, na czystą herbatę cię proszą i to w farfurze podają; prosto — pić nie możesz. Jedno ślicznie, ot, politykę tną! Zacznie mówić koroniasz — rozkosz!... Francuz dla niego, jak swój, Anglik — takoż, Niemiec-li, Turek, poganin każdy czy dusza chrześcijańska — wszystko polityka gładka!... Tak, ci duszko, rozjaśni Europę, że głodny wracasz do domu, a myślisz sobie: At mądrości się dziś nasłuchał! Pomyślisz o tym przed snem i powiesz sobie: Nałgaliż koroniasze, a pójdziesz między nich znowu jutro wieczór — masz to samo. Jaż ciągle myślał o tych mowach i nie mógł połapać się: łgarstwo czy prawda? Rozkosz, jak oni mówią! Marszałek szlachty u nas i to nie każdy przegadać może koroniasza... U nas lepiej żyjesz w domu, u nich lepiej w restauracji; kto lubi, może sobie do cukierni zachodzić takoż.

Nie chcesz — idziesz na teatr, a nie, to remizę najmujesz; za miastem takoż zjeść, wypić można, pojedziesz — oo! Teatr? Cóż, komedia, żart z ciebie robią, taj koniec. Uwierzysz, serce, ja raz zapłakał, a poznał, że to żart, sztuka, to więcej na teatr nie poszedł... Ja, Eugeni Horda Drakiewicz! Mnież na muchy komedianty brać mają?... Nie poszedł więcej, co by durnia z siebie nie robić — oo! Wstydził się sam za siebie, jak Boga kocham. Na cóż mnie teatr?... Kolację ja i bez teatru zjem; drugi apetytu tego nie ma, niech chodzi: przeczeka godzin kilka na teatrze i apetyt mu przyjdzie. Widzisz, rotmistrzuniu, at i Warszawa taka, raj — mówię tobie!... Pojedziem — ha? Kto chce, na bal idzie. Czemu nie? Jaż chodził, jak mnie powiedzieli, co w diabełka tam zagram. Raz ja ubawił się, no dużo stracił... Mnie nie żal, zabawę miał!... O maskaradzie, serce, ty kiedy słyszał? Nie słyszał — ha? Żal, widzisz... We fraku się chodzi, kapelusz bierzesz wysoki, rękawiczki białe wdziewasz — oo! Postęp, duszko, cywilizacja, to musisz... Kobietki w maskach zaczepiają ciebie, pod rękę biorą, pięknie — co? Przychodzi jedna, druga, trzecia, jaż się opędzić nie mógł... Mądre!... Szampańskie pili my potem, no dużo ja wtenczas stracił. Do rządcy swego pisać musiał, bo żyć nie miałby za co, jakby mnie pieniędzy on nie przysłał... A zawsze tak i ubawił się, znajomości zabrał, taj dobrze!

ROZDZIAŁ V

Pan Jędrzej i Drakiewicz wybrali się w czerwcu do Korca; Maciej pozostał w domu, jako opiekun stajni — psów już nie było. Zatrzymali się w Żytomierzu, dzięki raczej namowom i pragnieniom Drakiewicza, aniżeli życzeniom rotmistrza.

— Tydzień zabawim w Żytomierzu i pojedziem dalej — mówił Eugeni.

Drakiewicz miał tu dużo znajomych, a między nimi wielkiego przyjaciela swego, Szymona Rykowieckiego, który od ośmiu już lat prowadził sławny majątkowy proces ze starszym bratem, Hilarym, i dla procesu ciągle przemieszkiwał w mieście. Ten Rykowiecki, żyłka pieniacka, był też jednocześnie melomanem, wyprawiał u siebie muzykalne wieczorki męskie, po których można było zjeść kolację i zgrać się w karty. Eugeni wprowadził pana Jędrzeja na taki raut, poznał go z różnymi ludźmi i rotmistrz musiał przez trzy godziny słuchać muzyki, a potem grał w karty i to z wielkim powodzeniem.

Ale Piszczalski już po trzech dniach pobytu w mieście nudził się niewymownie, mówił, że życie miejskie usposabia człowieka do samobójstwa; zrobił się jakiś ociężały, małomówny, a ciągle go zdejmowała śpiączka. Drakiewicz za to gonił nieustannie, odnajdywał bliższych i dalszych znajomych, od których dowiadywał się znowu o innych. Wpada raz po południu do hotelu, budzi drzemiącego rotmistrza i co tchu mówi:

— Serce, taż ty nie pokładaj się, cóż ty na spanie do miasta takiego przyjechał? Nowość powiem tobie, nowość wielką.

— Et, do licha ciężkiego, ja tu zdechnę w tym Żytomierzu — odrzekł rotmistrz ziewając.

— Nie zdechniesz, pożyjesz uczciwie... A wiesz, co ja za nowość tobie przyniósł? Kapsulewicza spotkał ja, duszko, widzisz, Kapsulewicza, mówię!

— Toż ja go nie znam.

— I poznać ty go powinien... Człowiek — ho, ho! Spotyka mnie i pyta: „Oczyż mię mylą — Eugeni Horda Drakiewicz w Żytomierzu?..." — Ja go za szyję ściskam i opowiadam, co po świecie się nażył, taj na Ukrainę pojechał; z rotmistrzem Piszczalskim świat poznać puścił się i ot historia... Dopieroż Kapsulewicz o Piszczalskich w pochwały — ślicznie, ha? Małoż tego, on nam dziś wizytę zapowiedział, o szóstej godzinie tu będzie... Zobaczysz, rotmistrzeńku, posłyszysz Kapsulewicza — at polityk, niechże go! Ministrów we Francji, a Niemców, jak zacznie sypać, to prosto głowa ci puchnie. Taż on ze stryjanką Ignasia Worzewskiego żonaty — godny człowiek!... Ja tobie mówię, duszko — człowiek, to człowiek... W domu u nich? Rozkosz — serwis srebrny na sto sześćdziesiąt osób... Umrze ten marszałek, ot i nowy gotów. Ta któż by inny na Wołyniu? Jaż łamał sobie głowę, a drugiego nie znalazł.

— Wolałbym go wcale nie poznawać, bo jutro myślę się stąd wynosić. Pojedziemy do Korca do Szure Łaje, a potem wracam do Kuczmirówki, mości Eugeni; ja bym tu zginął... Chcesz, to sobie zostań sam w Żytomierzu.

— Co ty powiedział? Gdzież ja by został bez ciebie?... A tobie cóż tu brakuje?

— Nic mi nie brakuje, ale się dziwne rzeczy ze mną dzieją: nuda, chorym i smutny, i zły — brrr!...

— Dziwakiem-że nie bądź! Cóż ty przy Kapsulewiczu się znudzisz — ha? A jak zaprosi on nas do siebie, to my nie pójdziem — co? Nogami ty człowieka takiego deptać chciałby?

— Ja wcale nie mówię o Kapsulewiczu! Upierasz się, to z tobą pójdę — wszystko mi jedno, dokąd. Powiadam ci tylko, mości Eugeni, że wolę w Kuczmirówce gryźć pieprz, łykać ocet, aniżeli tutaj żyć marcepanami.

— Zardzewiał ty, jak Boga kocham, zardzewiał! Nie bądź mnie przy tobie, to honor ty straciłby, serce, — zasmuciłby ty Piszczalskich, Horda Drakiewiczów, co w grobie leżą... Tak zginąć tobie nie można — oo!

— Do miasta, do ludzi ja niestworzony! Nie przekonasz...

Ale punkt o szóstej przybył Kapsulewicz, mężczyzna dorodny, w sile wieku, dostatnio ubrany i po pańsku, umiejący obracać się między ludźmi; znał on rodziców pana Jędrzeja, a syna — jak mówił — pragnął gorąco poznać. Kapsulewicz należał do rzędu tych ludzi, których nazywają dobrze wychowanymi, ponieważ się umieją szybko naginać do wyobrażeń i upodobań każdego, z kim mają do czynienia. Rozmową zaczęto od polityki, a skończono ją na koniach i polowaniu, czym Kapsulewicz bardzo sobie ujął Piszczalskiego.

— Bardzo mi przyjemnie — mówił do rotmistrza — że poznaję młodą generację Piszczalskich, bo wszyscy oni odznaczali się w obywatelstwie. O panu słyszałem dużo dobrego od siostrzeńca mojej żony, Ignasia Worzewskiego... Tylko, panie rotmistrzu, trzeba się ludziom dać lepiej poznać.

Pan Jędrzej i Drakiewicz otrzymali solenne zaproszenie na wieczór do państwa Kapsulewiczów, którzy całymi miesiącami przemieszkiwali w Żytomierzu, ponieważ ów Kapsulewicz — jak mówił o sobie — „gorliwie się zajmował sprawami wołyńskiego obywatelstwa". Zabawiwszy blisko godzinę czasu w hotelu, pożegnał on nareszcie rotmistrza i Eugeniego, z gracją naciągnął rękawiczki, wziął kapelusz, laskę ze złotą gałką i wyszedł.

— Jaż nie myślał, żeby Kapsulewicz tak długo siedział u nas na wizycie, a siedział — oo!... To ryba, serce, duża ryba! Z oczu marszałek mu patrzy, at i wielki zaszczyt, jak Boga kocham, zaszczyt dla nas! — powiedział Drakiewicz.

Teraz Eugeni robił panu Jędrzejowi uwagi, dotyczące toalety, w jakiej należało się pojawić na wieczornym zebraniu u Kapsulewiczów.

— Będzie tam komu rękę podać i ukłonić się komu: czoło szlachty z całego Wołynia tam znajdziesz — oo! — mówił Drakiewicz. — Człowiek młody, ty spodobać się możesz; czart wie, czy marszałkównie Zdolskiej w oczy nie wpadniesz? Czemu nie? Ja by sam kochał takiego, kobietą bywszy... Teraz pociechęż ja chcę mieć z ciebie. Taż wczoraj ty ślicznie wystąpił u Rykowieckiego! Muzyczki posłuchał — głupstwo! A zawsze, widzisz, serce, to po pańsku: pograć, pośpiewać przed kolacją. Mój Szymek Rykowiecki tak — i zuchl Jeść dobrze kazał podać wczoraj; duszko, onże wiedział gust mój i, wiesz, mnie na stół osobno kołduny podali, — to ja zjadł sztuk pięćdziesiąt — oo!... Kołdun — rzecz dobra, a wypić po nim trzeba. Mnie jeden stary doktor mówił: — „Panie Drakiewicz, kołduny sobie jadaj, nie szkodzi, a napitku potem nie żałuj... i zdrów będziesz".

Wystrojeni, jak tylko można najlepiej, Drakiewicz i Piszczalski udali się wieczorem do domu Kapsulewiczów, gdzie już zastali byli różnych gości. W obszernym salonie pańskim jaśniało dużo światła, a znaczna część zgromadzonych otaczała w koło fotel, na którym siedział jakiś człowiek dobrze łysy i z twarzą zupełnie wygoloną. Gospodarz powitał nowoprzybyłych, przedstawił Piszczalskiego swojej małżonce, damie, która nieustannie używała wachlarza; potem wziął pana Jędrzeja pod rękę i prowadził do jegomości, siedzącego na fotelu, mówiąc:

— Pozwól, rotmistrzu, że cię przedstawię głowie naszej szlachty, panu marszałkowi, Sewerynowi Zdolskiemu.

Ten marszałek zdawał się być posągiem lub obrazem jakiego bóstwa, przed którym kiwali się dziwacznie rozmaici czciciele. Słysząc, iż Kapsulewicz przedstawia rotmistrza, rzekł:

— Pi...szczal...ski, aha!... Pi...szczalski, rozumiem, wiem... Na Ukrainie mieszka?... Hm, na Ukrainie... Czekajże, co ja chciałem powiedzieć? Cóż takiego? No, nic... Kogóż wy tam macie w okolicy?

Rotmistrz zaczął wyliczać rozmaite nazwiska, a za każdym z nich marszałek mówił: — „Wiem". — Ale po niejakim czasie przestał to powtarzać, a rotmistrz zauważył, iż pan Zdolski podczas jego opowiadania w najlepsze drzemie. Wnet się jednakże ocknął pan marszałek i powiedział:

— Juści wiesz o tym, że układam herbarz szlachty wołyńskiej, ukraińskiej i podolskiej?... Skoro wiesz, pamiętajże to rozpowiedzieć między ludźmi!... Piszczalscy, hm! Dotąd doszedłem do litery K... Czekajże!... Ostatni są Krzepścińscy... Tak, tak... A twój herb?... No, przecie nie Leliwa, nie Kopasina?... Bodajże cię, cóż ja chciałem powiedzieć — hę?

Marszałek znowu się zdrzemnął i znowu mówił:

— Wszystko mi pomącił, widzisz, mój sekretarz, poprzekładał w szufladach kartki i teraz dojść nie można, kto kogo rodzi... Ale zaraz... Z Bokrzewskiej Martyny urodzili się: Tymoteusz, Apolonia, Scholastyka... Któraż jeszcze?... A bodajże cię... Pojadę do Warszawy po innego sekretarza... Czekajże, czekaj... Manswet i Bonifacy... Co ja też mówię?... Piszczalscy pomieszali mi się w głowie ze Skrzypalskimi... Wasz jest Dominik i... ten tego...

Jakże jej tam? Kartki pomieszane i nic nie dojdziesz...

Nastąpiła pauza drzemki, po której pan marszałek znowu głos zabrał:

— Pi...szczalscy — trzy czwarte krwi koroniarze, uważasz?... Tymoteusz, Apolonia... Scholastyka — nie pamiętam... Gałgan, ten mój sekretarz! A z poddanego go wychowałem... Możeby ten tego... co? Jakbym ja herbarza nie ułożył, to kto? Na nic, bo kartki pomącone.

Szczęście chciało, że Kapsulewicz przedstawił właśnie jakiegoś nowego gościa, a tymczasem Drakiewicz czatował już na pana Jędrzeja, odprowadził go nieco na bok i mówi:

— Pod szczęśliwą gwiazdą ty się urodził, niech mię diabli wezmą!

— No, cóż takiego?

— Taż tu oczy wszyscy na ciebie, serce, zwracają! Marszałkówna mnie o ciebie pytała, jak Boga kocham! Marszałkówna — pierwsza partia na Wołyniu... A Kapsulewiczowa, Worzewska z domu, pulchniutka taka, ta tam na kanapie, wiesz, co powiedziała? No, kompliment — mówię ci — to kompliment! — „Panie Eugeni — ona powiada: — Ten twój rotmistrz Piszczalski — toż persona, śliczny człowiek!..." — Jaż, serce, ze szczęścia prosto stopić się gotów! Zaszczyt, zaszczyt! Gdzie tobie żyć w Kuczmirówce, jak ty do marszałków stworzony? Tak, pójdźże, duszko, marszałkównie ja ciebie przedstawię!

Za chwilę potem rotmistrz siedział przy pannie Julii Zdolskiej i prowadził z nią rozmowę.

Panna marszałkówna liczyła już z górą lat dwadzieścia pięć; była ona szczupła, wątła, średnio przystojna, ale miała piękne, wymowne, czarne oczy i szczerość jakąś w obcowaniu z ludźmi, co ją czyniło powabną. Ojciec jej był od dawna wdowcem, więc zapewne wskutek tego córka jedynaczka miała niektóre odcienie charakteru męskiego. Młodych mężczyzn traktowała dosyć despotycznie i lekceważąco; być może, iż pamiętała o tym, że jest marszałkówna, a przy tym posażną panną.

— W którym roku życia zostałeś pan rotmistrzem? — zapytała niespodzianie Piszczalskiego.

— Zostałem nim zaraz po urodzeniu! — odrzekł pan Jędrzej śmiało i dobrodusznie.

Ona miała chęć zadrwić z niego; według swego zwyczaju chciała go potraktować z góry, lecz gdy teraz spojrzała nań, spotkała jego duże niebieskie oczy, pełne życia i energii, uderzył ją wyraz twarzy łagodnej, spokojnej, zapowiadający dzielność i pewność siebie. To wszystko zmieszało ją, zaniepokoiło; miała chęć jego wprawić w kłopot, a tu sama spuściła oczy. Nie wiedziała, co powiedzieć, i zapytała:

— Jakże się pan bawi w Żytomierzu?

— Przykrzy mi się i chciałbym odjechać jak najprędzej.

— Nudzi się pan? Ależ to nieprzyjemnie dla tych, którzy się z panem bawią?

— Mało kogo znam tutaj, a nie chciałbym być niczyją zabawką.

Panna Julia przygryzła usta, bo wszyscy, których dotąd znała, z chęcią oddawali jej się jako zabawki.

— A w domu, na wsi, cóż pan robisz? — zapytała znowu.

— Bawię sam siebie: końmi, psami, polowaniem.

— Oryginalny człowiek z pana!... Konie, psy, polowanie i nic więcej?...

— Nic a nic! — odrzekł pan Jędrzej naiwnie.

— Więc pan jesteś w koniach zamiłowany; ja także lubię konie, a raczej lubię jeździć konno — jest to bardzo przyjemne.

Rotmistrza zadziwiło to wyznanie, bo po raz pierwszy spotkał kobietę, która mu powiedziała: — „Lubię konie".

— Skoro się panu tak przykrzy w naszym mieście, to mamy obowiązek bawić swego gościa... Proponuję panu na jutro wspólną wycieczkę konną — zgoda?

— I owszem — odparł pan Jędrzej, którego z kolei pomieszały teraz czarne oczy panny marszałkówny.

Oni tak rozmawiali ze sobą, a tu przybywali coraz nowi goście i między innymi wszedł do salonu młodzieniec wyperfumowany, uczesany nader starannie, zręczny, pełen salonowej gracji w ruchach i ukłonach. Był to pan Afred Retkowski, typ złotego młodzieńca, którego w Żytomierzu nazywano powszechnie paryżaninem. Przeszedł on salon, a każde jego spojrzenie, każdy gest cechowała sztuka, którą sobie przyswoił jakby drugą naturę. Z każdym inaczej się witał, inaczej rozmawiał; czuć było człowieka pragnącego podobać się wszystkim, a zawsze na inny sposób. Przystąpił właśnie do marszałkówny, witał ją z przesadną grzecznością, a kiedy się zaznajamiał z rotmistrzem wykonał ukłon tak ściśle etykietalny, że jaki mistrz ceremonii mógłby mu tego pozazdrościć.

— Panie Alfonsie, ja tu z rotmistrzem prowadzę bardzo ciekawą rozmowę — rzekła panna Julia. — Zgadnij pan, o czym?

— Temat rozmowy daje się wtedy tylko odgadnąć, jeżeli ani jedna z rozmawiającej pary nie życzy sobie dać poznać, o czym jest mowa... Im większa bowiem tajemnica w takim razie, tym bardziej ograniczone pole domysłu... To, co chce ukryć dwoje ludzi, jest jawne dla wszystkich...

— Rozmawialiśmy o koniach — przedmiot, którego zwykle w salonie nikt nie porusza.

— Och, o koniach! Jako sport, konie są bardzo dobre, lecz rozmową o nich mogą się zajmować tylko tak zwani koniarze.

— Pan lubisz zwykle rozmawiać o niczym. Co do mnie, jestem bardzo szczęśliwa, że znalazłam kogoś drugiego, z którym podzielam upodobanie... Ale widzę, iż pan nie masz chęci brania udziału w naszej rozmowie...

— To już nie jest żadną zagadką, co powinienem uczynić w takim razie — rzekł Retkowski przygryzając lekko górną wargę.

— Pokazuje się, że pan, gdy chcesz, umiesz odgadnąć tajemne życzenia już nie dwojga, ale nawet jednej z rozmawiających osób.

— Wobec swojej królowej poddani zawsze przecież są takimi.

— Jeżeli pan tytuł królowej stosujesz do mnie, to muszę wyznać bez ogródki, że nikt nie przyjmuje berła panowania bez własnej woli i wiedzy.

— Cnoty i wdzięki nigdy nie rozkazują inaczej, tylko bezwiednie, mimowolnie.

— Gdybym je posiadała, jużbyś pan nie miał czasu do wypowiedzenia mi tak czczego komplementu.

— Wiem! — odrzekł pan Alfons z przyciskiem. — W przeciągu jednej minuty chciałabyś mię pani zesłać do antypodów, ażebym nie był świadkiem rozmowy o koniach. — Uśmiechnął się z przekąsem, złożył wytworny ukłon i odszedł.

— Jakże się panu podoba ten brylant naszych salonów? — zapytała rotmistrza panna Julia.

— Słyszałem wyrazy, lecz nic a nic nie rozumiem. Jestem prostak...

— Pan Retkowski od trzech lat stara się o moją rękę i wszyscy nas uważają za narzeczonych; cóż pan o tym myślisz?

— Tym bardziej nie rozumiem wszystkiego, coście państwo ze sobą rozmawiali.

— Mój ojciec przyjął pana Alfonsa, a ja...

— Nie... — wymknęło się mimo woli z ust rotmistrzowi.

— Chciałam to powiedzieć cokolwiek inaczej, niż się pan wyraził.

— Ja się nie upieram przy swoim zdaniu, niech pani powie. — Mówiąc to rotmistrz czuł, że mu głos drżał czegoś.

— Otóż wolałabym takiego, który się wcale nie stara o przyjęcie i o względy mego ojca... Bo przecież to jest wyraźnie handel, a ja nie mam chęci być towarem.

Piszczalski drgnął, zaświeciły mu dziko oczy, uderzyło żywo serce, krew pędziła do głowy jakimś szumiącym potokiem.

— Gdybyś pani zapotrzebowała ode mnie przysługi.

— Nie wątpię na chwilę, panie rotmistrzu, o twoim rycerskim sercu, ale proszę cię, bądź spokojny i nie szukaj zwady z Retkowskim.

Kiedy się już goście rozchodzili, panna Julia, żegnając Piszczalskiego, mówiła głośno:

— Czekam pana jutro rano między pierwszą a drugą; przybądź bez żadnych ceremonij tak, jakbyś jechał na polowanie do przyjaciela... Za wierzchowce zaręczam.

Pan Jędrzej i Drakiewicz wnet potem wracali do hotelu.

ROZDZIAŁ VI

Nazajutrz rano Piszczalski już nic nie mówił o wyjeździe z Żytomierza, a gdy mu Drakiewicz stawiał różne pytania, on odpowiadał z roztargnieniem. Usiadł na boku, wsparł głowę na ręku i pogrążył się w zadumie; wczorajszy wieczór dziwnie mu wirował w umyśle; ciągle miał przed oczyma: to drzemiącego marszałka, który mówił bez związku, to znowu córkę jego, zamiłowaną w koniach i powierzającą tajemnicę swego serca człowiekowi, zaledwie znanemu, to pana Alfonsa Retkowskiego, pachnącego młodzieńca, który, pragnąc zjednać sobie pannę, najprzód pukał do serca jej ojca. „Za co wszyscy tak szanują tego marszałka?" — myślał rotmistrz. „Dlaczego panna Julia powiedziała mi, że wolałaby człowieka, który pomija względy jej ojca, a pragnie tylko ją sobie pozyskać?" „A cóż znowu za jeden jest ów Retkowski, co o nim myśleć?... Diabli wiedzą!"

Na Retkowskim zatrzymały się myśli pana Jędrzeja, a chcąc sobie dokładnie zdać sprawę, rzekł głośno:

— Powiedz mi, mości Eugeni, czy ty znasz Alfonsa Retkowskiego.

— Retkowskiego? Onże wczoraj był u Kapsulewiczów!... — odparł Drakiewicz, który się przygotowywał do wyjścia na miasto. — Gdzieżby ja jego nie znał? Taż to protegowany księżnej Liberaty Czetyrskiej! Ba, ba... Retkowski!... Człowiek z plecami! Mówięż ci, jego mitry i jakie mitry pchają... On nie będzie tułapać się u lada wozu jak maźnica ze smołą — oo! Pasztety, serce, pasztety, ananasy książęce dla niego. W karierę jak on raz wpadnie, nie zatrzymasz... Tak i jest, jak Boga kocham!

— Wytłumaczże mi to jasno, mówże przecie, jak z człowiekiem!

— No, ja wyraźnie powiadam tobie: to paryżanin! Z Paryża przyjechał on z księżną Czetyrską. Wiesz, serce, co mnie Kapsulewicz o nim powiedział? Powiedział tak: Retkowski człowiek naokoło! I mnie Kapsulewicz pokazał na głowę, na piersi, na plecy z tyłu — znaczy się człowiek naokoło. Onże, powiadają, w kancelarii króla francuskiego mógł służyć, a na Wołyń z Czetyrską przyjechał — oo! Ty z Retkowskim dobrze bądź, przyjaźń miej! Na próżno on na Wołyń nie przyjechał, a jak przyjechał, to po zaszczyt, po fortunę — aa!

— Błaznowaty komediancik, cielę wylizane, szparag — nie człowiek!

— Ty nie wiesz tego, duszko, że jego marszałek za zięcia przyjął?... Nu, jak miał nie przyjąć, kiedy za nim stoi księżna Liberata Czetyrską?... Musi przyjąć, ot i Retkowski marszałkównę złowi, nie dziś, to jutro... On poczeka, po cóż się ma śpieszyć? Marszałek go przyjął, tak i fundament!

— A jeśli panna nie zechce być jego żoną?

— Głupstwo! Ta cóż znaczą niewieście faramuszki?... Marszałkówna grymasi; długo ona grymasić nie może, podstarzeje, taj i koniec. A zawsze Retkowski do swego dojdzie; czeka na to, tak i doczekać się musi, bo jemuż dużo pieniędzy będzie potrzeba — oo! Marszałek za nim, Czetyrska za nim, Kapsulewicz, cała wołyńska szlachta. Toż i Zdolskiemu pleców potrzeba, tak głupi on nie będzie wydać córkę za kogo bądź.

— Przecież marszałkówna nie jest dzieckiem i może się nie dać zmusić.

— Ta któż by ją zmuszał? Ona teraz pani, robić jej wszystko wolno, a wyjdzie za mąż, ot i większa jeszcze pani. Pod sekretem tobie powiem, serce, co marszałek teraz się legitymuje, on hrabią będzie... Widzisz, nie bądź mnie, a ty by nie wiedział; mało tego — księżna Czetyrska kupiła dla Retkowskiego u Niemców barona, a ty takoż nie wiedział — pięknie, ha?...

— A niech ich tam licho weźmie z baronami, hrabiami! Mnie..wystarcza, że jestem szlachcic, a za żadne tytuły nie dałbym złamanego szeląga.

— Ślicznie, ty zuch! Piszczalscy i Horda Drakiewicze, Horda Drakiewicze i Piszczalscy — szlachta ogromna, stara, kozerni ludzie, czerwone tuzy — ho, ho! Nie nam kupować barona, grafa — wiadomo! A zawsze taki, duszko, my nie to, co Czetyrscy kniaziowie. U nich karmazyn w podszewce, a wierzch z purpury; my ukryć musim swoją purpurę, na wierzch nie wyszli; da Bóg, wypłynąć takoż możem, a czekać trzeba, widzisz. Retkowski czeka i doczeka się, my takoż — aa! Graf Zdolski, baron Retkowski — śliczna para. A Czetyrska, serce, powozi... Cóż ty myślisz, marszałkówna głupia będzie — ha? To Wołyń, duszko, Wołyń, ludzie tu ogromni, pany, po drabinach piąć się muszą — oo! Ja kocham tych Wołyniaków — żyć umieją, nie to, co koroniasze... Więcej tobie ja by opowiedział, a śpieszy się mnie... Umowę mam z Rykowieckim, my dziś na flaki schodzim się, wódeczki wypić pora.

Po odejściu Eugeniego rotmistrz, według umowy z panną Julią, udał się do domu marszałka Zdolskiego. Willę marszałkowską stanowił piękny dworek z ogródkiem od tyłu i dziedzińcem od frontu; wygalonowany lokaj niebawem wprowadził pana Jędrzeja do małego saloniku, gdzie panna marszałkówna zdawała się oczekiwać na swego gościa, a jak wskazywał ubiór amazonki, była ona już przygotowana do konnej przejażdżki.

— Mamy pogodę bardzo piękną — mówiła panna Julia — więc, jeśli się pan zgadzasz, możemy się puścić o parę mil w okolicę.

Piszczalski się skłonił i rzekł:

— Zależy to zupełnie od pani. Rozmawiali przez chwilę, po czym wyszli na ganek, skąd widać było osiodłane konie, które służba prowadziła dla nich ze stajni.

Na przedzie stała klacz złotokasztanowata, z białą nóżką, a za nią postępował wierzchowiec maści ciemnoszpakowatej, który wyglądał, jak ze stali ukuty. Był to koń z szeroką, wysoko wzniesioną szyją, z kształtną głową i wesołym okiem; zaledwie wyszedł ze stajni na dziedziniec, zarżał przeciągłym głosem, jakby przywoływał do siebie towarzyszy.

Rotmistrz okiem znawcy obejrzał tę parę koni i niebawem wyliczył zalety każdego z nich.

— Oto jest pański wierzchowiec — mówiła panna Julia wskazując na szpaka — koń z dużym ogniem, a jednak łagodny.

Dosiedli wierzchowców i puścili się kłusem, a poza nimi w odległości jakich trzydziestu kroków na ciężkim podjedzku pędził hajduk, ubrany po kozacku.

Wycieczki tego rodzaju często się powtarzały; pan Jędrzej nie wspominał ani o podróży do Korca, ani o powrocie do domu, co Drakiewiczowi było bardzo na rękę, ponieważ się wybornie bawił w Żytomierzu, żyjąc tutaj na koszt rotmistrza.

Piszczalski widocznie zakochał się w pannie Julii, i to zakochał się tak, jak chciała: bez wiedzy i woli ojca, pana marszałka. Czy sobie układał jakieś plany ożenku, czy miał zamiar oświadczyć się z czasem i ojcu, tego nie wiemy. To pewna, iż rotmistrz szukał marszałkówny, czuł potrzebę, aby ją widzieć i słyszeć; więc uczęszczał na wszystkie zebrania, gdzie się spodziewał spotkać panią swego serca, której obraz nie schodził mu już sprzed oczu. Rzadki też bywał dzień, żeby rotmistrz nie towarzyszył pannie Julii w konnych przejażdżkach.

Ona znowu ze swej strony całym zachowaniem dawała mu poznać, że ceni jego towarzystwo; zaznaczała to wyraźnie, traktując inną młodzież z góry lub obojętnie.

Aż tu jednego dnia wpada zadyszany Drakiewicz i w te słowa się odzywa:

— Czort nadał, co się stało! Taż dziś, serce, o tobie tylko i o marszałkównie wszyscy mówią!...

— Co to ma znaczyć? — zapytał pan Jędrzej na poły zmieszany, na poły gniewny.

— Spotkałem ot Kapsulewicza i ten mi wręcz powiada: — „Słuchaj, Eugeni, z rotmistrzem jesteś dobrze, to ty powiedz jemu, wytłumacz, niech głupstwa nie robi, skandalu nie sieje — oo! Cóż on chce rozrywać rzeczy święte?..." — Mówię tobie, rotmistrzeńku, ja zgłupiał, wytrzeszczył oczy i słowa wymówić nie mógł.

Dopieroż Kapsulewicz dalej peroruje: — "Piszczalski — powiada — marszałkównę bałamuci, w głowie jej przewrócił, srom, srom! Onaż innemu już przeznaczona, ojciec postanowił, a to święte! Co sobie myśli twój rotmistrz, po co on zgorszenie robi? Chcesz on całe wołyńskie obywatelstwo mieć przeciw sobie? Ho, ho!"

Porwał się pan Jędrzej na równe nogi, zbladł strasznie, dzikim wzrokiem spojrzał na Drakiewicza i ryknął głosem przeraźliwym:

— Twój Kapsulewicz jest podła dusza!... Jak śmiecie obaj!...

— Jędrzychu, serce, ty nie patrz tak srogo na mnie, jaż druh twój, a mówić nie śmiem, boję się ciebie... Wiesz ty, co ja Kapsulewiczowi zmył głowę — ha? Ja jemu powiedział: — „Prawda, że Zdolski jest marszałek, a zawsze tak i on nie święty! Jędrzych Piszczalski może iść do ołtarza lepiej, niż z marszałkówną..." — Ot, co ja jemu powiedział, jak Boga kocham! Tak, serce, ty nie gniewaj się, nie patrz na mnie srogo!

— A on co ci na to odpowiedział? — zapytał rotmistrz stanowczo.

— Nic nie rzekł, widział, że żartów nie ma, i poszedł... Niegłupi zadzierać z Horda Drakiewiczem i Piszczalskim. Ja takoż dalej poszedł, — do Szymka Rykowieckiego, z nim się założył wczoraj o butelkę miodu, wygrał, tak chciał wypić. Przychodzę, a Szymek w oczy mi patrzy i mówi: — „Strach, co się tam porobiło u marszałka!" — Pytam — co takiego, a on rozpowiada: — „Księżna Czetyrska wpadła dziś rano do domu marszałka, on jej heraldykę wykłada, a ona na niego z góry — oo!" — Czetyrska — mówięż — wsiadła na marszałka... Ty wiesz, rotmistrzu, o co poszło?

— Eugeni, mów wyraźnie.

— Taż mówię: Rykowiecki mnie powiedział, co Czetyrska z góry na marszałka wsiadła. — „Marszałek — ona dowodziła — siedzisz nad heraldyką, a córka z rotmistrzem Piszczalskim... oo!... Retkowski w niczym, honor domu w niczym!... Na cóż heraldyka zda się?" — Rozumie się, jak Czetyrska tak wsiadła, to marszałek zgłupiał. Dopieroż we dwoje wzięli marszałkównę na spowiedź, dawaj morały jej prawić; no i dziewczyna się spłakała — w tym rzecz! Księżna Czetyrska powiada: — „Marszałek córki chować nie umiesz, cnotę, honor przy tobie straci, to ja ją biorę, wywiozę do Warszawy, do Paryża..." — Rozumie się, na ciebie oni tam bij-zabij. Cóż robić? Świat nam na Wołyniu zawiązali. Księżna Czetyrska zabrała zaraz marszałkównę i dziś — powiadają — do Warszawy z nią pojechała.

— I my pojedziemy także — zawołał pan Jędrzej.

ROZDZIAŁ VII

Powrócił pan Jędrzej na Ukrainę do Kuczmirówki. Obaj z Drakiewiczem zajechali przed dwór późnym już wieczorem. Piszczalski wysiadł z bryczki i przechodził wśród służących sztywny, nie powiedział do nikogo słówka, ani nikogo nie powitał nawet skinieniem głowy. Za to Eugeni suto rozdawał uśmiechy i grzeczne słówka.

Rotmistrz schronił się gdzieś w głąb domu i dopiero w dobrą godzinę po przybyciu wezwał do siebie Macieja. Jak tylko wachmistrz stanął na progu, pan Jędrzej oschłym głosem zapytał krótko:

— Konie?...

— Trochę pobiedniały — odrzekł Maciej. — Czyha czegoś kuleje, a Wilk ma bok zbity...

— Trochę pobiedniały... — powiedział Piszczalski przedrzeźniając ironicznie mowę Macieja. — Czyha kuleje, a Wilk ma bok zbity... Cóż to znaczy, bagatela!... — roześmiał się piekielnie, potem splunął i rzekł porywczo: — Durnie!

Wstał z krzesła, przechodził się po izbie i wyciągał sobie palce ze stawów, co sprawiało trzask taki, jak niekiedy słychać, gdy na ognisku płoną suche szczapy. Nagle stanął, spojrzał ponuro w oczy Macieja i rzekł:

— Każ w zbrojowni dużo światła pozapalać i niech mi tam przyprowadzą konie jednego po drugim; ale prędko!...

— Może pan rotmistrz do jutra...

— Głupiś!

Maciej wyszedł, a zdążając ku stajni mruczał:

— O, ktoś mu dopiero sadła wrzącego zalał za skórą... Zły!

Zbrojownię stanowiła długa sala, zbudowana w tej części dworu, która się zapuszczała w ogród; zamiast podłogi leżały tutaj długie tarcice, niepoprzybijane do podstawy, i te za każdym stąpnięciem podnosiły się w górę jak klawisze, a spadając sprawiały huk, echem rozlegający się po domu. Na ścianach widniały tu koła, kwadraty, krzyże z czarnego i czerwonego sukna, a na nich porozwieszano strzelby, pistolety, kordelasy i przeróżne myśliwskie przybory. Na rozkaz rotmistrza oświetlono zbrojownię bardzo suto. Piszczalski wszedł tutaj, groźnym wzrokiem powiódł dokoła i zasiadł w staroświeckim krześle z wysokimi poręczami, a światło, bijące od przeciwległej ściany, padało na jego twarz surową. Wyglądał, jak Jowisz Olimpijski w świątyni wojny. Naraz otwarły się drzwi główne i na progu stanął Mikita, prowadząc dużą białą klacz, która nosiła nazwę Matki; szła ona krokiem niepewnym, ponieważ ruchome deski podłogi zdawały się ją przestraszać, a przy tym światło olśniewało oczy. Matka zatrzymywała się co chwilę, podnosiła do góry długą głowę, nastawiała uszy i dziwnym wzrokiem spoglądała to na czerwone tarcze, to na rozłożone po ziemi stosy jakichś zardzewiałych oręży, starych myśliwskich torb i rzemieni. Tam i nazad przeszła klacz przed panem Jędrzejem, który się jej uważnie przyjrzał, a potem stajennemu dał ręką znak i zawołał:

— Dawaj Wilka!

Wnet też potem stajenny wprowadził do zbrojowni konia dziwacznej budowy; miał ten zwierz krótkie a grube nogi, łeb duży i kanciasty, kędzierzawy ogon i takąż grzywę, sierć burą, kudłatą. Kiedy go Mikita do połowy wciągnął za próg, Wilk wysunął łeb przed siebie, uszy zbiegły mu się u góry w strzałę i chrapnął przeraźliwie.

— Eee, ty!... Bestia! — wołał stajenny głosem jakimś śpiewnym, który koń znał widać dobrze, bo za odpowiedź chrapnął jeszcze potężniej, przygiął się, rozkraczył przednie nogi, a tylne wziął pod siebie i oparł je na progu. W tej postawie wyglądał Wilk, jak uosobienie oporu.

— Tu go dawaj prędzej! — krzyknął rotmistrz głosem, który huczał raczej, niż dźwięczał.

Na to wołanie Wilk zniżył się jeszcze bardziej, położył uszy na szyi i, szarpnięty uzdą przez stajennego, w dwóch susach poskoczył przed pana Jędrzeja, wlokąc prawie za sobą Mikitę. Teraz się wyprostował, ale drżał cały, szybko rzucał oczyma na prawo i na lewo, wyglądał jak kot zdziczały, który gotów jest rzucić się w jedno z okien. Rotmistrz miał słabość do Wilka, lubił tego dzikiego konia za jego temperament, a jednak obchodził się z nim po tyrańsku; pan Jędrzej podszedł do niego z krzesła, stanął na wprost łba konia i spojrzał mu w oczy. Wilk zmalał teraz, skręcił się, jakby chciał tyłem biec ku drzwiom.

— Szelmo! — krzyknął Piszczalski zwracając się do Mikity. — Co znaczy ten bok zbity u konia?...

— A szalał i zbił... — odrzekł stajenny, któremu głos grzązł gdzieś w gardzieli.

— No, no! Ja cię nauczę, jak się z końmi obchodzić!... Poszedł won!... Dawaj Czyhę!

Na te słowa Wilk poskoczył raptownie, jak gdyby zrozumiał rozkaz pana, a widząc, że go stajenny ku drzwiom zwraca, zebrał wszystkie cztery nogi pod siebie i chciał się ulotnić jednym susem. Ale Mikita krótko i twardo trzymał go przy pysku, ku dołowi ściągał, a pomrukiwał jakieś słowa, które widocznie oddziaływały na szaleńca uspokajająco.

Po Wilku zjawił się z kolei w zbrojowni Czyha, koń maści brudnokasztanowatej, z grzywą lnianą i takimże ogonem; był on roślejszy od Wilka, a mniej zuchwały. Szedł, kulejąc; prawą nogę powyżej kolana miał zgrubiałą i obwiązaną w szmaty, stawiał ją na ziemi sztywnie, tak jak żołnierz okaleczały stawia drewnianą kulę, na której chodzi.

— Durniu, rozwiąż te łachmany!... Możesz twój głupi łeb nimi owinąć, ale nie nogę konia! — zawołał rotmistrz.

Czyha drgnął, słysząc głos pana Jędrzeja, a Mikita, trzymając jedną ręką za uzdę konia, począł mu drugą rozwiązywać szmaty na nodze. Pochylił się Piszczalski i obejrzał spuchniętą nogę, potem wziął konia ręką w pęcinie, chcąc mu zajrzeć pod kopyto; ale Czyha doświadczał stąd widać znacznego bólu, bo się szamotał i usuwał chorą nogę.

— Psyt, psyt!... — wołał pan Jędrzej, a gdy wołanie nie skutkowało, spojrzał koniowi ostro w oczy i pięścią uderzył go w ucho.

— Stój! — krzyknął, a Czyha był już teraz powolny i pozwolił robić ze sobą, co chciano.

Z kolei stawiły się do przeglądu inne jeszcze konie: był tu Iwan, czarny, długi koń, z wielkim łbem, krótką szyją, który posuwistym krokiem przeszedł przez długość całej zbrojowni, nie zwracając uwagi na światło, na czerwone tarcze, ani na huk podnoszących się i opadających tarcic podłogi; był Kozak, który na komendę: „Raz, dwa, trzy" wyskakiwał do góry lub walił w ziemię kopytami nóg przednich; była Koszowa, klacz gniada, bardzo zuchwała, znana głównie z tego, że zębami chwytała ludzi, jak pies, i gryzła; był Ataman, piękny, szpakowaty ogier, który nieustannie ryczał i kwiczał, a zdawało się, że po powietrzu chce latać, bo raz wraz stawał na dwóch tylnych nogach. Ten zgiełku narobił w zbrojowni, wyrwał się z rąk Mikity i rozrzucił stos starego żelaza; ale i on się uspokoił, gdy rotmistrz z krzesła huknął:

— Eee, ty tam, durniu, psyt!

Około północy skończyła się rewia i pan Jędrzej kazał teraz stanąć przed sobą Mikicie oraz czterem innym stajennym.

Mikita był to człowiek małego wzrostu, chuderlawy, z twarzą śniadą, ukośnymi oczyma, z zarostem na brodzie i wąsach tak skąpym, że włosy można było policzyć. Ale ten człowieczek wątły, do Chińczyka podobny, posiadał nadzwyczajną energię i talent poskramiania najdzikszych koni. Jeden tylko rotmistrz przewyższał go w tej sztuce. Na stajni w Kuczmirówce były konie, do których nikt się zbliżać nie ośmielił, nikt, prócz Mikity i pana Jędrzeja.

Kiedy czterej stajenni z Mikitą na czele ustawili się rzędem przy samych drzwiach zbrojowni, rotmistrz tak do nich przemówił:

— Jesteście durnie, psubraty, szelmy, gorsze od psów i koni, którym się we łby strzela!... Rozumiecie — hę?

— Rozumiemy!... — zawołali jednogłośnie wszyscy pięciu razem.

— Wisielcy, niegodziwcy, zbóje, złodzieje, powinienbym wam dać po dwieście batów, a potem każdego skopać nogami, obedrzeć was, gałgany, ze skóry i kazać wieszać przy rozstajnych drogach!... Rozumiecie mię, bydło — hę?

— Rozumiemy! — zawołali znowu, aż się głos ich echem rozległ po zbrojowni.

— Podłe nasiona, plugawe robaki, wyrzutki diabelskie, świnie dzikie, zbiedziliście mi konie, nie dbaliście o to, co kocha pan wasz, ojciec, który was karmi i odziewa!... Zrozumieliście mię, łajdaki — hę?

— Zrozumieli! — wykrzyknął chór cały.

— Więc cóż z wami zrobić, podła hołoto, we łby strzelać, zabijać batami, wieszać czy na pale wbijać?... Powiedzcie!

— Batami zabijać, wieszać, na pale wbijać!... — odezwali się wszyscy razem.

— Czyście wy warci kuli, bata, szubienicy, pala — hę?

— Nie, niewarci!... — krzyknęli stajenni.

— Poszli won! — wrzasnął pan Jędrzej zrywając się z krzesła.

Na te słowa zrobił się pod drzwiami nadzwyczajny zamęt, gdyż wszyscy pięciu chcieli jednocześnie uciec, a w ścisku spotkali się ze sobą i we drzwiach ugrzęźli. Wtedy Mikita pchnął energicznie sobą całą masę i wszystko to, jakby jedna bryła, spadło z progu za drzwi zbrojowni. Ale wnet porwali się znowu i w nadzwyczajnej rozsypce uchodzili do stajni.

Kiedy się zeszli już razem, poczęli rozmawiać:

— Dobry człowiek, pan jak należy, a zawsze, jaki nie daj Bóg popaść mu w rękę... — mówił jeden.

— Sprawiedliwy, to sprawiedliwy on zawsze — powiedział drugi.

— Nakrzyczał, taj koniec! Co wielkiego?...

— Poszli spać, czartowskie syny!... — zasyczał Mikita i rozmowa natychmiast ucichła.

ROZDZIAŁ VIII

Nazajutrz pan Jędrzej zły i chmurny zasiadł z Drakiewiczem do obiadu; rozmowa wcale nie szła, bo Piszczalski miał fizjognomię tak surową i poważną, że Eugeni nie ważył się zabrać głosu. I Maciej z tego powodu chodził jak spętany, a ile razy znalazł się na osobności, mówił sam do siebie:

— Czego jemu brakuje?... Pieniądze ma, zdrowie, siły, młodość... Czegóż jeszcze potrzeba?

Namyślał się i nie umiał coś odgadnąć, czego potrzeba jego panu.

Ruchliwy Eugeni nie mógł znieść milczenia i parę razy rozpoczynał rozmowę; ale zwykle zamawiający wyraz „serce" zamierał mu na ustach, gdy spostrzegł ciemnoniebieskie oczy pana Jędrzeja, z których jakaś wewnętrzna burza zdawała się na świat wyglądać. Nieszczęście chciało, że i kucharz zapomniał tego dnia o gastronomicznych upodobaniach pana dziedzica, przez dłuższy czas nieobecnego w Kuczmirówce. Piszczalski miał wstręt do woni i smaku cebuli, a właśnie w tej chwili poczuł ów przysmak w zrazach. Spokojnie złożył nóż i widelec na stole, bazyliszkowym wzrokiem spojrzał na Macieja i krzyknął:

— Kucharza mi tu dawaj!

Wachmistrz wybiegł i niebawem kucharz u drzwi się pojawił; w białej czapce, w takimże Spencerze i fartuchu stał wyprostowany, jak żołnierz w uniformie, czekając na rozkaz. Ale pan Jędrzej zrazu bębnił palcami po stole i zapatrzył się w okno, a przybyłego jakby wcale nie spostrzegał. Sam jeden Drakiewicz zajadał skrzętnie. Nagle pan Jędrzej błysnął okiem ku drzwiom i pozornie spokojnym głosem rzekł:

— Bliżej tu, parzyflaku!...

Kucharz podszedł blisko do stołu, a wtedy pan Jędrzej oburącz pochwycił półmisek ze zrazami i cisnął nim prosto w głowę kucharza. Nadzwyczajny zgiełk i wybuch złości rotmistrza przestraszyły Eugeniego tak, że się porwał od stołu i uchodził z jadalni, dogryzając po drodze kąsek, który trzymał w ustach. Jednocześnie też miał się ku drzwiom kucharz, cały oblany sosem i z potłuczoną głową. Piszczalski miał napad wściekłości, klął strasznie, wreszcie pochwycił ze stołu karafkę z wodą i z wielkim impetem posłał ją za kucharzem. Los zdarzył, że karafka uderzyła w ścianę tuż ponad głową wymykającego się Drakiewicza, na czaszkę którego polała się woda i spadło szkło potłuczone. Tego już było zanadto; odwrócił się Eugeni, aby rotmistrzowi za czyn taki zrobić wymówkę; ale musiał wprzód połknąć niedostatecznie pożuty kawałek mięsa i w pośpiechu się udławił. Teraz w jadalni miało miejsce widowisko na wpół tragiczne, na wpół śmieszne. Drakiewicz biegł od drzwi do stołu z oczyma strasznie na rotmistrza wytrzeszczonymi i z twarzą wykrzywioną, zsiniałą. Pan Jędrzej nie mógł zrazu zmiarkować, co się stało, bo Eugeni wyglądał jak człowiek, który dostał napadu szaleństwa. Ale konwulsyjne ruchy udławionego nie pozostawiały wreszcie wątpliwości co do istoty faktu i rotmistrz poskoczył na ratunek; jedną ręką chwycił Drakiewicza za ramię, a drugą począł go silnie walić w plecy. Eugeni zachwiał się na nogach, o mało nie upadł na ziemię, lecz wnet doznał ulgi; pięść Piszczalskiego ocaliła mu życie. Blady, usiadł teraz na krześle, sapał i łzy miał w oczach. Ten stan przyjaciela widocznie wzruszył rotmistrza, gdyż się odezwał łagodnie:

— Możebyś czym popił?...

— Daj, serce, szklankę węgierskiego, toż ja o włos życia nie stracił...

Maciej czym prędzej się uwinął i postawił na stole butelkę, jako też dwie lampki. Pan Jędrzej trącił się z Eugenim raz, drugi i zaczynał mieć coraz lepszy humor. Butelka prędko wyschła, przybyła druga, po drugiej trzecia, czwarta. Wino rozwiązało języki i wystąpił ów stan, w którym ludzie, gdy podpiją, poczynają sobie robić zwierzenia.

— Po coś ty, Eugeni, wstał od stołu? — mówił rotmistrz. — Wyglądało to tak, jakbyś trzymał stronę kucharza i chciał mię skompromitować... Nie spodziewałem się tego po tobie.

— Jędrzychu, jaż ciebie się boję, kiedy ty szaleć zaczynasz — oo!

— I tyś przyjaciel?... Wywiozłeś mią do Żytomierza, gdzie mię ludzie podeptali jak robaka, i jeszcze nie czujesz, co się we mnie dzieje?

— Kochanieńki mój, tak ja z tobą! Nieba, duszo, ja by ci przychylił...

— Nieba, nieba!... Ty masz, mości Eugeni, obłudę w sobie. Żyjesz ze mną, a żyjesz i z Kapsulewiczami, ze Zdolskimi, sławisz Czetyrską i inne plugastwa... Ci ludzie przecież żart sobie ze mnie zrobili, sponiewierali mię. Czy ty czujesz, jak to boli? Ja się mścić przez całe życie nie przestanę!...

— Ot i dobrze, bardzo dobrze, co ty wyspowiadał się przed druhem, wyznał — oo!... Poradzim, poradzim, serce!... Jak Boga kocham, mnież przez głowę nie przeszło, żeby ty za to się gniewał! Chcesz, wyzwiem Kapsulewicza, Zdolskiego takoż?... A jakże, bądź Szymek Rykowiecki mój przyjaciel — nie szkodzi, i jego wyzwiem; niech staje, życiem płaci... Pięknie — co? Ty przekonał się, że z Horda Drakiewiczem żartów nie ma?...

— Czemuś od razu tak ze mną nie mówił w Żytomierzu? Głowęś mi zawracał, że oni, wszyscy są wielcy ludzie, dałeś mi do zrozumienia, żem się o marszałkównę starać nie powinien... Zdurniałem przy tobie, łeb mi zawróciło miasto, zatrułem sobie życie...

— Rotmistrzuniu! — krzyknął Eugeni rzucając się panu Jędrzejowi na szyję. — Przyjaźń do śmierci ja tobie przysięgam! Chciej krwi — dam; ja gotów jej ze siebie dla przyjaciela utoczyć! — I w zapale pochwycił nóż ze stołu, jak gdyby chciał czynem śluby przyjaźni potwierdzić.

— Głupstwo! — rzekł Piszczalski. — Krwi twojej nie chcę, na co mi ona?

— Jaż mówię, duszko, marszałkówną ty głowę nabił sobie, tak mnie żyć trzeba — oo!... Jak nie ja, to kto poratuje ciebie? — aa?... No, wypijem braterstwo!

Stuknęli się, potem zamienili swe szklanki i wychylili je duszkiem.

— My rycerze, bohatery — ciągnął Eugeni — Horda Drakiewicze i Piszczalscy, serce, to ryby, jesiotry, mówięż, między szlachtą. Jak ja przy tobie, to cóż znaczy marszałek szlachty wołyńskiej — ha?

— Powiedziałeś dobre słowo, mości Eugeni. Bo, widzisz, kiedy panna po mojej stronie, to ja się nie powinienem dać odsądzić lada komu.

— Co?... Panna Julia po twej stronie? Ona chce ciebie?... Tyże to wiesz, rotmistrzeńku?

— Wiem, jak mię żywego widzisz, sama mi powiedziała.

— Serce, tak cóż się namyślać? Walaj za nią!... Zwyciężym, odbierzem naszą kochankę, rotmistrzową Piszczalską... Rybeńka ona moja, wiedziała, kogo pokochać, duszka!... Niechby dziesięć Czetyrskich, a i to naprzeciw nas obu mało... Mało, mówię — ho, ho! Retkowski może, Zdolski — ha?

— Durnie nigdy nic na świecie nie znaczyli i dzisiaj nie znaczą...

— Ty ślicznie powiedział... Wypijem za zdrowie marszałkówny, kiedy ona, koteczka, tobie sprzyja — oo! Wypijem bracie!... Ale, serce, to zdrowie — godne, tak i szkło godne być musi!...

U ciebie kredens po Piszczalskich, a ona takoż Piszczalska być musi... Nie krzywdź, rotmistrzuniu, kobiety, każ puchar dać, jak należy!

Pan Jędrzej klasnął w dłonie, a gdy na głos ten przybył wachmistrz, Piszczalski wydał taki rozkaz:

— Przynieś tu żywo Tulipana i cztery butelki wina! — A potem, zwracając się do Drakiewicza, mówił dobitnie: — Tylko, widzisz, mości Eugeni, moja natura jest taka, że co po pijanemu postanowię, to po trzeźwemu zrobić muszę, również gdy po trzeźwemu coś pomyślę, zawszem to gotów po pijanemu wykonać. Ja słów na wiatr nie puszczam... Mów — trzymasz ze mną?

— Tak mi pan Bóg dopomóż, ja druh twój do grobowej deski!

— No, jestem teraz pewny — rzekł rotmistrz podając dłoń Drakiewiczowi — spudłować mi już nie możesz... Ale wiesz ty, o co chodzi?

— Marszałkównę zabrać, taj i koniec!... Czegóż ona, duszko, ma kwasić sobie życie?

— Zuch jesteś, mości Eugeni, i wart przyjaciela!

— Jaż taki z rodu — oo!... Uwezmę się, ot w ogień pójdę... Krew, serce, u mnie! Jak na to przyjdzie, czartu duszę zapiszę, a pójdę, jak Boga kocham!... Wykraść marszałkównę? Wykradnę... Ja by i marszałka wykradł, i Czetyrską, Kapsulewicza takoż... Chcesz?... Ja gotów.

Na stole stał już Tulipan i nowe butelki z winem; rotmistrz jedną całą wlał w puchar pękaty, mający kształt karafki, do góry dnem przewróconej, i rzekł:

— W twoje ręce, mości Eugeni, a za pomyślność przedsięwzięcia!

Z kolei pił Drakiewicz, a gdy skończył, tak mówił:

— Patrz, jak szczerze ja wypił, kropli jednej na dnie nie znajdziesz — oo!... Tu się popisał, to i tam się popiszę. Marszałkównaż nie dla mnie; wiadomo, co dla ciebie, a ja, serce, na rękach ją poniosę, na plecach, niechby na głowie!... Pięknie — ha?

Po wypiciu tego toastu rozmowa jeszcze przez jakiś czas szła niezgorzej. Dwaj zaprzysiężeni przyjaciele ciągle się już teraz obracali około jednego tematu układając plan wyprawy. Swoją drogą Drakiewicz mimochodem opowiedział, jak się niegdyś zakochał w pewnej księżniczce, która była spokrewniona z panującym domem hiszpańskim, a własnym okrętem podróżowała dla przyjemności po Morzu Czarnym.

Nareszcie stanęło na tym, że Drakiewicz, zaopatrzony przez rotmistrza w pieniądze, opuści nazajutrz rano Kuczmirówkę i puści się w świat, aby odnaleźć pannę Julię, uwięzioną przez Czetyrską.

Było już po północy, gdy sobie obaj dobrze podchmieleni przyjaciele powiedzieli „dobranoc".

ROZDZIAŁ IX

Księżna Liberata Czetyrska była to pani w całym znaczeniu tego słowa, posiadała ona liczne majątki, jak: Trzaskanice, Wdowin, Dymowe Góry itd., z których jedne znajdowały się na Wołyniu, drugie w Galicji, a inne jeszcze w Królestwie.

Szczupła, wysoka, w czarnych oczach miała wyraz energii i powagi; włosy siwiały jej już dobrze, a nos orli nadawał twarzy wyraz męskości; na wargach odbijał ciemny zarost małych wąsików, a poniżej ust znajdowała się brodawka z kosmykiem czarnych włosów.

Za życia męża Czetyrska uprawiała z zapałem sztuki piękne — grała na fortepianie, malowała pejzaże. Owdowiawszy, wzięła się do zarządu wielkiej fortuny i osobiście kierowała całym gospodarstwem; konno lub w lekkim powoziku objeżdżała folwarki, wydawała ekonomom rozporządzenia, odbierała ustne i piśmienne sprawozdania z czynności. Podwładni bali się jej, ponieważ była surowa, dokuczliwa i wglądała skrupulatnie w najmniejsze drobiazgi; opowiadano, że niejeden oficjalista za nieposłuszeństwo otrzymał policzek i to trzewikiem, którego księżna w danym razie umiała szybko użyć, jako narzędzia kary.

W świecie miała ta pani wielkie znaczenie; mówiono, że wpływami swymi mogła dotrzeć wszędzie, gdzie chciała: za granicą znały ją najgłówniejsze firmy bankierskie i dwory panujących.

Księżna Liberata robiła dużo dobrego: wspierała liczne zakłady filantropijne, wyznaczała stypendia dla kształcącej się młodzieży, budowała szpitale, uposażała klasztory i z łaski jej niejeden człowiek zajadał smaczny kawałek chleba.

Właśnie do rzędu ludzi, których ona promowała i obsypywała swymi dobrodziejstwami, należał znany nam już Alfons Retkowski. Ojciec jego był to biedny szlachcic, któremu się w życiu bardzo źle wiodło, ponieważ miał dużo dzieci i te się chowały wybornie, a za to ciągłe pomorki przychodziły na owce i bydło rogate; przy tym lata, już za suche, już za mokre, sprowadzały nieurodzaj zboża. Straciwszy własny majątek, pan Szczepan Retkowski chodził po dzierżawach; ale i na tym się nie dorobił; przybyło mu tylko trzech synów i dwie córki. Wzdychał, a wyprawiał chrzciny jedne po drugich. Sąsiedzi corocznie winszowali mu przybycia na świat nowego potomka; on, przyjmując życzenia, starał się uśmiechać jak. najprzyjemniej. Kiedy z kolei przybyła już osiemnasta sztuka, ktoś zrobił uwagę, że pan Szczepan miał fizjognomię człowieka raczej zapłakanego, niż uradowanego.

Od Czetyrskiej trzymał on folwark nad Bugiem i tu zbiedniał do reszty; rat dzierżawnych nie miał czym opłacać, zaległ, zadłużył się, a księżna groziła nieustannie, że go każe wyrzucić z dzierżawy. Przyparty, ubrał się w jak najlichszy surdut, w dziurawe buty, zabrał na brykę coś dziesięcioro najmłodszych dzieci i tak zajechał przed pałac Czetyrskiej w Dymowych Górach.

— Szelmy jedne — rzekł do malców — kraść na was nie będę przecie!... Jak tylko przyjedziemy do Dymowych Gór, a księżna przyjmie nas w pałacu, zaraz mi się rzućcie do nóg i beczcie, co które może... Zmiękczy się, to raty daruje i jeszcze przez jakiś czas będę wam mógł wystarczyć na kluski... Jak nie, to po prostu zawiozę nad rzekę i potopię.

Dzieciaki zastosowały się do rozkazu ojca i skoro tylko spostrzegły księżnę, plackiem jej do nóg padły, a beczały na różne głosy. Oskoczona przez zgraję obszarpanych, lecz zdrowych, pucołowatych dzieci, Czetyrska tak się odezwała do pana Szczepana:

— Mój Retkowski, zaległości darować ci nie mogę, ale mi zapłać dług w naturze, tym, czego masz najwięcej... Za raty zaległe przyjmę najzdolniejszego z twoich synów.

Pomimo obfitości dzieci a niedostatku pieniędzy, Retkowski przez chwilę się zawahał, ale nie stroił długo ceregieli i trzynastoletniego wyrostka Alfonsa przehandlował za zaległe raty dzierżawne. Miał z tego powodu dużo zmartwienia, bo go w domu żona zwymyślała, że dziećmi frymarczy.

— Jedź mi zaraz, niedołęgo, do Dymowych Gór — wołała gniewnie Retkowska — i wracaj z Alfonsem albo mi się na oczy nie pokazuj w domu... Widzicie go, moje dzieci będzie rozdawał po drodze! Cóż to ja dzieci dla ciebie na raty będę rodziła?

Pan Szczepan nazajutrz pojechał odebrać syna; ale Alfons już nie chciał wracać; spodobało się chłopakowi w domu pańskim i on się księżnej spodobał. Oddano go do szkół, które ukończył z odznaczeniem; później jeździł za granicę z księżną, obejrzał wszystko, co było do widzenia, i tak sobie zjednał serce wielkiej pani, że go uważała za syna swego; wprowadziła na arystokratyczne salony i przygotowywała mu najświetniejszą karierę. Otóż marszałkówna, panna Julia Zdolska, była to partia przez Czetyrską upatrzona dla Alfonsa. Toteż, jak tylko się księżna dowiedziała, że panna Julia z Piszczalskim odbywa konne przejażdżki i towarzystwo jego przedkłada nad innych, narobiła z tego wielkiej wrzawy, wyłajała marszałka, a pannę zabrała z Żytomierza i do Dymowych Gór uwiozła.

Tak stały sprawy, kiedy Drakiewicz wyjechał z Kuczmirówki w celu odszukania panny Julii i wybadania jej skłonności dla rotmistrza. Eugeni był ożywiony przyjacielskim afektem i zapałem do działania w sprawie Piszczalskiego. Ale kiedy wpadł do Żytomierza, utonął tutaj na jakiś czas wśród swych stosunków. Drakiewicza lubiano powszechnie: jedni go zapraszali, jako wybornego towarzysza do gry w karty i do kieliszka, bo nikt nigdy nie widział, żeby się Eugeni kiedy upił lub się od wypitki uchylał. Inni znowu widzieli w nim uosobioną dobroć, bo nigdy z nikim nie zadarł, a każdego sobie ujmował. Jeszcze inni przypisywali Drakiewiczowi niezwykłą mądrość i przypuszczali, że wszystko, co robi, robi z jakimś tajemnym planem, a bliźniemu zawsze na zawołanie umie dobrze poradzić. On tymczasem, szlachcic podupadły, żył, jak mógł, i nic więcej. Eugeni lubił kręcić się po świecie i zawiązywać coraz więcej stosunków z ludźmi; ale, jeżeli tej skłonności do włóczenia się nie mógł zadosyćuczynić dla braku środków, wtedy osiadał w pierwszym lepszym dworze i, jak mówił — „marnował życie". Jedząc, pijąc, grając w karty, Drakiewicz z całą ostrożnością popierał też i interesy rotmistrza; dowiedział się, mianowicie, że Czetyrska przebywa z panną Julią w Dymowych Górach i że do zimy ma zamiar tam pozostawać; w zimie zaś wyruszy do Warszawy. O tym wszystkim listownie zawiadomił pana Jędrzeja, a sam, zaopatrzony w listy do różnych znakomitych ludzi, puścił się w drogę do Królestwa.

Nie będziemy tu opisywali różnych przygód, których doznał Eugeni w podróży swojej, zanim stanął w Dymowych Górach; jechał bowiem rzemiennym dyszlem, a choć kogo nie znał, umiał się przypytać i do celów swych każdego nagiąć. W ten sposób odbył podróż od samego Żytomierza nie tylko na cudzym wózku, ale także cudzym kosztem. Jak raz trafił na szlachcica podróżującego własnymi końmi, to już jechał, bodaj z drogi zboczyć, dopóki nie spotkał innego znowu, który go powiózł dalej.

Dymowe Góry leżą nad Bugiem; jest to miejscowość płaska, a w jednym tylko punkcie, tuż nad rzeką, znajduje się wyniosłe wzgórze i po obu stronach jego dwa mniejsze. Na głównej wyniosłości stoi wysoki dom piętrowy, z którego daleko widać wstęgę Bugu, poza Bugiem zaś — jakby łany ciemnych borów. Lud przechował podanie, że w dawnych czasach jacyś dwaj rycerze walczyli z sobą o to, kto z nich dwóch ma być panem tych wzgórzy. Podług tej legendy rycerz, przybyły zza Buga, zajął trzy wzgórza i na najwyższym postawił zamek, a na dwóch niższych pozwolił się budować prostym ludziom. Ale zaledwie stanął pański zamek, a poniżej — kurne chaty, już skądś od strony Narwi nadciągnął rycerz drugi, który spalił zamek i chaty, wyparł za Bug przeciwnika, sam zaś zaczął budować nowy zamek, a prostym ludziom pozwolił stawiać nowe chałupy. Pokonany czekał za Bugiem, dopóki wróg jego nie skończy roboty; kiedy to zaś już nastąpiło, wpadł ze swymi i spalił wszystko do szczętu, a potem sam zaczął nowe budynki wznosić. Powtarzało się to nieustannie, bo tradycja zemsty z ojców przeszła na synów. Lud okoliczny przywykł do widowisk pożogi, miał ciągle przed oczyma dymy, wznoszące się z trzech wzgórzy, i stąd to miała pójść nazwa Gór Dymowych.

Na dworze księżnej Czetyrskiej służba składała się przeważnie z kobiet, na czele których stała niejaka pani Gaberska, osoba wspaniałej tuszy, energiczna i posiadająca całkowite zaufanie księżnej. W zarządzie domu Gaberska wiernie naśladowała swoją panią, utrzymywała między służbą nadzwyczajny rygor i była zawsze gotowa własną ręką karcić nieposłusznych lub niedbałych. Był też przy dworze kamerdyner Muskalski, stary wojak, staruszeczek chromy i głuchy, który nieustannie szydził z „babskich rządów", nic nie robił, lecz sobie wyobrażał i twierdził publicznie, że najwięcej pracuje. Muskalski przypuszczał, że ilekroć Gaberska rozmawiała z księżną, to zawsze o nim tylko; podsłuchiwał więc pod drzwiami, ale ponieważ był głuchy, przeto zwykle nic nie słyszał i tym bardziej wzrastało jego przekonanie, iż mu baby buty szyją i chcą wysadzić ze stanowiska.

Pannę Julię Zdolską księżna nazywała swoją „córeczką" i starała się jej we wszystkim dogadzać, co także zalecała usilnie służbie.

Kwiaty w ogrodzie, konie w stajni, powozy, czółna — wszystko to było na rozkazy marszałkówny, a swoją drogą księżna ciągle się niepokoiła, czy jej nowa wychowanica zadowolniona jest z pobytu w Dymowych Górach.

— Moja Gaberska, rób wszystko, co można, żeby się tylko panna Zdolska nie nudziła — powtarzała Czetyrska.

— Ależ, proszę księżnej pani, w niebie nie byłoby jej lepiej, na palcach przed nią chodzimy wszyscy i pył sprzed nóg zmiatamy.

Nareszcie jednego dnia pojawił się tu Drakiewicz; spadł, jak z nieba. Jakkolwiek przedstawił on listy polecające od różnych dostojnych osób, Czetyrska jednakże nie mogła coś pojąć, po co właściwie Eugeni do Dymowych Gór przyjechał; Muskalski bo od razu uważał go za naturalnego sprzymierzeńca wobec rzeczypospolitej babskiej.

ROZDZIAŁ X

Pannę Julię Zdolską nazywano w owe czasy „ekscentryczną"; nikt nie rozumiał dobrze tego wyrazu, ale go chętnie używano na oznaczenie dziwaków i w ogóle ludzi, którzy nie uznawali form przyjętych. Marszałkówna była panną bogatą, rozkapryszoną, zmienną w upodobaniach; ale w gruncie rzeczy miała niezłe serce. Stworzona na damę wielkiego świata, wiedziała, że jej dużo wolno; jednakże Czetyrska umiała opanować tę rwącą się do samodzielności naturę. W Dymowych Górach była panią panna Julia i nikt tu nie stawiał tamy najmniejszym jej zachciankom. Księżna miała rozum, a przeto kosztem ustępstw podbiła dla siebie serce dziewczyny. Na przybyłego Drakiewicza marszałkówna zrazu nie zwracała prawie uwagi, tak że mu zeszło kilka dni czasu, zanim znalazł sposobność do rozmowy z nią sam na sam o rotmistrzu. Aż jednego dnia przed zachodem słońca, kiedy panna Julia zamierzała użyć w czółnie przejażdżki po Bugu, stanął przed nią Eugeni, a skłoniwszy się grzecznie, zaraz wszczął gawędę:

— Panna marszałkówna — śliczny kapitan okrętu, w czółnie — oo! Jak Boga kocham, chciałbym służyć w takiej marynarce.

Uśmiechnęła się panna Zdolska, lekko wskoczyła do łodzi i, stojąc w niej, poczęła odbijać od brzegu.

— At moje szczęście! — zawołał Drakiewicz. — Sto mil z wieściami gonisz, a audiencji jak ci nie dają, tak nie dają... Czekasz, słuchać nie chcą... Umyślnie przybył ja, poświęcił się, a tu fruu!

— Co pan mówi? — spytała marszałkówna, nie bardzo się śpiesząc z odbiciem czółna. — Kto i po co się poświęcił?

— Z Ukrainy ja przybył, jednym tchem pędzę, konie pozajeżdżał — aa!... Słowo honoru u mnie grunt, a słowo rotmistrzowi ja dał, Piszczalskiemu... No, wiadomo, jak Horda Drakiewicz da słowo Piszczalskiemu, to i Bóg nie odwoła — oo!

Marszałkówna przybiła bliżej jeszcze do brzegu i, na wpół uśmiechnięta, na wpół zdziwiona, rzekła:

— O rotmistrzu Piszczalskim mowa? Dobry mój znajomy; proszę mu powiedzieć, że jest znakomitym jeźdźcem; dużobym za to dała, żeby mógł być tutaj w Dymowych Górach, jeździłabym konno dwa razy więcej... Ale cóż...

— W tym „cóż" i rzecz! Jak pani każe, on tu będzie, a nie, to zginie, duszka!...

— Skądże znowu mam prawo rozkazywać rotmistrzowi? Co za prawo?

— Jak Boga kocham, jest prawo! — zawołał Eugeni z uniesieniem. — Miłość, kochanie, ot prawo!

— Miłość? Doprawdy, miłość? A to niespodzianka!

— Taż on, Jędrzych Piszczalski, za panią szaleje, w Kuczmirówce wytrzymać nie może, duszę oddałby, krew z siebie wytoczyłby, duszka — pięknie, ha? Piszczalski, mówięż, ród ogromny... Ta czego jemu brakuje? Włości ma, pieniądz takoż, a szaleje!... Tam w Kuczmirówce ludzie głowy przy nim tracą... I o co? Wszystko pani...

— Panie Drakiewicz, ależ to oświadczenie formalne...

— Szczerą prawdę ja przywiózł, sto mil ja ją wiózł, a dowiózł — oo! Postanowił ja sobie, przysiągł, zaklął się na herb — u mnie herb Horda — tak was oboje uszczęśliwić muszę!... Sto mil przeleciał ja ptakiem... Przyjaciele po drodze zdybią, bywało, proszą: „Eugeni Horda Drakiewiczu, druhu serdeczny, zostań z nami!" — Ja nie! Mógł ja bawić się, wypić, pograć, a tak-i ptakiem przyleciał.

— Oceniam, oceniam wielkość poświęcenia pańskiego — rzekła panna Julia wychodząc na ląd z czółna; uśmiech ironii ozdobił jej usta, a w oczach znać było niezwykłe zaciekawienie. — Podaj mi pan teraz rękę i opowiedz dokładnie, o co chodzi, bo jestem odurzona.

— Ah wy, kochanki moje! — zawołał Drakiewicz, prowadząc marszałkównę w głąb ogrodu. — Toż nie sekret dla mnie, co pokochali się w Żytomierzu; no, a skoro się pokochali, tak jedno za drugim tęskni... Jaż wiem, kochał się takoż w pięknej osobie, nad Morzem Czarnym bywszy. Tęsknił ja, tęsknił, a wiecznież tęsknić nie mógł... Księżniczka z rodu była, Hiszpanka, jak Boga kocham!

— Zwierzenia te są dla mnie dowodem pańskiej przyjaźni i zaufania; ale w tej chwili najgłówniejszą sprawą musi być to, co mnie obchodzi... Więc rotmistrz wysłał pana do mnie z oświadczeniem swej miłości?

— Samże namówił go, powiedział mu: — „Jędrzychu, serce, kochacie się, tak po cóż zwłóczyć?..." — Onże ma dobrą głowę, pojął — taj koniec.

— A więc pan sam się domyślałeś naszego miłosnego stosunku, czy rotmistrz zrobił wyznanie?

— Onże wyznał, duszę swoją mi odkrył, a jakby nie wyznał, ja by się i tak domyślił... Toż w Żytomierzu ja widział, co on głowę stracił; do Korca my jechać mieli, popatrzę, bywało, a mój rotmistrz — oo! Wiadomo, człowiek z miłości zawsze trochę pogłupieje — ha?... Jaż doświadczył.

— Ha, ha, ha! — roześmiała się serdecznie panna Julia. — Za tyle uczucia bardzo trudno okazać wzajemność... Jak to zrobić?

— Wy na mnie liczcież, na Drakiewicza — oo! Ja — łącznik.

— Powiedz mi pan, jaki jest sposób pańskiego łączenia? — zapytała panna Julia, przybierając naraz tak poważną fizjognomię, jak gdyby z rady Eugeniego istotnie skorzystać pragnęła.

— Nie miałby ja sposobu, to by nie mówił... Dobry gracz wie, dlaczego bank zakłada, bierze talię kart do rąk, siadł, popatrzył na poniterów — ot i zrozumiał, co może zyskać, co stracić!... A nie wie, to kabałkę pociągnie na boku: „Czarna, czerwona". Ja — gracz, w banku szczęście wasze;

karty ja tak przerobił, że los wasz na kaczałkę padnie...

— Panie, ja nie umiem grać w karty i wszystkie te przenośnie są dla mnie niezrozumiałe.

— To lepiej ja pani powiem, dobitnie — oo! Młodym bywszy, ja czytał historię piękną, co księżniczkę jedną, śliczną osobę — kropla w kroplę panna marszałkówna — zaczarowali, no i zamknęli na dziesięć spustów... Ta cóż pomogło? Jakby oni ją lepiej jeszcze zaczarowali, zamknęli bądź na dwadzieścia pięć spustów i takby do niej przyszedł królewicz, wziąłby jak swoją, wyzwolił — aa! Bo magnes, magnes — oo! A magnes cóż takiego, jak nie serce? Jaż sam doświadczył. Bywało — noc nie noc, idziesz, ciągnie magnes. Bądź jedno w lochu pod ziemią, drugie takoż w lochu z daleka — a przyciągną się... Nie przyjdzie Horda Drakiewicz, to inny przyjdzie, a przyjdzie — ha?

— Czy to znaczy, że ja jestem zaczarowana księżniczka, a pan masz być moim wybawicielem? Jeśli tak, to co pan zrobisz?

— U mnież serce na języku, jaż prosto myślę, sto mil przejechał — powiadam — nie darmo!... Dwa magnesy, at i łącznik w środku! Zatęskniłby się, na nic zmarnował mój biedny Jędrzych, tak ja ratować go muszę — oo! Mało tego, że u stopek panny marszałkówny serce jego złożę, no ja drugi magnes z pierwszym połączę, wezmę i połączę... Duszki moje, oboje was ratować mnie trzeba. Chcecie? Szczęście wam zrobię.

— Z tego wypada, że mnie pan weźmiesz i połączysz z pierwszym magnesem — mówiła panna Julia, bardzo zainteresowana tym obrotem rozmowy. — Powiedz mi pan, czy wziąć a wykraść — to wszystko jedno?

— Ot i czekał ja na śliczne słówko — oo!

— No dobrze, wykradniesz mię pan z Dymowych Gór, przypuśćmy, a potem co ze mną zrobisz?

— Jaż nie do wykradania, on sam, gołąbek, przyleci! A jakże, o sto mil przyleci, jak wiatr, w sześć koni, rycerz, mołojec... On taki, jak Boga kocham! Ah, rotmistrz mój, Jędrzych!... Na kobietęż on jeszcze nie spojrzał; no, przyszedł czas, co spojrzeć musiał i, Chryste Panie, at iskry jemu żarzące z serca się sypią... Bądź tu armia, artylerię przed nim postaw, i to zwycięży.

— Po tym wszystkim, com usłyszała, wypada mi tylko pragnąć, aby się rotmistrz pośpieszył i wykradł mię, dopóki mamy jeszcze noce ciepłe — rzekła marszałkówna żartując, a potem dodała: — Nie masz pan wyobrażenia, jak ja lubię takie awantury... Więc proszę działać, tymczasem zaś do widzenia!

To powiedziawszy panna Julia uścisnęła rękę Eugeniego i pobiegła do domu.

Drakiewicz patrzał za nią, a potem rzekł sam do siebie:

— Miałby ja lata i majątek Jędrzycha, a skarb taki odbiłby jemu... Niechby się gniewał, strzelał, Horda Drakiewicz i tak byłby szczęśliwy. Jaż widzę, ona mnie polubiła — oo!

A marszałkówna wpadła do Czetyrskiej, z głośnym śmiechem rzuciła się na fotel i tak mówiła:

— Oh, mateńko moja droga, skonam ze śmiechu, umrą ze szczęścia, z radości!... Dawno już nie miałam takiego balu, jak dzisiaj; bo, wyobraź sobie, że jestem księżniczką zaczarowaną, księżniczką z legendy. Czekam, a tu jedzie dzielny rycerz w sześć koni; już widzę, co to za konie: wszystkie karę, a iskry sypią im się z oczu, z nozdrzy, spod kopyt... Gdybyś mię ty, mateńko, choć cokolwiek tyranizowała, byłabym bardzo szczęśliwą, bobym zaraz wezwała rycerza w sześć koni i kazałabym mu się zawieźć do diamentowego pałacu na szklanej górze...

— Oj, dziecko, dziecko, czego się tobie zachciewa? Ale skąd ci przyszły do głowy takie marzenia? — zapytała księżna.

A panna Julia wśród śmiechu serdecznego rzuciła się Czeterskiej na szyję, całowała jej ręce i powtarzała:

— Mateńko jedyna, pozwól, pozwól, żeby ci córkę wykradli! Jakbym ja chciała! Moja złota!...

— Co to znaczy? Kto cię ma wykradać? Uspokójże się...

— Rycerz w sześć koni, mateńko!... Nie pozwolę, żeby ich było mniej, musi być sześć koniecznie... Sześć koni, to bardzo pięknie.

— Jeśli chodzi o konie, możesz ich mieć dziesięć, dwanaście.

— Nie, i rycerz być musi, koniecznie rotmistrz...

— Eh, Juleczko, daj pokój tym żartom... Mogłabyś sobie raz tego Piszczalskiego z głowy wybić.

— Cóż ja temu winna, mateńko, że mi się rotmistrz bardziej podoba, aniżeli pan Alfons? O Piszczalskim mówią, że jest dla mnie za głupi, Alfonsa każdy chwali za jego rozum i towarzyskie zalety; ale ja pod tym względem mam zupełnie samodzielny pogląd.

— Jakiż to pogląd? Nigdyś mi go nie wyznała.

— Widzisz, mateńko, nie można od człowieka wymagać wszystkich cnót. Kto ma dużo rozumu, ten się za długo zastanawia nad każdą rzeczą i taki ani kochać nie może, ani też nie jest odważny. Cóż to za szlachcic?... Ponieważ ojciec mój zajmuje się heraldyką, więc postanowiłam sobie raz gruntownie zdać sprawę, na czym właściwie polega szlachectwo; przyglądałam się z bliska najlepszym przedstawicielom tej klasy społecznej, a potem z obserwacyj wyprowadziłam sobie teorię. Zgadnij, mateńko, kto podług mnie jest typem szlachcica?

— Zapewne Piszczalski?

— Tak jest! Rotmistrz Piszczalski jest to człowiek, na którym można polegać: dla zysku nie poświęci on nigdy godności osobistej, duma i żądza władzy, fantazja poety i męstwo rycerza nigdy nie znalazły dla siebie lepszego siedliska. Tylko tacy mogli chodzić na wyprawy krzyżowe, oswobadzać Wiedeń od Turków, bić się pod Warną... Ten dobry, spokojny typ rycerza wobec rozwoju nauk i wynalazków jest ośmieszonym Donkiszotem. Uczony, przemysłowiec, kupiec mogą nazwać Piszczalskiego głupim, ja twierdzę, że to jest człowiek zaginionej epoki, czysty gotyk.

— Szyję bym dała, że to ten szelma Drakiewicz, wyjadacz, intrygant, w głowie ci przewrócił! — zawołała Czetyrska.

— Drakiewicz ma tylko z zalet szlachcica tyle, ile do ośmieszenia go potrzeba; na moje wyobrażenia nie mógł on wpłynąć... Zresztą bawię się nim, jak każdą oryginalnością.

— Mówiłam ci już, moja córeczko, że masz przewróconą główkę, a teraz to samo powtórzę. Mężczyzna jest to obywatel kraju i głowa rodziny. Czasy wymagają rozumu, wiedzy, aby sprostał tym zadaniom... Szlachcic musi się uczyć dzisiaj.

— Za nic się z tobą, mateńko, na to nie zgodzę. Społeczeństwo, rodzina, są to przecie tylko przechodnie formy tego, co nazywamy ludzkością; człowiek wszystko znaczy i, jeśli jest człowiekiem, z nadzwyczajną łatwością przychodzi mu być obywatelem i ojcem rodziny; odwrotnie zaś nie można tego powiedzieć. Szlachta znowu dlatego ginie czy się przeradza, ponieważ się uczyć musi. Jednak zawsze ktoś musi zginąć, ażeby powstał ktoś inny... Nie trzeba przecież gardzić ginącymi.

— Dobry ród, majątek, a przy tym wiedza...

— Frazes, mateńko, frazes, urobiony w celu kompromisu starych pojęć z nowymi!... Boisz się, abym nie wyszła za mąż za Piszczalskiego, ponieważ oboje z ojcem ułożyliście dla mnie inny związek, niezawodnie więcej odpowiedni. Ja się nie opieram; ale muszę mieć swobodę w swoich sympatiach. Alboż mnie rotmistrz koniecznie na męża potrzebny? Mnie przecież nauka książkowa doprowadziła do tych przekonań, a ty, mateńko, naukę tak cenisz; chwalisz ją w panu Alfonsie; on zaś dla mnie nie jest ostatnim wyrazem mądrości... Dalibóg, wolę Piszczalskiego.

— Juleczko, mów rozsądnie — rzekła bardzo poważnie księżna. — Czyż ty, panna z takim nazwiskiem, pozwoliłabyś się wykraść, dopuściłabyś się tak strasznego skandalu?

— Zaczarowane księżniczki i ich rycerze nie bali się skandalu, a przecież dobra szlachta, skoro weszli do bajki całego świata cywilizowanego. Skandal robią plotki ludzi z tłumu, a prawdziwa arystokracja na tłum nie zważa. Jestem przecież Zdolska, bliska twoja krewna.

— Święty Boże! — krzyknęła Czetyrska. — Na twojej hańbie stanęłyby dwie mogiły: twego ojca i moja!...

— Chciej mię zrozumieć, mateńko — mówiła panna Julia, klękając przed Czetyrska i całując jej ręce. — Ja was we wszystkim słucham i z niczym się przed wami nie taję... Gdybym miała szczęście własne, oddałabym je za wasze.

Księżna rzuciła się teraz w objęcia marszałkówny i obie kobiety płakały. Kto wie, dlaczego każda z nich płakała? Zwyczajnie, — kobiety; nawet Czetyrska płakała.

Pierwsza panna Julia łzy otarła i, śmiejąc się, rzekła:

— No, jestem szczera, nic nie ukrywam, więc mię pilnujcie dobrze, bo z tym rycerzem w sześć koni żartów nie ma...

— Bądź pewna, droga córeczko, że tylko dla szczęścia twego żyć pragnę.

— I dla Alfonsa — dodała marszałkówna, a odchodząc rzekła sama do siebie: — Oh, gdybym się mogła przezwyciężyć i wyjść nareszcie za niego!... Ej, ja myślę, że gdyby mię rotmistrz wykradł, to oni by mi z czasem przebaczyli...

ROZDZIAŁ XI

Eugeni, uszczęśliwiony zachowaniem się panny Julii, mniemał już teraz, że spełnił swoje posłannictwo i wywiązał się z zobowiązania, jakie uczynił był rotmistrzowi. Właśnie przebiegał ogród, łamiąc sobie głowę nad sposobem szybkiego zawiadomienia rotmistrza o zyskanych rezultatach, kiedy spotkał Muskalskiego, bardzo gorliwie podlewającego kwiaty; mały czarny piesek, który towarzyszył tu staremu, spostrzegłszy Drakiewicza, rzucił się ku niemu, szczekał i bardzo natarczywie napadał. Nie mógł się Eugeni psu opędzić, a ponieważ głuchy Muskalski nie słyszał szczekania, przeto nie odrywał się od zajęcia i nie przybywał z pomocą. Zniecierpliwiony Drakiewicz przypomniał sobie nareszcie sztukę na psy, mianowicie wziął czapkę w zęby, pochylił się i na psa natarł; pies natychmiast zaczął zmykać, w pośpiechu wpadł Muskalskiemu pod nogi i przewrócił starego.

— Co ty wyrabiasz, Kaktus, bestio jedna! Czy i ciebie już baby na swoją stronę przeciw mnie przekabaciły? — mruczał Muskalski, podnosząc się z ziemi, kiedy właśnie stanął przed nim Eugeni z czapką w zębach.

— Jezus Maria, a to widzą pan dobrodziej!... Kaktus, nie pójdziesz ty, szelmo?... Proszę pana dobrodzieja, ta psina, a i on się popsuł między babami; taki zły, jak one... Ho, ho, Gaberska — piekut baba, niech rany boskie bronią!... Dasz pan dobrodziej wiarę, że ją wczoraj zeszedłem znowu...

— At, serce, co mówić, kobieta kobietą zostanie, taj koniec — warknął Eugeni do ucha staremu; tymczasem Kaktus dopadł go z tyłu i urwał kawałek szarawarów. — Uu!... Czartowski synu! Ty mnie ostatnie spodnie drzeć będziesz?... — I z tymi słowy porwał konewkę z wodą, po czym psa daleko odgonił. — Piękny mi kaktus! Onże nie kwiatek, a łotr, szelma! — zawołał Drakiewicz podchodząc do kamerdynera.

— Kaktusem go nazwałem, panie dobrodzieju, wszystko przez te baby; chciałem go nazwać Feniks, ale cóż, głupie i złe baby zarazby wołały na niego Feliks, a mnie właśnie Feliks na imię,.. A jakże, u nich tego nie kupić! Nawetbym nie wiedział, bo trochę nie dosłyszę... Musiałem go nazwać zwyczajnie po polsku.

— Jaż widzę, duszko, co ty mądry człowiek...

— Oo! to ta psiakość panu dobrodziejowi szarawarów naderwał! — zawołał Muskalski oglądając pantalony Eugeniego. — Patrzcież państwo, jeszcze nowe spodenki i naderwał!... A no, będę musiał załatać, zacerować.

— Potem; serce, potem, a teraz ja by chciał pogadać z tobą — oo!... Powiedz, kochanieńki, wina butelczyny ty by gdzie nie zdybał — ha? Taż ja w Dymowych Górach kieliszka jeszcze nie powąchał! Ty sprawiedliwie te baby łajesz, one o trunku pojęcia nie mają...

— A o czym one mają pojęcie? Ale niech się pan dobrodziej strzeże, bo to bardzo zły znak, jak komu pies z tyłu szarawarki, z przeproszeniem, podrze... To przestroga, że z tyłu może człowieka nieszczęście spotkać. A któż tam wie, takie jędze mogą co złego zamyślać...

— Ty daj babom pokój, a o wypiciu pomyśl — rzecz główna. W takim domu skąpstwo kto widział; toż srom, serce, srom dla was wszystkich! Po toż ja sto mil z Ukrainy w gościnę walę, żeby nie zjeść, nie wypić? Inny dom ja by obmówił, a Czetyrskiej nie mogę.

— Proszę łaski pana dobrodzieja, wszystko będzie; od tegom kamerdyner, żeby było; ale pan dobrodziej tam blisko wielkiego ołtarza, niby koło księżnej się uwija, to wie pewno, jak ja też we dworze stoję?... Co też może taka osa Gaberska na mnie donosić?

— Duszko, mnie się trzymaj — oo! Nic ci nie zrobią, choć donoszą...

— Tak donoszą, no, mój Boże, jakie to utrapienie z babami! Zawszem mówił, że muszą donosić... Oj, poucinać szelmom języki!

— Skarżą — mówię — wielkie rzeczy!... A ty swoim porządkiem piwnice przejrzyj i wybierz, serce, wybierz co dobrego; ja, widzisz, znawca, ocenię, takiemu dać warto — ha?...

— Skarżą! — wykrzyknął staruszek podniecony. — Mówią księżnej pani, żem próżniak, darmozjad, złodziej... A ja tu najwięcej pracuję, jem najmniej; bo czym mam jeść, niech pan dobrodziej popatrzy. — I tu Muskalski otworzył usta zupełnie bezzębne, jak u cielęcia. — Złodziej, ja złodziej na stare latał...

— Żartuj z tego bracie! — zawołał Drakiewicz klepiąc starego po ramieniu. — Rżnij do piwnicy — powiadam — butelkę przynieś mi do gościnnego pokoju — oo! Pogadamy; jaż tu na czczo w Dymowych Górach nie będę siedział. Nieboszczyk książę żyć umiał, piwnicę zostawił pewnie; któż to wypije? Zmarnować się nie może — ha?

— Ja je nauczę, tak mi Panie Boże dopomóż... Widzicie ludzie, ja złodziej...

— Wina dawaj! — wrzasnął Drakiewicz staremu w ucho.

— Zaraz, zaraz! Zrobił mi pan dobrodziej wielką łaskę, raz musi wyjść oliwa na wierzch... Mężczyzna powinien za mężczyzną trzymać... A jakże, butelkę starego przyniosę; dla kogoż się to ma takie wino w piwnicy wystawać?

Wkrótce potem przyniósł Muskalski do gościnnego pokoju pod surdutem butelkę starego węgrzyna. Eugeni pił, cmokał, smakując, i rzekł:

— Ty, serce, zapamiętaj sobie moją maksymę: wino stare musi być, wystałe, a kobieta — młoda, oo!... A powiedz duszko, ta Łusia, szatna księżnej, szatynka — dziewczyna niczego? ... Rezolutna ona i ułożona, wygląda, jak szlachcianka — ha?

— Ee, proszę pana dobrodzieja, dawniej tom ja spojrzał czasem na kobietę, ale teraz, Boże uchowaj!...

Popijając Drakiewicz wybadał starego, czy można w Dymowych Górach dostać posłańca, sprytnego chłopa, który by miał rozum i odwagę puścić się z listem do Kuczmirówki. Pokazało się, że we wsi jest żołnierz dymisjonowany, Paweł Wieczorek, który za należyte wynagrodzenie gotów się puścić na koniec świata. Pocztom Eugeni wcale nie ufał w tym wypadku.

Tymczasem wnet po owej konferencji nastąpiły zdarzenia bardzo niezwykłe. Stary kamerdyner wziął do serca słowa, które Eugeni powiedział tak sobie, żeby zadowolnić tylko starca, a z tego wynikła burza. Muskalski pobiegł szukać Gaberskiej, znalazł ją w mleczarni przy czynnościach gospodarskich i na miejscu stoczył walkę. Kobieta zła jak jędza, i głuchy starzec wybuchnęli wobec niższej służby.

— Gaberska nie jesteś tu żadną panią, ale prostą szafarką... Do mnie się tobie nie wtrącać!... Ho, ho, ja tu dawniejszy!... Ja marszałek dworu książęcego; za nieboszczyka pana domem trząsłem, tak jak Gaberska prosiętami... Widzicie ją, księżnej pani będzie donosiła, żem próżniak, darmozjad, złodziej!... A ty, piekielnico jakaś!... Wara ci od rządów w pańskim domu! Żeby nie człowiek, porządny pan, co ze mną, jak z równym sobie mówi, to bym nic nie wiedział o tych dołkach, jakie pode mną kopiesz... Ty, ty, ty jakaś!... Tfu! — Trząsł się a wymyślał, co mu ślina do ust przyniosła.

Dopieroż z kolei rzeczy Gaberska we wściekłość wpadła i uzbrojona w wielką warzęchę, którą zbierano śmietaną z mleka, stojącego w cebrach, skoczyła do Muskalskiego. Stary umknął, ale pies jego Kaktus, obwąchujący po mleczarni w kątach, stał się ofiarą zapalczywej klucznicy; skomląc żałośnie zaledwie z życiem uszedł.

Nie skończyło się na tym, bo pozostał Drakiewicz, którego kamerdyner przedstawił jako autora plotki i swego przyjaciela. Jemu to Gaberska poprzysięgła zemstę, a wobec dziewek lżyła go tymczasem i przeklinała, na czym świat stoi.

Nazajutrz zachciało się Eugeniemu znowu wina, więc miała miejsce podobnaż gawęda, która bardziej jeszcze podjurzyła Muskalskiego. Dziewki doniosły Gaberskiej, że kamerdyner wymyśla na nią publicznie niesłychane rzeczy przed każdym, kogo napotka. Tego już było zanadto, więc klucznica pobiegła na skargę do samej księżnej i z płaczem nadzwyczajnym opowiadała, jak strasznie lży ją Muskalski i jak niegodziwie podburza go Drakiewicz.

— Drakiewicz, znowu Drakiewicz? — wykrzyknęła Czetyrska. — Ten człowiek, widzę, życie mi chce zatruć... Przed chwilą panny służące doniosły, że Łusię bałamuci, czy wiesz co o tym?

— Jakżebym nie wiedziała!... Toć Sodoma i Gomora od tego czasu, jak go nieszczęście do Dymowych Gór przyniosło... Niech jaśnie oświecona księżna pani koniecznie wymierzy jaką sprawiedliwość, bo cóż ja pocznę, nieszczęśliwa kobieta... Ze czci i sławy mię wyzuli, oczu nie będę mogła podnieść na ludzi. — Przy tych słowach Gaberska łkać poczęła.

— Ah, żeby się pozbyć tego natręta! — zawołała księżna, oburzona wieściami, a zarazem wzruszona płaczem klucznicy. — Idź, moja Gaberska, idź, uspokój się! Ja tu pomyślę, żeby ci krzywdy nie zrobili.

Tego dnia Czetyrska nie zaprosiła Eugeniego do swego stołu w porze obiadowej, lecz mu kazała przez lokaja oznajmić, iż ma powody, dla których sama z panną Julią obiadować będzie.

— Mnież nie szkodzi — odpowiedział Drakiewicz służącemu — na osobności zjem obiad; ja człowiek bez fanaberyj!... Tylko, serce, ty o mnie nie zapomnij, kąsków dobrych nie żałuj!...

Czetyrska mniemała, że się Eugeni obrazi, więc ją zgorszenie wielkie przejęło, gdy posłyszała o stoicyzmie swego gościa.

Teraz oczy wszystkich zwróciły się na Drakiewicza i o nim tylko rozmawiano w Dymowych Górach. A Eugeni zagnieździł się w domu księżnej i postanowił tam czekać, dopóki wysłany Wieczorek nie powróci z jakąś wiadomością od Piszczalskiego; widywał się z panną Julią w ogrodzie, bawił ją swymi opowiadaniami; pił wino, którego mu dostarczał kamerdyner codziennie, i zaczynał wreszcie wierzyć Muskalskiemu, że w Dymowych Górach są bardzo złośliwe baby. Wiara ta nie przeszkadzała mu jednak palić koperczaków do Łusi, jednej z szatnych Czetyrskiej, a dziewczyny bardzo urodziwej. Miłość gubi ludzi, ona też zgubiła Drakiewicza. Księżna chciała wydalić Łusię z domu, ale Łusia miała nadzwyczajne łaski u panny Julii i pozostała dzięki tej protekcji.

— Uciekłabym z domu — wołała Czetyrska — jedynie, żeby się pozbyć tego intruza; cóż, kiedy mię ważne interesy zmuszają pozostać tu do zimy.

Trzy tygodnie z górą bawił w podróży Wieczorek i nareszcie powrócił z listem od Piszczalskiego, który lakonicznie pisał do Drakiewicza, że natychmiast wyjeżdża do Warszawy i tam oczekuje przyjaciela, ażeby następnie przedsięwziąć dalsze kroki w celu pozyskania panny Julii.

W tym właśnie czasie Gaberska, nadzwyczajnie bacznie śledząca postępowanie Eugeniego, wywiedziała się z całą dokładnością, że Drakiewicz około północy codziennie miewa schadzki z Łusią w ogrodzie. O tym ważnym fakcie nie donosiła ona już wcale księżnej, lecz powzięła zamiar działać na własną rękę. Jednego więc wieczora dobrała sześć najtęższych dworskich dziewek, uzbroiła je w cięte rózgi z brzeziny i zrobiła na Drakiewicza nocną zasadzkę w krzewach ogrodu. Chodziło o zbezczeszczenie człowieka przez wymierzenie mu dotkliwych plag cielesnych. Eugeni stawił się na schadzkę, a wnet po nim przybyła Łusia, para kochanków przebiegała ogród, jak zwykle w takich razach, zwracając się ku najsamotniejszym ustroniom, co właśnie stanowiło tutaj całe niebezpieczeństwo. Szli, pod rękę się prowadząc; Drakiewicz poprzysięgał Łusi miłość dozgonną, klął się na świętości, że bardziej nad nią nigdy jeszcze nie kochał ani nie wielbił żadnej kobiety. Po tych wyznaniach nastąpiły niewyraźne szepty, po szeptach w ciszy ogrodu dały się słyszeć odgłosy pocałunków. Nareszcie doszli oboje do ciemnej altanki, obrosłej w koło dzikim winem i otoczonej zaroślami gęstymi. Co wieczór tam wchodzili, przeto nie mieli żadnego podejrzenia. Aż tu nagle zgiełk się zrobił w krzakach, wypadły baby jak diabły, porwały Drakiewicza, rzuciły go na ziemię i ostro poczęły chłostać rózgami.

— Co to jest?... Co to jest? — wykrzykiwał Eugeni. — Dajcież pokój, wariatki jakieś!... Taż bieda wam będzie!... Napaść czy co takiego — ha?... Jak Boga kocham, nie daruję!... Aj, aj!... Dosyćże, bestie przeklęte!

Na nic się wszystkie prośby i groźby nie zdały; dziewki wyliczyły kilkadziesiąt rózg Eugeniemu. Łusia zaraz na początku tej katastrofy pierzchnęła.

Obity i zgnębiony Drakiewicz zaledwie się dowlókł do swego apartamentu, mrucząc:

— Oj, prawdę mówił Muskalski... Taż to baby, jak lucypery.

Nazajutrz bardzo rano Eugeni opuścił Dymowe Góry udając się do Warszawy.

ROZDZIAŁ XII

Po nagłym wyjeździe Drakiewicza przez jakiś czas jeszcze trwały w Dymowych Górach niesnaski między Muskalskim a Gaberską; nareszcie raz stary w uniesieniu wypowiedział zdanie lżące całą płeć żeńską, mianowicie, że jeden lichy mężczyzna wart jest więcej, niż sto najdzielniejszych kobiet. Ten stronny sąd doszedł do wiadomości Czetyrskiej, która natychmiast kazała przyzwać Muskałskiego, powtórzyć mu to, co wygłosił, odwołać, a w dodatku przeprosić Gaberską. Uczynił to wprawdzie z niejakim wahaniem, ale uczynił, bo księżna pani nie lubiła ze służbą żartować.

Łusia zdawała się tęsknić po Eugenim i jednocześnie mieć jakąś niewyraźną nadzieję jego powrotu. Każdego wieczoru po dziennej pracy wychodziła do ogrodu, przebiegała ścieżki i szpalery, stawała na mostkach, wstępowała do altan, oglądała się w koło. Widocznie pragnęła kogoś spotkać i spodziewała się, że spotka. Ale mijały dni, a ten, który jej tyle razy wieczną miłość poprzysięgał, nie przybywał.

Już liście schły na drzewach i niektóre z nich opadać poczynały. Każdy liść taki spadający w ciszy nocnej sprawiał szmer: „Kto wie, może to ktoś czeka". Aż w jeden chłodny wieczór, od parkanu samotnego w stronie pola Łusia posłyszała jak najwyraźniejszy odgłos kroków ludzkich. Drgnęło serce w piersiach dziewczyny. Może on, a może nie; zawahała się — zostać czy uchodzić. Ale zaledwie myśli jakieś zebrała, już przed nią stał człowiek wysoki, ubrany w kaszkiet, krótką kurtę, w butach z cholewami po kolana. Łusia od razu spostrzegła, że to nie Eugeni, i miała chęć krzyknąć: „Ah!" Nie krzyknęła, gdyż nieznajomy zaczął mówić:

— Niech się panienka mnie nie boi, jestem tutejszy, Paweł Wieczorek, i mam do panienki... — Mówiąc to podał Łusi gruby list i jakieś opieczętowane pudełko, potem dodał: — Pojutrze o tym samym czasie przyjdę tu po odpowiedź.

Teraz dziewczyna pobiegła żywo do domu, a gdy przybyła do swej izdebki, zapaliła świecę i przekonała się, że list pochodził od Eugeniego Hordy Drakiewicza. Autor listu nie szczędził czułych komplementów:

„Jak Boga kocham — pisał — duszko jedyna, kochanieńka moja, ty mnie świat zawiązała; jaż oczka twoje modre ciągle mam przed sobą... Co mówić, my dla siebie się urodzili. Tak, widzisz, mileńka, dla ciebie ja posyłam niektóre precjoza, nim my nie połączym się ze sobą. Od pierwszego jubilera w Warszawie ja kupił, serce... Co zapłacił, to zapłacił — oo!"

Oprócz tych zwierzeń, Eugeni wyraził w liście prośbę, ażeby Łusia inny znowu list załączony doręczyła pannie Zdolskiej i koniecznie wyprosiła nań odpowiedź.

Szatna księżnej Czetyrskiej otwarła teraz pudełko i znalazła w nim podarki, o których list opiewał: pierścionek, kolczyki i medalion. Złoto i turkusy były do twarzy Łusi, więc doznawała nadzwyczajnego szczęścia z otrzymanych świecidełek. Jeszcze tej samej nocy ustroiła się w to wszystko, stanęła przed zwierciadłem, spoglądała długo we własną osobę i powiedziała sobie: — „Łusia jest bardzo piękną dziewczyną". — Jak wiemy, była urodziwa, ale sądziła, że jest o wiele piękniejsza.

Nareszcie dziewczyna przypomniała sobie, że w liście do niej znajdował się jeszcze list pod adresem panny Julii; wzięła go w rękę, oglądała i doszła do przekonania, iż listu tego nie pisała ręka Drakiewicza. „Co znaczy ten list, kto go pisał, dlaczego na moje ręce przesyłają go pannie Zdolskiej?" — Oto pytania, które się niebawem zrodziły w głowie Łusi. Obejrzała pieczątkę i znalazła na niej herb oraz litery: J. P. Herb na pieczęci Eugeniego był inny i inne litery.

Łusia spać się położyła, lecz zasnąć nie mogła; myślała to o podarkach, to o tym znowu, co kto mógł pisać do panny Zdolskiej. Dawno już północ wybiła na zegarach w domu Czetyrskiej, a Łusia oka jeszcze nie zmrużyła. Naraz porwała się z łóżka, zapaliła świecę, wzięła list, obejrzała go uważnie i poczęła pieczęć z laku topić nad świecą; lak spłynął jej na palec i dotkliwie sparzył, a jednocześnie koperta zajęła się od płomienia świecy. Oparzona Łusia rzuciła na ziemię płonący papier i trzewikami z nogi stłumiła pożar; ale opalony, w połowie pozbawiony koperty list dopraszał się odczytania i tajemnicę Piszczalskiego poznała jedna więcej osoba. Pan Jędrzej w liście, skomponowanym do spółki z Drakiewiczem, wynurzał pannie Julii gorącą swą miłość i zaklinał, ażeby długo nie zwlekała; prosił w wyrazach tkliwych o wyznaczenie terminu, w którym by mógł do Dymowych Gór przybyć i, skoro nie można jawnie, to potajemnie pozyskać „największy ze skarbów tego świata"; przy tym ciągle się powoływał na to, co mu Eugeni z Dymowych Gór przywiózł.

Dowiedziała się teraz Łusia, że jej przyjaciel jest przyjacielem przyjaciela panny Zdolskiej. Nie spała do białego rana, a nazajutrz nie oddała listu pannie Julii i najmniejszym słówkiem nie zdradziła przejętej tajemnicy.

Kiedy się zbliżał termin, wyznaczony przez Wieczorka na danie odpowiedzi, Łusia po długim namyśle usiadła i na papierze listowym z cyfrą marszałkówny napisała te słowa:

„Ósmego października po północy czekam".

Pod spodem zaś zrobiła zakręt, który można było wziąć za jaką bądź literę.

O umówionej godzinie Wieczorek stawił się w ogrodzie i list od Łusi odebrał; potem ze zwinnością kota przebył wysoki parkan i poprzez pola ku wsi podążał. Na drodze spotkał jakiegoś człowieka, który zdawał się nań oczekiwać.

— No, dalej żwawo; gotuj się, Sylwestrze, do drogi! — mówił Wieczorek. — Masz list, wal do Warszawy, a każ sobie tym szlachcicom dobrze zapłacić... Jakiś sekret w tym wszystkim, co oni robią. Ale niech ich tam! Ty się przykładaj, żeby rychło wrócić, bo tu będzie pilniejsza i lepsza robota.

— A cóż bym nie miał wrócić? Niech się jeno na trakt wydostanę, fur pełno jedzie, przysiadzie się człowiek do lada kogo i koniec. Tylko przecie wstąpimy przedtem na półkwaterekj w karczmie jeszcze świecą...

— Półkwaterek można sobie, ale ani kropli więcej. Tyś człowiek niepowściągliwy, spijesz się i gdzie niebądż w rowie zaśpisz sprawę... Potem na czas nie wrócisz i co?...

— Toć wiem... Będziewa pili, jak nam się sztuka uda.

— Co by się znowu nie miała udać... Kilka bab — wielkie rzeczy! Mnie słuchaj, to się udać musi.

— Juści wiem... Z wami się zawsze uda, bez to, co macie w głowie obmyślenie. Siłaż zedrzeć z tych szlachciców w Warszawie?

— Piętnaście rubelków zaceń, sto złotków, a jakby się drożyli, możesz im coniebądź opuścić, jeno niedużo.

— Uczciwy zarobek!

— Jak tamto dobrze pójdzie, zarobisz więcej tysiąca złotych.

— Słuchaj, Pawle, tylko wspólników dużo nie dobieraj; przyjdzie do podziału i nie będzie się czym pożywić.

— Baj baja!... Wspólników nie będę dobierał, juści! Prawda, że na ciebie, jak na dobrego konia, nakłaść można; ale tam są paki straszne, skrzynie, nie wiem, czy w pięciu damy radę wynieść to wszystko na wozy. No, a jakeśmy się już raz na to poświęcili, to trzeba obrabować do czysta.

— Choć aby z tutejszych nikogo nie bierzcie, bo tacy najłatwiej wyśpiewają potem... Oj, odsiedziałem ja, odsiedział za to, że mi się ze swoimi dzielić chciało!

— Mnie będziesz uczył? Z naszej wsi Szczygieł do podziału przyjdzie koniecznie; choć mańkut, pominąć go nie można, wie o nas dużo sprawek, to by przez zemstę figla jakiego zmalował, a taki bestia mądrala, że każdą rzecz przewącha... No i dwóch zuchów będzie spod samego Ostrowia, a jeden spod Pułtuska; z furami muszą przyjechać, żeby te graty nocą jeszcze daleko wypchnąć było można.

— Kiedy tak, brachu, to już spokojnie pójdę do Warszawy, bo widzę, że dobra obrada będzie.

— Żeby jeno Pan Jezus poszczęścił, to się obłowimy!

Nastał październik i pierwsze dni jego odznaczały się pogodą. Jesienne słońce, łagodnie grzejąc, świeciło nad Dymowemi Górami, a gdy się wzniosło, rozpędzało mgły i w blasku jego widniał biały dwór w górze, a w dole szeregi chat ze słomianymi strzechami. Poza dworem ciągnął się ogród, zakończony parkiem o wysokich dębach, świerkach, lipach, topolach, o gajach z płaczących brzóz, jarzębiny i grabiny. Dokoła znowu, jak okiem sięgnąć — ścierniska, ugory, oziminy, pastwiska, łąki i wstęga Bugu, bramowana już to białym piaskiem, już zaroślami wikliny. Ten zaś wielki obraz zamykały ramy ciemnych borów, popod którymi tu i ówdzie błysnął biały domek lub kupka budynków folwarku, należącego do księżnej Czetyrskiej.

W starożytnym pałacu codziennie od jakiegoś czasu panuje ruch niezwykły; księżna pani bowiem wybiera się w podróż do cieplejszych krajów, wyjeżdża w świat daleki; jak ptak odlotny pospieszy tam, gdzie słońce nie spogląda na ziemię tak krzywo, jak nad Bugiem. Czetyrska lokuje swe kapitały w bankach angielskich, ma akcje swajcarskie przemysłu bawełnianego i jest właścicielką pięknej willi pod Neapolem. Powiada, że się napracowała dosyć, że jej nudno w kraju i pragnie w owej willi przez dłuższy czas, może przez lat parę, wypocząć. I panna Julia Zdolska wyjeżdża także ze swą przybraną matką. Ale najprzód udają się do Paryża, stamtąd do Szwajcarii, zawadzą zapewne o Mediolan, Florencją wypoczną czas dłuższy w Rzymie, gdzie się zjadą z Alfonsem Retkowskim. Wszystko coś tak wygląda, jakby księżna w murach Watykanu związkiem hymenu chciała na zawsze połączyć parę młodych ludzi. Bo nadzwyczajne przygotowania w Dymowych Górach wyglądają istnie na wyprawę bogatej panny. Cóż się tu nie robi? Od kilku już tygodni założono w pałacu wierutne warsztaty przeróżnej bielizny i garderoby. Nie wystarczały miejscowe szwaczki, więc powołano z Warszawy krawcowe, mające ustaloną reputację, a historia dostarczyła wskazówek, jaką to wyprawę otrzymały różne słynne damy modnego świata. Pannę Julię zdaje się bawić nieustanne oglądanie i przymierzanie rozmaitych kostiumów; Czetyrska widocznie dopięła swego celu.

Właśnie praca jest na ukończeniu; skrzynie, walizy, kufry zaległy jedną obszerną komnatę; niektóre z nich mają panie zabrać ze sobą w podróż, inne — jak różni przypuszczają — zostaną wysłane na Wołyń, gdzie księżna młodej parze wyznacza rezydencję po spędzeniu miodowych miesięcy za granicą.

Ale przed wyjazdem z Dymowych Gór księżna uważa za właściwe odbyć jeszcze kilka wizyt pożegnalnych; stosunki jej wymagają tego koniecznie, ażeby odwiedziła hrabinę Żalomirską w Rozjazdowie, matronę już sędziwą a pierwszorzędnej dystynkcji. Wiadomo bowiem, że w życiu Czetyrskiej Żalomirską odegrała taką samą rolę, jaką odgrywa Czetyrska w życiu Julii Zdolskiej.

— Oh! gdyby nie ona, nigdybym nie była tym, czym jestem — księżną Czetyrska! — Są słowa samej księżnej.

ROZDZIAŁ XIII

W r. * na liście gości jednego z pierwszorzędnych hoteli warszawskich przez jakiś czas można było czytać: „Nr . Jaśnie Wielmożny Jędrzej Piszczalski, rotmistrz"; a zaraz poniżej: „Nr. . Jaśnie Wielmożny Eugeni Horda Drakiewicz, obywatel". Oba te numery przylegały do siebie, a ich mieszkańcy nieustannie się odwiedzali. Mamy właśnie dzień siódmy października. Coś około piątej po południu rotmistrz przechadzał się żywo po pokoju, miał fizjognomię zadowolnioną, a w umyśle zdawał się coś rozważać, gdyż co chwila stawał zapatrzony w sufit, to w posadzkę lub w okno. Wtem wszedł Drakiewicz, uścisnął rękę pana Jędrzeja i usiadł na krześle wyciągnąwszy przed siebie długie nogi.

— Ot, serce, ja dziś szczęśliwy! — zawołał Eugeni. — Szukał, szukał i znalazł... Na Długiej ulicy, mówię tobie, barszcz-że tam dają, niech im Pan Bóg da zdrowie! Kapustki troszkę, buraczków, schabika kawałeczek, talarek kiełbaski, kluseczek mięciuchny, kalafiorek — oo! Trzy porcje ja zjadł i reszty obiadu dojeść nie mógł, a żal, bo kotlet takoż był smaczny, z marchewką duszoną, potrawka z pulardki, do niej sos cytrynowy, kaszka perłowa... Przypadkiem odkrył, jak Boga kocham! Słój z rydzykami w oknie zobaczył i pomyślał ja sobie: Wstąp, wypij wódki, pora, rydzykiem zakąsisz — ha? Jak ślinka do ust poszła, tak wstąpił; wypił wódki, przekąsił rydzykiem, wypił drugi raz, znowu przegryzł — ślicznie! Ee, myślę sobie, bracie Drakiewiczu, ty trzeci wypij i spytaj, co na obiad, korzystaj z apetytu! Tak i zrobił ja... Pytam o zupę, a oni mówią: — „Barszcz i czernina". — Ja stuknął w palce: barszcz wypadł. Nie — mówię sobie — czerniny spróbuję, a potem barszcz zobaczym... Zjadł czerninki, dużoż tam tego, i o barszcz proszę... Barszcz dali, prosto anielstwo!... Po barszczu-że ja niegłupi pić wodę...

— Eugeni! — przerwał pan Jędrzej wyjmując list, pisany ręką Łusi na papierze z cyfrą marszałkówny. — Wiesz, co to znaczy? „Ósmego października po północy. Czekam". Trzeba być durniem, żeby na takie wezwanie nie stawić się bodaj w piekle. I ty mi barszczem a rydzykami głowy dziś nie zawracaj! Mów ze mną o rzeczy!

— Cóż, duszko, ja tobie powiem? Weźmiesz, jak swoją, a potem rady mojej ty nie będziesz potrzebował!... Mężować, taż ty zdolny — ha?

— Jakże myślisz, o której godzinie powinniśmy z Warszawy wyruszyć, żeby się o północy stawić w Dymowych Górach?

— Rankiem, mileńki, rankiem, wyjedziem. Taż twoja czwórka na rozstawne już dziś w Serocku czeka, a do Serocka my pocztą sobie dojedziemy.

— Oo! Nie bój się, ja do portu doprowadzę ciebie; po to w Dymowych Górach jaż się nabiedził, żeby tobie, rotmistrzeńku, użytek był z tego.

— Więc nie sądzisz, że się na miejscu spotkamy z oporem jakimś, że nam walczyć przyjdzie o Julię?... Owszem, jestem teraz tak silny, że stu zwalę!... Nikt by mi jej wydrzeć nie potrafił. Kiedy się raz znajdę w Dymowych Górach, Julia moją być musi lub zginę!

— Czego ty unosisz się, duszko? Tamże baby same... Kucharz, dwóch lokai, stary i głuchy kamerdyner, at i załoga cała! Oniż nie do oporu, spać będą w taką porę.

— Na wszelki wypadek biorę ze sobą sztylet, krucicę i parę pistoletów.

— Jakby ty babę którą zastrzelił czy przebił, krzywdy nie będzie takoż... Ot tam klucznica przy dworze jest szelma — Gaberska! Powiadam tobie, ja by jej sto rózg bez litości wlepił za to, co ludziom dokucza — oo! No, czasu-ż nam zbraknie na to, gwałt byłby, krzyk babski!

— Bredzisz; mości Eugeni! Jak świat światem, rotmistrz Piszczalski z babami wojny nie będzie wszczynał... Dziwię ci się, że możesz...

— Jaż na żart powiedział! Ty nie rób sobie nic z tego. Alboż ja inny — ha?... Sztylet, pistolety? Serce, pomyśl o czym innym! Od samej Warszawy tam zjeść co nie będzie... My-że panny takiej na czczo nie będziem wykradali — oo! Srom byłby, jak Boga kocham, do czego podobne!

— O jedno jeszcze cię zapytuję — rzekł rotmistrz z naciskiem. — Czy jesteś pewny, że ksiądz w Serocku da nam ślub rano dziewiątego października?

— Skoro Eugeni Horda Drakiewicz był u niego i powiada, że da, to biedy z tym nie będzie... Prawda, ksiądz nie chciał, ciskał się; ale mnież taki lada czym nie zbędzie. Ja spostrzegł, co księżyna ptaszki lubi, kanarki różne, tak jemu wyraźnie mówię: — „Trzy papugi dobrodziej dostaniesz, a mało ci będzie, to małpę dodadzą. Tyś boży sługa, pomazaniec, wiadomo, z ołtarza żyjesz, to ślub daj, młodym ludziom nie przeszkadzaj!... Pismo święte grunt, a ono mnożyć się każe i rosnąć — oo!

— Czemuś mu nie powiedział, że sto dukatów w złocie na rękę dostanie, a jeśli sto mało, to dwieście! Piszczalski i od kościoła łaski nie wymaga... Kaplicę tam postawię, odpust ustanowię!

— Zrób, mileńki, co wola; mnież wszystko jedno! A zawsze ja tak i mówię, co ksiądz zmądrzał na mój wykład. Wtenczas ja pomyślał sobie: Jak u takiego na plebanii dobrej nalewki nie ma, to gdzież będzie — ha? Onże, serce, ptaszki lubi, a butelki prosto, jak dzieci chowa. Skosztował ja raz jego nalewki, to odchwalić się nie mógł i nie popuścił. Ksiądz takoż podpił i my sobie tykać poczęli — pięknie, ha?... Dopieroż ja widzę rumieńczyk u niego, uśmieszek śliczny, zaraz księdza łap za szyję, walaj ściskać, mało tego — całować!... Spłakał mi się w rękach księżyk, podpiwszy, z czułości powiada: — „Pójdę w kozę, to pójdę, a ślub dam! Ot i widzisz, rotmistrzeńku, ja koło ludzi chodzić umiem — co?

— Za to wszystko, coś dla mnie zrobił, mości Eugeni, będę ci wdzięczny już przez całe życiel — zawołał rotmistrz, podając rękę Drakiewiczowi.

— Druhu, ja tobie jedno jeszcze powiem — rzekł Eugeni. — We dwóch my nieprędko się już zejdziem... Śliczna Juleczka mnie ciebie zabierze; lekko pół roku wy sobie, gołąbki, pogruchacie dziobek w dziobek — oo! Miłoż wam będzie!... Im bliżej, tym milej. Jaż, serce, już z Dymowych Gór w karecie z wami nie pojadę. A świadek wam na co?... Rozkosz-li dla mnie patrzeć na cudze uściski? Tak pocztę sobie zatrzymam i do Serocka osobno na ślub przyjadę... At Łusię chciałby ja ujrzeć! Ta gdzie będzie można — ha? Po ślubie, mój mileńki, u księdza parę dni zostanę... Gdzież on lepszego gościa na swe nalewki znajdzie? Co ma, trzeba mu wypić... Widzisz, rotmistrzeńku, ja człowiek wyrozumiały, dyskretny, przeszkadzać tobie nie chcę; to ty dziś jeszcze pobaw się ze mną; drużba, to drużba, wypijemy za wasze szczęście; jak raz pora — oo! Fukiera ty znasz na Starym Mieście — co? Nie znasz, no, widzisz, grzech, jak Boga kocham!... Taż Fukier historyczny!... Pójdziem, ty druha we mnie znalazł — aa!

— Z dobrym przyjacielem nie tylko pić, ale i wisieć razem gotów jestem; więc idźmy do Fukiera i pijmy, choćby do świtu!

Po czym obaj przyjaciele wyszli i podążyli przez Krakowskie Przedmieście ku Staremu Miastu.

Kiedy Piszczalski i Drakiewicz przygotowują się do wyprawy po marszałkównę, księżna Czetyrska i panna Julia wyjechały właśnie z Dymowych Gór do Rozjazdowa, ażeby złożyć pożegnalne odwiedziny starej hrabinie Żalomirskiej. Różne szwaczki też ukończyły już swą pracę i część ich tylko pozostała w pałacu.

Nadszedł dzień ósmy października; od samego rana była pogoda, potem mżył drobny deszczyk, lecz przestał i tylko pochmurno było już po południu. Dnia tego Łusia ubrała się, jak mogła najwytworniej, naśladując w stroju smak panny marszałkówny. Ponieważ miała sobie oddane pod dozór wykończone już stroje, których wielka ilość zalegała i apartamenty panny Julii, przeto całą swą działalność przeniosła Łusia do tej części domu, starannie układając w walizy różne piękne szaty. Wśród zajęć takich dzień ubiegł.

O zmierzchu garderobiana księżnej odbyła przechadzkę po ogrodzie i wydało jej się, że od strony samotnego parkanu spostrzegła jakby przesuwający się cień człowieka. Przystanęła chwilkę, spoglądała bacznie, ale cień mignął tylko w mroku i zniknął; powróciła więc, zamyślona, do domu. W ganku spotkała Muskalskiego, który prawił jakieś kazanie łaszącemu się do niego z pokorą Kaktusowi; zaciekawiło to Łusię, więc, zbliżywszy się do ucha starca, zapytała, co to ma znaczyć.

— Źle, moja panienko, źle! — odrzekł kamerdyner. — Ten oto szelma przez całą noc wył na jakieś nieszczęście i ja mu teraz właśnie tłumaczę, żeby to odszczekał, co nawył, a on psiakość nie chce... Ho, ho! Zwierzę najlepiej przeczuje. Coś takiego się stanie. Może księżnę panią w drodze spotka zło jakie, albo tu w domu...

— A cóż by się tu stać mogło? — zapytała żywo Łusia.

— Tego nie wiem, tylko że złe nie śpi, moja panienko... Jak Kaktus do nocy nie odszczeka, to powiadam, że się coś stanie. No, szczekajże, gałganie; nie umiesz szczekać?

Łusia wbiegła do pokoju, zapaliła świecę, przyczesała sobie głowę, skropiła ręce kolońską wodą, poprawiła krezkę pod szyją; spojrzała w jedno zwierciadło, w drugie, przeglądała się z przodu, z boku. Potem wyszła, przyniosła sobie burnus, wielki szal, kapelusz i torebkę do podróży; ubrała się teraz do drogi, do burnusa przypięła sobie na piersiach jakiś kwiatek, pod brodą upięła starannie wstążki kapelusza, ułożyła draperie burnusa, naciągnęła rękawiczki, jeszcze raz się pokropiła pachnidłami i znowu się przeglądała w zwierciadłach. Uśmiechała się, robiła sentymentalną minę, to znowu marszczyła brwi, ściągała usta, udając poważną damę. To wszystko było jej do twarzy, jako urodziwej dziewczynie. Od dam wielkiego świata drogą naśladownictwa przejęła Łusia gesty, modulację głosu, sposób chodzenia, noszenia głowy, rąk. Od panny Julii była ona z natury powabniejsza, a w czym marszałkówna z wychowania się odznaczała, to Łusia umiała doskonale kopiować.

Teraz, po takiej lekcji zalotności, zdjęła z siebie podróżny kostium, bo do północy jeszcze przecież około dwóch godzin brakło. Udała się na drugi koniec dworu, między swoje towarzyszki, które twierdziły, że Łusia jest dzisiaj niezwykle piękna, okrywały ją pieszczotliwymi pochwałami i zapraszały do wspólnej wieczerzy. Ale dziewczyna była pełna siebie, jeść nie mogła, zdawała się być wzruszona, dała nawet lekko do zrozumienia, że „może ostatnią noc spędza w Dymowych Górach". Do słów jej nikt nie przywiązywał wielkiej wagi, bo Łusię znano jako dziewczynę z bujną fantazją.

— Chciałabym być wielką panią — mawiała nieraz.

Kto by w ową porę poszedł był pod parkan ogrodowy, przylegający do pola, zauważyłby tam dwóch ludzi, gorliwie w ciemności pracujących nad zrobieniem wyłomu przestronnego. Sylwester to i Wieczorek wydobywali z ziemi koły, przygotowując do swych celów wygodne przejście przez parkan. Mozolili się blisko godzinę czasu, ale zrobili swoje: wybili bramę do parku. Ukończywszy to dzieło, odeszli w pole, gdzie Wieczorek zaczął naśladować bardzo wiernie głos kulików, przelatujących górą. Za chwilę taki sam głos odpowiedział mu spod lasu.

— Nasi już tu są — rzekł Wieczorek po cichu. — Zejdziemy się na miedzy; Szczygieł do nas przyjdzie później, jak wszystko rozpatrzy i spenetruje około pałacu.

Szepcąc tak, przybyli do szerokiej miedzy, gdzie usiedli, a Wieczorek niebawem powtórzył głos kulika: „Kuli-kli-kli-kli kuli-lili". Odpowiedź dała się słyszeć już bliżej. Wnet przybyło od strony lasu trzech ludzi.

— Ile fur macie ze sobą? — zapytał Wieczorek.

— Trzy, stoją tam w zagajnikach; — duże, głębokie wozy, kościoły na nie brać można... A dziś mamy dobrze, bo ciemno — odezwał się jeden z przybyłych zasiadając na miedzy.

— O, nocka dobra, prawdziwie nasza; inny człowiek ze snu albo ze światła ani odrobiny nie spostrzeże — mówił inny. — A gdzież Szczygieł?

— Pojechał na pikietę — odrzekł Wieczorek. — Jak będzie pora, on się tu zjawi; musi przecie przepatrzeć, gdzie, jak, co — dopilnować, żeby wszyscy spać poszli.

— Dobry anioł-stróż z niego! — powiedział Sylwester.

— Ba! — zawołał Wieczorek. — Tać on się raz pod Wyszkowem dobrał przed wieczorem do plebanii i wlazł księdzu w szafę, a nam miał w nocy okna i drzwi furt pootwierać. Ale dobrodzieja coś tknęło i kiedy odmówił w nocy swoje pacierze wziął i szafę na klucz zamknął; dopiero rano ksiądz szafę otwiera, a Szczygieł mu pod nogi, potem buchnął w okno na ogród i poszedł; szukaj wiatru w polu!

— Tutaj to nie będzie miał dużo kłopotu — mówił Sylwester. — Stróż nocny przy pałacu w Dymowych Górach zaraz z wieczora spać się kładzie, a budzi się rano, jak już wszyscy powstają.

Wkrótce też od strony ogrodu posłyszano stłumione gwizdnięcie, które zdawało się jakby spod ziemi wychodzić.

— Cicho! Szczygieł idzie — rzekł Wieczorek, nasłuchując, i na hasło hasłem odpowiedział.

Jakoż niebawem pojawił się oczekiwany Szczygieł i głos zabrał:

— Bodajże ją kolki sparły! Wszyscy dawno spać poszli, a ta psia wełna siadła i siedzi, jakby na kogo czekała, i w okno ciągle się spogląda. Aż mię ręka ze złości swędziła; miałem ochotę trzasnąć ją w łeb kamieniem przez szybę. Ale cóż, harmider zarazby się zrobił!...

— O kim mowa? — spytał Wieczorek.

— Choroba ją wie, jak się wabi! Panna jakaś w czarnej sukni... Zapaliła sobie lampkę, postawiła ją w kącie i spać iść ani myśli.

— Żeby w tym aby co złego nie było — szepnął Sylwester.

— Ona nas przecie nie zatrzyma! — odparł człowiek spod Pułtuska. — Taki sztuk drogi darmobym robił? Głowę babie pod poduszkę i basta, a jak piśnie, to potrafimy przecie gębę zamurować.

— Juści, jak jej się spać nie chce, to my usnąć pomożemy; można by jej oczy zaplastrować.. a nie, to...

— Cichojże, Sylwester! — rzekł Wieczorek z naciskiem. — Bądź kontent, że idziesz, brać co Bóg daje, nie zaś męczyć baby... Cóż taka znaczy, choćby i dwie? Zawiąże się oczy, postawisz gdzie w kącie i będzie siedziała mimika — ani mru-mru. Czy mi to pierwsze?... Wiesz przecie, że jak jest zbójstwo jakie, to zaraz żwawiej szukają i skryć się trudno, a złodziejstwo w takim dworze — o wa! Wielkie rzeczy! Gdzieżby się złodziej pożywił?... No, nie marudzić, chłopcy! Dalej do lasu po fury i podjeżdżajta żywo pod ogród!

Nie upłynęło pół godziny, a trzy wozy stały już przy samym wyłomie w parkanie.

— Jak dobrze pójdzie — odezwał się Szczygieł — to połowę tych skrzyń trzeba będzie do jakiegoś czasu w lesie przechować albo w rzekę na dno spuścić; bo na trzy fury wszystkiego nie zabierze.

— Nie rajcuj, lepiej się przeżegnaj i marsz!...

— komenderował Wieczorek. — Jeden zostanie przy furach — to wy, Kasprze; jakby co złego było, kulikujcie z całej siły, a reszta ze mną do dworu!... Dźwigania tam będzie kupa...

Już północ wybiła, a Łusia, czarno ubrana i zakwefiona, siedziała gotowa do drogi. Mała lampka, postawiona w kącie pokoju i osłoniona zieloną umbrelką, rzucała bardzo słabe światło. Naraz pod oknem dał się słyszeć szmer niewyraźny i Łusia była pewna, że się to dzieje na skutek jej listuj serce jej biło, a oczy ukryła w obie dłonie. Ale gdy po chwili spojrzała poprzez szpary palców, zobaczyła wyjęte okno, a w pokoju trzech ludzi ze strasznymi postaciami i uzbrojonych w topory. Krzyknęła: — "Ah!" — i z krzesła stoczyła się na ziemię. Wówczas jeden ze złodziei rzucił jej na głową stos szmat jakichś, mówiąc:

— Niechże panna będzie teraz grzeczna i główki nie wychyla, boby kto mógł warkocz siekierą uciąć... Żartów nie ma!

W tejże chwili zaczęła się gospodarka. Ci, którzy byli wewnątrz, windowali skrzynie do okna i podawali je dwom, zewnątrz będącym.

Atoli zaledwie złodzieje odeszli od wyłomu w parkanie, kiedy cichuteńko na palcach zaczęli się tu skradać: pan Jędrzej, Drakiewicz i wachmistrz Maciek Wierzba. Kiedy posłyszeli szmer, sprawiony przez konie złodziei, cofnęli się, zrobili wyłom w innym miejscu i weszli do ogrodu.

— Eugeni, prowadź! — szepnął rotmistrz.

— Nie rozumiem, serce, co znaczą te konie?... — mruknął Drakiewicz oglądając się niespokojnie.

— Mówię ci, prowadź! — rzekł Piszczalski z naciskiem, a przy tym w jakimś gorączkowym ruchu chwycił Eugeniego tak silnie za ramię, że ten aż syknął z bólu i podążył ku pałacowi, gdzie widniało mdłe światełko.

Właśnie w tej chwili dwaj złodzieje odebrali z okna ogromny kufer i znosili go po kamiennych schodkach z góry ku dołowi; kiedy Drakiewicz w ciemności wlazł na nich, puścili kufer i rzucili się w mgnieniu oka na Eugeniego. Piszczalski szedł o parę kroków dalej i posłyszał upadek ciężkiego kufra, a potem szamotanie się przyjaciela ze złodziejami. Poskoczył naprzód, wydobył pistolet, lecz nie chciał robić zgiełku i tylko lufą lub kolbą postanowił torować sobie drogę. Złodzieje związali już Eugeniemu ręce i zaczęli kneblować usta, kiedy nadbiegł rotmistrz, a za nim Maciek. Zaszumiał teraz wiatr i lać począł rzęsisty deszcz, na jaki się przez cały dzień zbierało. W nadzwyczajnych ciemnościach trudno było rozpoznać: kto wróg, kto swój, jednakże rotmistrz trafił na Sylwestra, a Maciek na Szczygła.

Niewprawny zbytecznie w zapasy ręczne, pan Jędrzej, jakkolwiek siłacz wielki, dopuścił chłopa do swej szyi i znalazł się w istnie żelaznych uściskach; Sylwester chciał go na miejscu zdusić, jak kota. Ale Piszczalski w nadzwyczajnym wysiłku obiema rękoma pochwycił przeciwnika nieco poniżej pasa, podniósł w górę i z taką siłą posadził go na żelaznej poręczy schodków, że wszystkie stawy w szkielecie Sylwestra zdały się na jeden raz wyjść ze swego położenia. Chłop jęknął, puścił gardło szlachcica i jak kłoda runął z poręczy na kamienny bruk poniżej tarasu. Maciek też krótki czas pasował się ze Szczygłem mańkutem, stary wachmistrz był bowiem graczem w walce na kułaki i przeciwnika swego obsypał takim gradem ciosów w głowę, oczy, nos, zęby, żebra, brzuch, że ten ruszyć się nie mógł już z miejsca.

Teraz pan Jędrzej szybko podążał w górę ku pałacowi; deszcz lał jak z cebra, a wicher jesienny szalał i gwizdał na różne tony. Blade światełko zwracało już na dole uwagę rotmistrza; więc podszedł ku niemu i zgroza go ogarnęła na widok, który miał przed sobą: przez wyjęte okno ujrzał na ziemi kobietę z głową przywaloną szmatami, a w odległości, po kątach, plądrowało trzech rabusiów. Niedługo się już namyślał Piszczalski: dobył pistolety, zmierzył i jednego złodzieja od razu powalił; po czym wskoczył wewnątrz, rzucił się za uchodzącym rabusiem, chciał znowu strzelić, lecz broń tym razem zawiodła. Proch zamókł na panewce. Nagle poczuł, że mu ktoś nogi poderwał; padł całym ciałem, jak długi, a teraz z góry przysiadł go Wieczorek, który jedną ręką dławił rotmistrza, a drugą usiłował pochwycić leżącą opodal siekierę. Piszczalski już był wyczerpany poprzednią walką, rabuś miał siły świeże. Tarzali się po podłodze przewracając sprzęty, obaj zarówno wściekli w walce o śmierć lub życie. Pan Jędrzej poczuł, że go już siły opuszczają, że ulegnie, kiedy nagle przez okno wpada Maciek i zadaje Wieczorkowi tak straszne kułaki, że ten niebawem dostał się pod rotmistrza. Zbitego i skrwawionego herszta złodziei wyrzucili za okno. Lampa w kącie mignęła i zgasła.

ROZDZIAŁ XIV

Rozprawiwszy się z bandą złodziei, rotmistrz podniósł teraz z ziemi omdlałą Łusię; była ona tak, jakeśmy już widzieli: w kapeluszu, burnusie, rękawiczkach, z torebką, zawieszoną na ręku, słowem — ubrana do podróży. Przy boku pana Jędrzeja zdawała się zupełnie odzyskiwać przytomność, wsparła się na nim i oboje szli od jednych drzwi do drugich poprzez komnaty pałacu Czetyrskiej; tuż za nimi podążał Maciej. Nareszcie przybyli do wielkich szklanych drzwi, które wychodziły na ogród; Piszczalski mimowolnie tu się skierował, aby raz wybrnąć z labiryntu ciemnego. Drzwi do ogrodu były podwójne i Maciej wysunął się naprzód, aby je przed panem otworzyć; ale nagle uwagę idących zwróciło przeciągłe wycie psa w którymś z dalszych pokojów. Zaledwie wachmistrz otwarł pierwsze podwoje, gdy z przeciwległej strony ktoś po cichu otworzył drzwi inne; wszyscy spojrzeli poza siebie i spostrzegli na progu postać starca; trzymał w ręku latarkę, oczy miał wystraszone, a siwe włosy w nieładzie spadały mu po czole. Łusia drgnęła i silniej przytuliła się do rotmistrza, który ręką sięgnął do pistoletu!

— Wszelki duch Pana Boga chwali!... — przemówił starzec drżącym głosem.

Wtem Maciej otwarł drzwi drugie prosto do ogrodu; wicher przeraźliwie trzasnął nimi, wyjąc i gwiżdżąc, z deszczem wpadł do rozległego salonu; w tej chwili pan Jędrzej, Łusia i wachmistrz wyszli, zniknęli w cieniach nocy.

Muskalski, on to bowiem zjawił się z latarnią, zrobił znak krzyża świętego na czole i mruknął:

— Nieboszczyk książę Czetyrski ze swoją pierwszą żoną... Zawsze mówiłem, że on z tą drugą nie jest szczęśliwy... Ale kto trzeci szedł za nimi?... Ooo, źle!... Ha, chodzi sobie po pałacu, bo to przecie jego własny... Miłościwy Panie, pokój wiekuisty daj duszom, w czyśćcu przebywającym, i świeć litościwie nad duszą pana mojego, księcia Czetyrskiego... Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech...

Nagle spod nóg wysunął się staremu Kaktus, zasiadł na środku wielkiej komnaty i zawył, a głos ten, pomieszany ze świstem i gwizdem wichru, brzmiał istotnie przeraźliwie. Muskalski, pełen zgrozy, poskoczył do psa, chwycił go za kark i, szepcąc pacierze, wraz z Kaktusem zniknął za drzwiami, którymi przybył.

Teraz pan Jędrzej na wpół niósł, na wpół prowadził swoją towarzyszkę, zdobytą wśród tylu niebezpieczeństw. Potoki deszczu pozalewały ścieżki i drożyny tak, że dla kobiety niepodobieństwem było przedostać się do koni, które rotmistrz daleko w szczerym polu zostawił. Przyzwał tedy Macieja i cichym głosem wydał rozkaz:

— Idź i powiedz Mikicie, niech pod ogród zajedzie!

Wachmistrz poszedł, a Piszczalski tymczasem, oparty o wielkie drzewo, tulił do piersi swoich Łusię; spadały na nich liście mokre, strząsane przez wiatr, lała woda z drzewa, a im się zdawało, że teraz są zupełnie zabezpieczeni przed wpływami powietrza. Stali w ciemności, przylepieni do siebie, i nie mieli potrzeby jednego słowa przemówić; rzecz dziwna, pan Jędrzej drżał jak w febrze, Łusia na jego piersi zdawała się słodko zasypiać.

Kiedy przybył wachmistrz, dając znać, że konie zajechały pod sam parkan, im się zdawało, że wiadomość ta zanadto prędko przyszła.

Zaledwie teraz ruszyli spod drzewa, będącego jakby drzewem Adama i Ewy, gdy Łusia potknęła się o jakiś przedmiot i wydała krzyk przerażenia; Maciej przekonał się niebawem, iż na drodze leżał człowiek, który drżał i prosił, aby mu życie darować. Był to Sylwester; miał połamane kości i zaledwie do tego miejsca dowlec się zdołał.

Nie zatrzymali się ani na chwilę, tylko Łusia szepnęła wzruszającym głosem: — „Biedny człowiek!" — Piszczalski jeszcze silniej przycisnął ją do siebie i prawie na rękach przyniósł do miejsca, gdzie stała kareta, zaprzężona w cztery konie. Na koźle siedział Mikita, a na jednym z lejcowych koni — kozak.

— Dlaczego nie zapaliłeś latarni? — spytał rotmistrz.

— Jaśnie pan nie kazał — odrzekł spokojnie Mikita.

— Zapalić!

Zajaśniało czerwone światło i konie ruszyły z kopyta. Jechali już dłużej niż godzinę i wydostali się na szosę, kiedy rotmistrz naraz wspomniał sobie Drakiewicza; ręką uderzył się w czoło i, do połowy wychylony z karety, zapytał Macieja, siedzącego na koźle:

— Gdzie się obraca pan Drakiewicz?

— Tego nie wiem; gdzieś się podział zaraz na początku bójki. Bryczka i trzy pocztowe konie z Serocka czekają na niego dotąd w polu.

Los towarzysza zaniepokoił mocno pana Jędrzeja, bo przecież Eugeni mógł polec w walce za przyjaciela. Ale jak tu powracać z kobietą, którą się wykradło? Kiedyż być egoistą, jeśli nie w szczęściu?

— Stój! — zawołał rotmistrz i konie stanęły. Teraz przyzwał Maćka i rzekł:

— Musisz do Dymowych Gór wrócić, odszukać pana Drakiewicza; zastąpisz mnie, rozumiesz?...

— Rozumiem, panie rotmistrzu! — odrzekł wachmistrz.

Kareta ruszyła, deszcz lał, a wypoczęte konie rwały jak szalone. Piszczalski wychylił się znowu ku latarni, spojrzał na zegarek i rzekł jakby do siebie:

— Kwadrans na trzecią! Maciej ma dosyć jeszcze czasu, nim dzień nastanie.

Gdy przejeżdżali przez Serock, panu Jędrzejowi przyszło na myśl, że tu się miał ślub jego odbyć rano. Ale nie było Drakiewicza, on księdza nie znał, nie wiedział, jak i gdzie rana doczekać, a z Łusią było mu tak dobrze, bardzo dobrze. Pojechali więc dalej.

Pozwólmy im kosztować szczęścia w drodze do Warszawy, a przyjrzyjmy się sami przygodom, jakich doznał tej pamiętnej nocy Eugeni Horda Drakiewicz.

Dzięki pomocy rotmistrza i Maćka, oswobodzony z uścisków Sylwestra i Szczygła, Eugeni natychmiast opuścił plac boju; uszedł on na wprost przeciwny koniec dworu, gdzie się znajdowała oranżeria; tutaj przede wszystkim przy pomocy zębów wyzwolił z pęt ręce, a następnie postanowił schronić się gdzieś przed deszczem ulewnym i przyjść do siebie po doznanych wzruszeniach. Chodząc tu i owdzie, naraz poczuł pod nogami coś, jakby rozesłaną słomę, schylił się i sprawdził, że to są maty ogrodnicze, którymi jak raz mógł się wybornie zasłonić przed deszczem; usiadł przeto i maty owe począł ciągnąć na siebie. Wtem nagle pod nim chrupło, brzękło, a on ze znacznej wysokości spadł do jakiegoś lochu; najprzód padł na półki z doniczkami roślin, te półki się załamały i Drakiewicz wraz z doniczkami spadł na inne jeszcze półki; chciał się rękoma zatrzymać, lecz pochwycił tylko doniczkę z rośliną i spadł jeszcze niżej. Półki załamywały się ciągle, a Eugeni spadał coraz niżej. Był to bowiem trephauz, spotęgowana cieplarnia dla roślin, potrzebujących dużo ciepła i dużo wilgoci. Drakiewicz wpadł tutaj przez szklany dach, który matami nakryto.

Zaledwie przestał już nareszcie spadać, odgarnął z głowy masy ziemi, poodrzucał na bok skorupy doniczek i pomyślał: „Zdaje mi się, że jestem pod ziemią, a więc w bezpiecznym miejscu".

Miał dach nad głową, wokoło ciepło; znalazł tu i matę, którą sobie rozesłał, położył się na niej i począł nasłuchiwać, czy go jaki zgiełk walki nie doleci. Ale słyszał tylko świst wichru, spadanie deszczu, a parę razy rozległo się tętnienie po ziemi, jakby kto bardzo pospiesznie uciekał.

Maciek powrócił do Dymowych Gór, przybył pod pałac i rozpoczął poszukiwania Drakiewicza. Deszcz nareszcie ustał, niebo się wyjaśniło i na wschodzie poczęło barwę dnia przybierać.

— Ja sobie tu dziś jakiego licha namotam — mówił w myśli wachmistrz, obchodząc dwór dokoła. — Gdy mię tu ludzie spotkają, nie dadzą wiary, że szukam jakiegoś pana Drakiewicza... Ale cóż, rotmistrz kazał, wachmistrz musi! Szukać, to szukać; w gorszych się przecie opałach bywało. I co z tego, że mię kto za złodzieja weźmie, kiedy złodziejem nie jestem?... On się chyba do pałacu schował... A co ta takiemu? Legł gdzie i śpi, a ty, Maciek, szukaj!

Wachmistrz wszedł wewnątrz dworu i szukając począł wołać:

— Jaśnie wielmożny panie Drakiewiczu, hop, hop!

Na to wołanie odpowiedziało mu gwałtowne ujadanie psa.

Muskalski właśnie, zaniepokojony nocnymi widziadłami, wstał przede dniem, zapalił światło i, upadłszy na kolana, utonął cały w modlitwach. Gdy Kaktus poczuł w pałacu obcego, rzucił się do drzwi i wściekle ujadał. Zwróciło to wreszcie uwagę starego, więc uderzył się trzykrotnie w piersi, pocałował trzykrotnie ziemię, wstał, wziął świecę w rękę i, podchodząc do psa, mruczał:

— Przecież choć nad ranem odszczekujesz, gałganie! Ale co to teraz pomoże. — Z tymi słowy otwarł drzwi i ujrzał Maćka, spokojnie wałęsającego się po pokoju.

Wachmistrz bynajmniej nie stracił miny i z całą swobodą rzekł:

— Dzień dobry panu!... Ale bardzo proszę zawołać tego psa, niech on ze mną nie żartuje.

Kaktus jak wściekły rzucał się i do nóg Macieja dopadał.

Muskalski, zamiast odpowiedzi, przeżegnał się i spoglądał przestraszony.

— Czego się pan żegnasz? Przecież nie jestem diabłem — zawołał Maciej. — Nie mam rogów na głowie.

Siwe włosy i prostoduszny wyraz twarzy wachmistrza budziły widocznie zaufanie, bo kamerdyner nakazał Kaktusowi milczenie, a ręką na migi pokazał, że nie słyszy.

— Głuchyś pan? Także mi mówić, a nie żegnać się — powiedział Maciej i, podszedłszy do starego, huknął mu w ucho: — Czyś pan tu nie widział pana Eugeniego Hordy Drakiewicza?

— Widziałem — odparł stary — był tutaj przed czterema tygodniami, ale odjechał... Owszem, bardzo grzeczny człowiek... Nie rozumiem jednakże, jak pan mogłeś wejść w nocy do cudzego domu, nie zapytawszy nikogo o pozwolenie.

— Ja sam nie bardzo to rozumiem — rzekł wachmistrz, krzycząc staremu do ucha — u nas w wojsku różnie bywa, a kiep ten, kto danego rozkazu nie ma odwagi wykonać.

— Sam jestem wojskowy, stary żołnierz! — zawołał Muskalski prostując się. — I aresztuję pana...

— Czekaj no, kogutku, wszystko mi się zdaje, że ja gdzieś znam ciebie. Czyś ty nie Dionizy Muskalski?...

— Ten sam, ale co z tego? Łatwo się dowiedzieć o czyim nazwisku; tylko to nie daje prawa wchodzić do cudzego domu.

— A stary łajdaku!... Bodajżeś ty pękł! Jeszcze mię nie poznajesz? Maciek Wierzba, twój wachmistrz, stoi przed tobą... No, żywo salutuj!...

— Maciek Wierzba, święty a nieśmiertelny Panie!... Maciek Wierzba, Jezus Maria! No, patrzcież państwo, i ten Kaktus gałgan mi go o świtaniu wyszczekał. — Rzekłszy to, Muskalski rzucił się Maćkowi na szyję i począł szlochać jak dziecko.

— Chcesz, to mię teraz aresztuj! — powiedział Maciej, któremu oczy także łzami zaszły. — Ale powinieneś dobrze wiedzieć, co to znaczy rozkaz rotmistrza... W ogień się szło, nie dopiero do takiego pałacu.

— Rotmistrz, rotmistrz!... To on żyje jeszcze, nasz rotmistrz?... Pisz... Zapomniałem, czy co? Pisz...

— Piszczalski!... Już nie żyje, żyje tylko jego syn: wszystko jedno, zuch taki sam, jak ojciec.

— I Czetyrskiemu także się zmarło przy drugiej żonie... Ale zostawił po sobie tylko obraz, który sam wymalował... Pójdźże, pokażę ci...

I Muskalski pociągnął Maćka za sobą do przyległego pokoju, a wyciągając rękę, pokazał palcem obraz na ścianie i rzekł:

— Patrz!

— Samo-Sierra! — zawołał Maciej; oczy mu się zaiskrzyły naraz, lecz wnet pobladł i wybuchnął głośnym łkaniem, tuląc głowę w obie ręce.

Uspokoił się, patrzał w obraz, szukał na nim znajomych sobie twarzy, lecz ich nie znalazł.

— Bitwa ta sama — mówił — tylko inni jacyś ludzie... Nas tutaj nie ma, a myśmy tam byli... Nawet mojego rotmistrza nie ma, a przecież on był jeden z najpierwszych. Co to są za ludzie?

— Nieboszczyk książę brał portrety z różnych panów znajomych — odparł Muskalski.

Maciek uśmiechnął się teraz gorzko, odwrócił głowę, miał twarz surową, jakby żałował wylanych łez, i tak mówił:

— Dyziu, komu w drogę, temu czas... Pomóż mi odszukać Drakiewicza, on tu koniecznie gdzieś być musi.

— Toś ty doprawdy po Drakiewicza przyjechał? Mówię ci, że odjechał, odjechał.

— Kiedy ci wachmistrz powiada, że jest, to jest...

— Prawda, świata prawda! Z pewnością być musi... Kaktus, szukaj, szukaj!

Stary puścił się teraz z psem i obiegł wszystkie komnaty w pałacu; ale Drakiewicza nie znalazł. Był już dzień, kiedy wyszli przed dwór, a Kaktus rzucił się natychmiast do trephauzu i zaczął natarczywie szczekać.

— Tutaj z pewnością jest ktoś obcy — rzekł Muskalski podchodząc.

Weszli wewnątrz trephauzu i znaleźli tam Drakiewicza, śpiącego na rozesłanej macie.

— Jaśnie panie, już czas jechać! — powiedział Maciej pociągając Eugeniego lekko za rękaw.

ROZDZIAŁ XV

Mroźna i śnieżna była tego roku zima. Po ulicach Warszawy żwawym krokiem przewijali się zziębnięci i pokurczeni ludzie; dorożkarze w grubych rękawicach, z głowami, pookręcanymi w chustki, przejeżdżali sankami na wszystkie strony. Wśród tłumu, podążającego od strony Podwala przez Senatorską, wyróżniał się człowiek wysoki w czapce pilśniowej z klapami zapuszczonymi na uszy, w algierce futrzanej, cokolwiek krótszej od spodniego surduta, i w krótkich futrzanych butach. Krogulczy nos poczerwieniał i posiniał mu od mrozu, a szyję długą z mocno wystającym ku przodowi jabłkiem Adamowym szczypał wiatr, zdmuchując na nią z dachów śnieżycę. Eugeni Horda Drakiewicz, on to był bowiem, podpierał się laską, zaopatrzoną w żelazne ostrze, i od czasu do czasu zwracał swoje żywe, małe, piwne oczka na numery domów; widocznie poszukiwał jakiegoś numeru kamienicy. Ale zaledwie minął Bielańską, już się zatrzymał przed narożnym domem, wszedł w bramę i na pierwszym piętrze zadzwonił. Na głos dzwonka ukazała się przy drzwiach kobieta już letnia i, przyglądając się podejrzliwie Eugeniemu, zapytała go, czego żąda.

— Pani w domu — ha?... Panna Łucja Czarnosielska? — spytał Eugeni.

— W domu, ale nie przyjmuje.

— Mnież mówić, że nie przyjmuje; toż ona spać nie może, pierwsza wybiła na ratuszu!... Powiedz jej, duszko, co Eugeni Horda Drakiewicz przyszedł; jej przyjemnie będzie, jaż lepiej niż krewny — oo!

Kobieta wzruszyła głową, odeszła, a gdy powróciła znowu, poprosiła Drakiewicza, aby wszedł dalej.

Eugeni zdjął futro, buty, zastępujące miejsce kaloszy, i wszedł do pięknie umeblowanego pokoju, gdzie na sofie siedziała Łusia, bardzo wytwornie ubrana, i z nietajoną radością powitała gościa.

Drakiewicz na jej widok zrobił trzy kroki wstecz, po czym zawołał:

— Czart mię bierz, jeśliby ja poznał ciebie... Toż ty dama, grande dame, jak Boga kocham! Grandesa...

— Na miłość Boga, mów pan do mnie „pani", bo ta stara nas podsłuchuje — rzekła Łusia cichym głosem. — To szpieg rotmistrza.

— Uuu!... Onże zwariował, czy to takiego?... Mnie takoż powiedział razu jednego: — „Eugeni, co moje, to moje! Pieniędzmi podzielę się z tobą; na psa, konia popatrzeć pozwolę, a podziału nie ma; na Łusię to i popatrzeć nie wolno"... — Nu, bzdurstwo taki metod!

— Oh, panie Eugeni, jestem bardzo nieszczęśliwa. Mnie tu gorzej niż w klasztorze, w więzieniu... — szepnęła Łusia.

— Nieszczęśliwa? Jednak on nie taki, żeby tobie czego skąpił! Ptasiego mleka chciej, at i będziesz piła — oo! Tak co za bieda — aa?

— Jestem w więzieniu, jak zamurowana — mówiła cichym głosem. — Czy pan uwierzysz, że on mnie do kościoła iść nie pozwoli? Czasem wyjeżdża ze mną na spacer, to wtedy muszę woalkę do pasa zapuszczać, a samej krokiem jednym ruszyć mi się nie wolno.

— A tobie po co chodzić, jak ty wszystko masz w domu?... Urzędnik niech chodzi do biura, jemu potrzeba; robotnik — równie — oo! Druga kobieta takoż potrzebuje... Ty, serce, nie bądź smutna z tego! Oczka, widzisz, u ciebie cudne, liczko takoż... Brylant w pudełko się. chowa, watą owinąć trzeba. Tak ty, rozkosz moja, brylanciku, bądź. jak aniołek w kapliczce!

— Mrowie mię przechodzi, panie Eugeni, gdy pomyślę, jaka moja przyszłość... Czy rotmistrz z panem o tym nie mówił?

— Przyszłość swą ty, duszko, zobaczysz, jak ona przyjdzie... Ta któż ją zna? A myślisz, złoto moje, ja o przyszłości myślę — ha? Ty nie trap się głupstwem takim! Przyjdzie co złego, taj minie, a nie przyjdzie, tak człowiek musi powiedzieć: „Ot głupi ja był, płakał, bolał, nie wiedzieć czego — oo!"

— Mężczyzna co innego, ale kobieta...

— Wszystko jedno, aniołku! Odpowiedz ty mnie na pytanie jedno: rotmistrz dobry człowiek.

— co? Żałuje tobie czego, czy źle kocha ciebie?

— Zgrzeszyłabym, gdybym powiedziała, że zły, albo — że jest dla mnie skąpy.

— Widzisz, a męża jakby ty złego dostała, to co? Sąż tacy: żony biją, nie kochają, skąpią... Jakaż z nich pociecha? W trzech pokojach ty mieszkasz sama jedna, czysto pani — oo! Na palcach u ciebie złoto, w uszach złoto, na szyi złoto, suknia jedwabna — aa! Jaż tego nie mam, a płakać-że nie będę. Nu, prawda, Łusieńku, co ty cudo kobieta, ja pierwszy na tobie się poznał — ja, mówię — oo! Rotmistrz? Onże ciebie nie szukał; chciał innej, znalazł ciebie... I dobrze! Wy się zgodzili, znaczy — wy w korcu maku się znaleźli.

— Mnie się przecie już nieraz za mąż wyjść trafiało.

— Szczęście, co ty nie wyszła — oo! A myślisz, mileńka, co ja ożenić się nie mógł? Teraz takoż mógłby, a czekam... Bardzoż być może, ożenię się w tym roku... Niech mnie kobieta da tyle, co tobie rotmistrz, taż u mnie głowa będzie spokojna: fajeczkę popalę, winka popiję, książeczki poczytam, przekąszę... Mnie po co z domu wychodzić? W karty pograć?... Kompanię ja lubię, no i zaproszę — oo!

— Właśnie, że bez żadnego towarzystwa oszaleć można.

— Ślicznie ty powiedziała! Tak, widzisz, nie w tym rzecz, żeby ty po mieście chodziła, czy za mąż wyszła — bon ton, duszko, bon ton! Dom prowadź duży, otwarty, rotmistrza w tym dopilnuj! Innych zaprosisz i jego zaproś; onże wszystko to zapłaci. Dziś śniadanko, kolacyjka jutro, obiadek, a nie, to herbatka pojutrze. Nie mówięż ja, żeby ty ludzi na czystą herbatkę prosiła, któż by taki przyszedł — ha?... Mówi się „na herbatkę", a przyjdą, to zjedzą dobrze, wypiją; wszystko jedno: mięsa gorące czy zimne; potem w karteczki pograją — oo! Bawić-że się trzeba, po cóż żyć, ha?... Rotmistrza ty zażyj, serce, z tej strony; onże nie kamień, zmięknie.

— Oj, to go pan nie zna! — rzekła Łusia głosem cichym. — Od tej starej, niby mojej ochmistrzyni, dowiedział się kiedyś, że z drugiej strony ulicy jakiś pan ciągle w moje okna patrzy... No, to powiadam panu, rotmistrz zrobił taką straszną awanturę, że mnie samą wstyd było. Poszedł do tamtego i niech Bóg broni!...

— Jędrzych zazdrosny, jaż mówię, at i lepiej dla ciebie. A ty, kochanieńka moja, strzeż się romansów tajnych — oo!... Na migi z okna? Tfu!... Otwarcie ty możesz sobie... Cóż wart taki, który miłość ci kradnie?... Dom, powiadam, otwarty prowadź!

— Pan tego nie wie, że ja, to doprawdy niechbym krokiem stąpiła, już za mną pełno młodzieży... Odwracam się, czy to co pomoże? Inna cieszyłaby się z tego, a mnie gniewają ich zabiegi...

— Do życia, rybeńko, ciągnij i nie na ukradki! Panią bądź całą gębą, majestat miej dokoła siebie; rotmistrz ciebie wziął krótko, ty jego weź krócej jeszcze — oo! On nie zbiednieje przez to, że ty się w domu pobawisz, intrata u niego dobra... Bon ton, bon ton!... Remizę miej swoją, przyjaciółkę piękną, w teatrzyku się czasem pokaż, na promenadzie z przyjaciółką i rotmistrzem, heca jaka — zobacz! Ludzie niech widzą, lgną, a ty daleko ich od siebie trzymaj!... Za rok, ot i będziesz w modzie... A wszystko Drakiewicz ci radzi — oo! W górę, Łusieńku, w górę ty się pchaj! Jakie małżeństwo tobie w głowie?... Jędrzych, onże Piszczalski, familiant. Ożeni się, at i spadki diabli wezmą, a spadki przepadną, to co wy będziecie jedli oboje — ha?

— Ja zawsze powiadam, że jak pan Eugeni zacznie mówić, to go można dzień i noc słuchać... Tak pan umie trafiać do przekonania. Ale czy ja to potrafię korzystać z pańskiej rady?

— Dajże mnie rączkę pocałować, Łusiu, daj, serce, w tym miejscu koło łokcia... Jaż pierwszy szczęśliwie cię pokochał, w Dymowych Górach zdybał i powiedział sobie: At kobieta! Byt takiej daj, a będzie wykapana sułtanka — oo!

Mówiąc to Drakiewicz pochwycił białą rączkę Łusi i okrył ją gorącymi pocałunkami.

— Buziakaż mnie, gołąbko, daj. — Pamiętasz w Dymowych Górach?... Szczęśliwyż ja tam bywał... Buzi daj!...

— Nie można! — odpowiedziała Łusia, figlarnie spoglądając na Drakiewicza; potem dodała: — Taki to z pana przyjaciel rotmistrza?

— Przez twoją buzię ja wrogiem jego nie będę... Bądź ty jego nieprzyjacielem, to ja ciebie pocałuję swoim porządkiem, a swoim jemu przyjaźń dam — oo! A jak ty jego przyjaciółka, ja przyjaciel, tak ma-że nas całus od niego oddzielić, czy co takiego?...

Mówiąc to Eugeni przysunął się do Łusi, objął ją i kilkakrotnie pocałował.

— Ananas buzia taka, lipcowe miody — fraszki, Łusieczko moja! Do śmierci ja by całował.

— Pst. On przyszedł... szepnęła Łusia odsuwając się od Drakiewicza.

— Toż nikt do drzwi nie dzwonił?

— On nigdy nie dzwoni i przychodzi, kiedy mu się podoba.

Wtem ktoś otwarł drzwi od pokoju, a na progu stanął pan Jędrzej, wysoki, okazały, z fizjognomią piękną, lecz ponurą. Bystro spojrzał na Łusię, potem na Drakiewicza i rzekł z przekąsem:

— Prawda, państwo znajomi z Dymowych Gór jeszcze...

— Dobrze powiedział ty, serce; my z panią dawni znajomi, a ja ot, dureń, pierwszy raz przyszedł w odwiedziny... Godziż się — ha?

— Codziennie się widujemy, a nie wspomniałeś mi nigdy, że Łusię chcesz odwiedzić. Mogłeś to wcześniej już zrobić — odparł sucho rotmistrz.

— Jaż mówię, co ja nicpoń! Trafu trzeba, przechodził tędy, jak raz, dopiero wstąpił.

— Przecież ja nie jestem zakonnica — rzekła Łusia. — Mógłbyś mię pan częściej odwiedzać.

Piszczalski przygryzł wargi, chodził po pokoju i trzaskał palcami, wyciągając je sobie ze stawów.

Wiedział dobrze Drakiewicz, że to trzaskanie jest oznaką wewnętrznej burzy, przeto wstał, podał rękę Łusi i zabierał się do wyjścia.

— Dlaczego odchodzisz? Czy dlatego, że ja przyszedłem? — zapytał pan Jędrzej, któremu głos drżał jakoś szczególnie.

— Jak ty co ważnego masz do mnie i chcesz, to zostanę... Nie, to pójdę, mnie spieszy się... Mówiłże ja tobie, co zaręczył się, tak parol dziś dał mojej damie i, widzisz, chybić mi nie wypada — oo!

To wyznanie Eugeniego widocznie uspokajająco oddziałało na rotmistrza, bo czoło rozchmurzyło mu się nieco i podał rękę Drakiewiczowi z tymi słowy:

— Choćbym miał jakąś ważną sprawę, wymagającą twego udziału, nie chciałbym cię zatrzymywać... Głos miłości jest najpierwszym obowiązkiem.

Zaledwie się zamknęły drzwi za Drakiewiczem, a już Łusia podbiegła do rotmistrza, złożyła przed nim ręce, jak do modlitwy, wzniosła oczy i rzekła:

— Ty się gniewasz?... Czy na Łusię, niewolnicę swoją?

— Gdzież znowu! Jak możesz myśleć coś podobnego? — powiedział pan Jędrzej pociągając ją ku sobie.

ROZDZIAŁ XVI

Poszedł był Eugeni jednego dnia do restauracji przy ulicy Długiej, gdzie zwykle od jakiegoś czasu jadał obiady. Prawie jednocześnie z nim przybyło tutaj towarzystwo, złożone z pięciu ludzi, szczupło i kuso ubranych, jak na porę zimową, lecz za to w dobrym humorze.

Drakiewicz stanął przed bufetem, zatarł ręce, przyglądał się pilnie rozstawionym zakąskom, a potem rzekł do jejmości, siedzącej za bufetem:

— Proszę ten większy kieliszek czystej, a nie zapomnij, serce, dolać gorzkich kropli, ja nieswój dzisiaj... Na zakąskę ogórek kwaszony — z tego tu słoja — oo! Tylko, duszko, mniejszy, mniejszy ogóreczek, te większe puste-ż są w środku.

Wypił wódkę, dopilnował, żeby mu ze słoja wyjęto dobry ogórek, wziął go sobie na talerzyk, usiadł przy stoliku, krajał, solił, pieprzył i używał zakąski.

Pięciu przybyłych usiadło przy innym stoliku naprzeciwko Eugeniego; służąca podała im na tacy pięć kieliszków wódki, które w mgnieniu oka wypili zakąszając chlebem, maczanym w soli.

— Panieneczko! — zawołał jeden z nich, mający czarny zarost i wyraz energii w twarzy. —

Prosimy jeszcze o pięć da capo, a na zakąskę po takim ogóreczku, jaki zajada tamten oto naprzeciwko...

— Wyborna myśl! Huragan zawsze miewa świetne pomysły — odezwał się blondyn blady, z długimi włosami, bez krawata i w letnim okryciu. — Chleb z solą dodaje tylko pragnienia, a ogórek orzeźwi...

— Ocean alkoholu wypiłbym dzisiaj!... Potrzebuję podniety do pracy i, jeśli jej nie znajdę, zmarnują się najpiękniejsze moje pomysły! — zawołał człowiek niski, chudy, z twarzą zupełnie obrosłą.

— A bodajże cię konwulsje z twoimi pomysłami i pracą!... Będziesz ty porządnym ludziom zatruwał życie, hę? — mówił człowiek z twarzą ospowatą, z włosami szczecinowatymi i ubrany w czarny zaplamiony tużurek.

— Mój Dudusiu, czego ty jęczysz? Przecież ta wódka jest wcale do rzeczy... Oho! I ogórki już mamy! — powiedział Huragan. — Wyrzeknij się pomysłów, puść ten interes ze stratą!

— Słuchajcie no — odezwał się człowiek z twarzą ospowatą, którego towarzysze nazywali Wytrzeszczem — ten facet naprzeciwko nas ma bardzo ciekawy wygląd. Ciekawym, co to może być za jeden?

— Wnosząc z rąk i z dużych kieliszków, którymi pije wódkę, powiedziałbym, że to jest kawiarniany fortepianista — rzekł blondyn z długimi włosami, nakładając na nos binokle.

— Zdrowy bursz, już trzeci kieł sobie wstawia; ale nie zgadzam się z tobą, mój Gacusiu, żeby to był fortepianista — powiedział Wytrzeszcz.

— To się załóż, będziemy mieli okazję wypicia nowych pięciu kieliszków — odparł Gacuś.

— Wiesz co! Pyszna idea!... Zakładajmy się wszyscy z Wytrzeszczeni o tego faceta!... Będzie dwadzieścia pięć kieliszków wódki w puli i dwadzieścia pięć ogórków — zawołał Huragan.

— Jazda! — zawołał Wytrzeszcz. — Z Gacusiem zakład już stoi, on dziś jakoś przy pieniądzach.

— Ja — rzekł Huragan — myślę, że to jest dymisjonowany strażnik tabaczny.

— To drugi zakład! A ty, Duda, co myślisz? — pytał Wytrzeszcz.

— Mnie wszystko jedno! Chodzi głównie o pięć kieliszków wódki, z których wiem, że jeden zapewne wypiję, a za żaden nie zapłacę, bom goły...

— O, nie, kochanku! Nie ujdziesz! Mamy ze sobą Huragana, to ci kredyt wyrobi!... Zakładaj się!

— Wszystko mi jest jedno! Mówię wam, że nie ma na świecie potęgi, która by mię skłoniła do zapłacenia długu, nawet tak małego, jak ilość nieskończenie mała; ale za to nie ma długu tak dużego, którego bym nie miał odwagi zaciągnąć.

— Znakomicie! To się załóż o dwanaście szklanek gorącego ponczu — rzekł Wytrzeszcz. — Odżyją twe pomysły.

— O milion dolarów, jeśli wolno, o cały okręt z okseftami rumu!... Zakładam się na przykład, że człowiek, który siedzi naprzeciwko, jest geometrą... Wszystko mi jest jedno!

— Dobrze, dobrze! Twoja opinia ma bardzo małe znaczenie dla naszej gromady; główny interes stanowi dwanaście szklanek ponczu — mówił Wytrzeszcz. — No, a ty Merynosie? Zakład jest przymusowy, dalej!...

Człowiek, do którego Wytrzeszcz zwracał się teraz, był wysoki i dobrze zbudowany; miał bardzo staranne ruchy, włosy już dobrze przysiwiałe, ręce mu drżały, a twarz zsiniała sprawiała wrażenie opuchłej.

— Eh! — odrzekł zapytany. — Przeszło dwadzieścia cztery godziny włóczę się z wami od knajpy do knajpy; jestem kolosalnie znużony, a wy, wariaty, zamiast pić wódkę lub iść do domu, wymyślacie sobie jakąś zabawkę, dobrą dla niemowląt. To nie w moim stylu.

— No, no, no, Merynos dostaje kataru moralności... Zakładajże się szelmo, prędzej, nie marudź! — zawołał Huragan.

— Konceptu już żaden nie ma... Z kim się tu bawić?

— Którędy!... — rzekł Wytrzeszcz. — Zabawa z tego może być doskonała; zaprosimy do towarzystwa tamto indywiduum; no, nie marudź!... Jednym uchem w tej chwili słyszę, jak ten facet dysponuje: — „Rozumiesz, serce, sztuka mięsa przerastała i do tego cztery rydzyki — oo! Jaż gość stały"...

— Ja go lepiej od was obserwuję, choć mało mówię — powiedział Merynos. — A jeśli się założę, to muszę wygrać... Jak Bóg na niebie, Wytrzeszcz przegra dwanaście szklanek ponczu.

— Ależ dobrze! Przecie wszyscy będziemy pili... Mróz taki, a nasze ognisko rodzinne nieopalone, jak się należy... Cóż robić? — mówił Wytrzeszcz.

— I termometry rtęciowe pozamarzały, więc musimy się zająć przygotowaniem termometrów z alkoholu — dodał Duduś, rad ze swego konceptu.

— Nie rozumiem, dlaczego już drugi zakłada się o dwanaście szklanek ponczu? — spytał Gacuś.

— Bo jesteś pozbawiony intuicji! — rzekł Wytrzeszcz. — Przecież zaprosimy do towarzystwa i tamtego faceta, więc musi być fundusz... No, Merynosie, mów swoje zdanie!

— Co to warte powiedzieć o kimś, że jest fortepianista, strażnik tabaczny, geometra! — mówił Merynos. — Ani to frazesy porządne, ani charakterystyka człowieka. Sądzicie go z dużych rąk, wielkiego nosa i długich nóg; więc na tej zasadzie można by powiedzieć, że to jest na przykład Patagończyk, Zulus czy co; ale nigdy: fortepianista, strażnik tabaczny, geometra...

— A bodajeś ty przepadł z twoją retoryką i krytyką! — zawołał Wytrzeszcz. — Mówże przecie raz jak człowiek, który pił noc całą!... Powiedz jakie porządne głupstwo!

— Od czasu, jak Martyna o nim powiedziała, że jest un esprit fort, Merynos zapomina, że ma w herbie głowę barana — odezwał się Huragan.

— Ha, knoty, mózgi gotowane na spirytusie! Przecież między wami człowiek przepaść musi — rzekł Merynos. — Mam głos i proszę mi nie przerywać!... Na zasadzie tego, jak ten tam facet je, pije i zachowuje się w ogóle, idę o dwanaście szklanek ponczu w zakład, że to jest kapitalny dżentelmen. Kieliszek bierze w rękę delikatnie, niesie go do ust lekko i zręcznie, a pije tak płynnie, jakby miał pompę ssącą w gardle. Je z upodobaniem, wie, co je; znać, że go obchodzi smak na języku, na podniebieniu; znać, że przywykł dużo i dobrze jadać; znać, że miał czas zawsze na porządne żucie i trawienie. W tym wszystkim jest niezawodnie tradycja. A teraz, zważcie jego zachowanie się względem dziewczyny usługującej...

— Ta szelma nas zanudzi swoją mową... Merynosie, jeżeli mowy będą trwały dłużej, niż kwadrans, ileż czasu zostanie nam na porządne picie? Będziemy musieli pić, jak parobki, nie dżentelmeni — powiedział Huragan.

— Veto! — krzyknął Wytrzeszcz. — Zakład stoi i mówić już nie wolno. Merynos się założył, że to jest dżentelmen czystej wody.

— Tymczasem jest to kelner Czwórka z bawarii na Podwalu, a pochodzi z Wilanowa i na imię mu Bartek — wtrącił Duduś. — Gdybym chciał, mógłbym się także założyć.

— No, no, dosyć już tych konceptów! — rzekł Wytrzeszcz. — Teraz głosujemy, kogo wysłać w deputacji do tego fortepianisty, strażnika tabacznego, geometry, dżentelmena albo kelnera... Na posła ja proponuję Dudę.

— Trzeba koniecznie dwóch wyprawić, przyzwoitość nakazuje. Jeżeli już nie jego, to siebie szanujmy — mówił Merynos.

— Niech idą: Merynos ze szlachty i Duduś od demokracji! — wołał Huragan.

— Huragan i Duduś! — nawoływał Gacuś.

— Duda i Gacuś! — rzekł Wytrzeszcz.

— Niemożliwe są wybory z tak niesforną hołotą! Proszę o chustkę, węzełki rozstrzygną — powiedział Merynos.

— Przede wszystkim wątpię, ażeby ktoś w tym towarzystwie, z wyjątkiem ciebie, żył dotąd w przesądzie ucierania nosa... Ale co mię to obchodzi? Tyś w jarzmie przesądu, od tego jesteś szlachcic. Tylko że używanie chustki do nosa nie powinno cię zwalniać od używania logiki; bo chustka ma cztery końce i tylko cztery węzełki zawiążesz, a nas jest pięciu — powiedział Duduś.

— Możesz mu przebaczyć chustkę do nosa, ponieważ nie nosi koszuli, tylko kołnierzyk i mankiety — dogadywał Wytrzeszcz.

— A ja wam powiadam, że między wami nie ma porządku, bo nie macie przytomności; więc gwoli przytomności trzeba koniecznie wypić po kieliszku wódki — rzekł z powagą Merynos.

— Bestia, genialny starzec! Cóż mu zrobić, kiedy genialny?... Bardzo dobrze mówi — zawołał Wytrzeszcz. — Panienko, hej, prosimy jeszcze o pięć kieliszków takiej samej, z kroplami!

— Mała poprawka! — wtrącił Merynos. — Poprzednie kieliszki były za małe, a my przecież nie używamy wódki jako lekarstwa, ale ją pijamy tak, jak inni wodę.

— Większych nie ma! — odpowiedziała służąca. — U nas restauracja, a nie bawaria albo szynk...

— Panienko, a jest szampańskie? — zapytał Duduś.

— A jakże, szampańskie jest — odparła panna skwapliwie.

— To proszę o pięć kieliszków!

— Czyś ty zwariował, Duda? — szepnął Huragan. — Pieniędzy nie ma!...

— Prosiłem tylko o kieliszki, jak najwyraźniej.

— Aleś pytał także o wino i wino podadzą.

— Jeżeli proszę o talerz, to nie moja wina, gdy mi podają baraninę lub cielęcinę.

Służąca podała na tacy pięć kieliszków do wina szampańskiego, a Duduś w tej chwili zapytał:

— Panienko, co na obiad?

— Barszcz, czernina, rosół...

— To proszę o butelkę czystej i słoik korniszonów.

— E, takie goście, tylko zawracanie głowy!...

— A co to, panienko, za facet przy tamtym stole? — spytał Huragan.

— Nie znam, to gość Mańki, nie mój!

— Przestańcież się raz urwisować jak żaki! — rzekł Wytrzeszcz. — Widzicie, tamten już kończy obiad, odejdzie i co będzie z zakładem?

— Prawda, za dobrze się bawimy, żeby na tym skończyć! — powiedział Duduś. — Tylko nas w tej knajpie jakoś mało szanują, a na wszelki wypadek warto przewidzieć potrzebę kredytu.

— Powiedz — konieczność, bo ja, oprócz biletów wizytowych, nic a nic nie mam do wydania — rzekł Merynos. — Jak mi się zdaje, ty jesteś w tym samym położeniu.

— Ja i biletów nie mam, ponieważ przeszło od tygodnia z nich tylko żyję — odpowiedział Duduś.

— To zmieńmy knajpę! Idźmy na Nowy Świat, gdzie nas nie znają.

— No, ale tego jegomościa trzeba wprzód anektować i dla przyzwoitości coś tu na miejscu z nim wypić — powiedział Huragan. — Wytrzeszcz ma w portmonetce jakiś niebieski papierek, to gromadę chwilowo zastąpi.

— Trafiłeś jak kulą w płot! Niebieski papierek jest to etykieta z butelki rumu, który mi bardzo smakował i dla pamięci schowałem sobie markę.

— A Gacuś? — spytał Huragan.

Oczy wszystkich zwróciły się na bladego i długowłosego blondyna, który po największej części zachowywał milczenie; teraz zaś widząc, iż całą nadzieję przedłużenia zabawy koledzy w nim pokładają, rzekł:

— Mam przy sobie pieniądze, ale nie swoje, więc ich wydać nie mogę; zostaje mi mniej więcej tyle, ile wyniesie przegrany zakład.

— O, do diabła! A to katastrofa — zawołał Duduś.

— Kiedyż masz oddać te kapitały szczęśliwemu posiadaczowi? — pytał Wytrzeszcz.

— Dziś i to jak najprędzej.

— Może to jaki kapitalista; o dzień, dwa dni zwłoki chodzić mu nie będzie? — mówił Huragan.

— Winienem te pieniądze biednym ludziom, co prawda, strasznym hultajom, ale tak biednym, że żaden z nich jutro nie będzie miał suchego kawałka chleba...

— No, nie rozczulajże nas, bo to nieprzyjemnie przechodzić ze śmiechu do płaczu!... Któż taki ten twój wierzyciel czy tam wierzyciele? — wybadywał Duduś.

— Toż wy, łobuzy!... Od dwóch lat żyję przecież waszym kosztem! Na szczęście umarła jakaś krewna i zapisała cały majątek rodzinie... Jestem dwudziestą piątą głową, należącą do schedy, i za to prawo dostałem osiem tysięcy złotych polskich. Przeszło półtora tysiąca użyłem na spłatę drobnych a licznych długów, reszta zaś jest wasza...

— A to marmurek! — zawołał Huragan. — Wytrzymał nas do samego końca.

— Wybrać go za to na deputata do tego faceta — rzekł Duduś. — Proponuję przy tym wyrazić Gacusiowi uznanie... Panowie, proszę powstać!...

Wszyscy powstali i pochylili głowy przed Gacuniem.

ROZDZIAŁ XVII

Drakiewicz, zaproszony do towarzystwa przy drugim stoliku, dokończył swego obiadu, zapłacił rachunek i zjawił się niebawem w gronie pięciu wesołych ludzi.

— Dokończył ja schabika — mówił — rozpłacił się, at i przyszedł; no, mnie pilno, śpieszyć się muszę.

Od razu zaczęli się bawić wesoło, a najprzód Duduś uważał za właściwe, ażeby Eugeniemu przedstawić po kolei swoich przyjaciół, co uczynił w następujący sposób:

— Oto jest pan Merynos — mówił — fortepianista z powołania, człowiek, który najwięcej z nas myślał o bycie pozagrobowym i prawdopodobnie po śmierci przechowa się dłużej, niż mumie egipskie, albowiem za życia dokłada on wszelkich usiłowań, ażeby ciało swoje należycie zakonserwować w spirytusie. Ale potomność zostanie diabelnie oszukana, gdyż Merynos nie jest autentyczny — zęby ma wprawione.

Eugeni w ciągu tej przemowy po trzykroć skłonił się przed Merynosem, a mówca tak dalej mówił:

— Pan Huragan, poeta, młodzieniec nadzwyczajnej przyszłości, ponieważ tylko jedna przyszłość przypadkiem może z niego jeszcze coś zrobić. Jest to założyciel towarzystwa niewstrzemięźliwości, głośny w Warszawie z powodu sławnego wykrzyku: „Zbawienie duszy za kieliszek wódki!"

— Pan Wytrzeszcz, malarz, z natury obdarzony niepospolitym smakiem, ponieważ lubi jeść dużo i dobrze; ożywiają go zaś tak wielkie pragnienia, że je gasi całymi dniami, nocami i, niestety, ugasić ich nie może.

— Bardzoż mi przyjemnie! — zawołał Drakiewicz.

— Oto jest nareszcie pan Gacuś — rzekł Duduś — najniezawodniej współczesny nasz myśliciel; można by go zaliczyć do szkoły stoików, ponieważ w mieszkaniu swym nie posiada żadnego sprzętu do siedzenia ani leżenia. Nad to, że jest stoikiem, nic więcej o nim powiedzieć nie mogę; chyba — że się kiedyś wytrzeźwi...

— Znaczy się, popadł ja między uczonych! — zawołał Eugeni. — Honor, honor! W młodości takoż brał się za pióro, wierszyki pisał, listy do dziewcząt, kieliszka nie odrzucił ja nigdy... Ta cóż i było robić mnie w szkołach — ha?... Ćwiczył się, taj i koniec... Sześć tysięcy dusz ja miał w szawelskim powiecie, potem spadł na dwa tysiące dusz około miasta Pińska; nu, stracił ja wszystko — oo! Żyć musiał po obywatelsku i poszło. Tak cóż ja miał robić — aa? Pojechał nad Morze Czarne; w mieście Odessie żył dobrze. Wydawać ja mógł niewiele; nic nie miał, a zawsze żył dobrze. Znajomość zabrał, bywało obywatel przyjedzie jeden, drugi i — walaj! Tracił ja; nu, przyszła na nich kolej... Eugeni Horda Drakiewicz nie będzież żab jadał ani pijał wody.

— Drakiewicze — litewsko-ruska rodzina — rzekł Merynos. — Panienko, proszę o dwanaście szklanek ponczu... Rozumie się, gorącego i na rumie.

— Ponczyk, serce, kazał ty podać? Zacnież z twojej strony. Ponczyk — napitek na każdą porę. Pij go latem, bo gorąco; jak Boga kocham, ochłodzi! W zimie — nie to, że ciało, duszę tobie rozgrzeje... Wypijesz ponczyku rano, tak i pewnik, gwarantować można, że ty regularnie cały dzień apetyt mieć będziesz; nu, a do picia onże ci gardło otworzy. Spać-li idziesz, wypij; prosto jakby tobie puchu podesłał... Przebudzisz się, duszko, w nocy, a masz pod ręką, ta któż by nie wypił — ha? Dekokt, jak Boga kocham, dekokt!

— Niech żyje nasz Eugeni Horda Drakiewicz!

— zawołał Merynos, a za nim wszyscy inni: — "Brawo, brawo!" — A teraz, panowie, proszę o głos — mówił dalej Merynos, stojąc za stołem.

— Są bardzo liczne szlachetne gorące napoje, które przygotowała wiekowa praca cywilizacji i z których korzystać mają wysoki obowiązek wyższe organizmy. Ale pamiętajmy, że przede wszystkim należy być wdzięcznym swojej ziemi i spożywać jej produkty. Ziemia nasza wydaje głównie kartofle i żyto, a nasze falernum jest to prosta gorzałka, siwucha z kartofli lub żyta. Obchodząc więc dzisiaj święto Bachusa, przed ponczem wypijmy na cześć wielkiego bóstwa po kieliszku szpagatówki.

— Tak jest, zacznijmy od wypełnienia obowiązków obywatelskich! Merynos bardzo dobrze mówi — rzekł Wytrzeszcz.

— Szwady-rydy mach, ciach-ciach! Tere-fere kuku! — zawołał Duduś. — Najprzód szanowny mówca wiedzieć powinien, że w Warszawie mamy wszystko swoje; na Pradze posiadamy własną Szampanię; Batawia czy Jamajka zależy znowu najzupełniej od tego, co za etykietę przylepią na butelce, a etykiety drukuje fabrykant krajowy. To jedno, a po wtóre, że — czy zaczniemy od wódki, ponczu lub wina — nie ulega wątpliwości, iż się zawsze znajdziejmy wszyscy na naszej ziemi, która, oby około północy, nie była nam zbyt twarda!

— O, tak! Bruk warszawski nie jest terra levis! — zawołał Huragan.

— Polacy pobili Turków pod Parkanami, ale Huragan całą noc walczył z parkanami i z tego powodu ma pretensję do ziemi — powiedział Duduś.

— Więc z tego wypada, że mamy rozwiązane ręce, jesteśmy wolni od skrupułów i możemy się nareszcie upić z czystym sumieniem — zauważył Gacuś.

— Nie gniewajcie się, duszki, co ja jedną sprawiedliwą uwagę wam zrobię — mówił teraz Drakiewicz. — Jakby szło o atrament, ja by słówka nie powiedział — oo! No, o picież chodzi porządnych rzeczy... Wy, serca, za dużo mówicie, u was języki dobre, wprawne, taż widać — aa! A mój pryncyp inny: Zasiadł, tak pij, rzecz główna! Pogadać sobie możesz, nie szkodzi, ale pij!... At mój pryncyp — oo! Poncz wy kazali podać, bądź poncz; jaż mówię, poncz — ślicznie!... Ta po cóż bełtać?

— Ma rację pan Drakiewicz — odezwał się Wytrzeszcz — dużo słów, a mało czynów.

Wtem podano jednocześnie wódkę i poncz, a Eugeni, zyskawszy już powagę u gromady, znowu począł mówić:

— Dobrzeż mnie z wami! Dacie wy wiarę, wszystkiego ja zjadł i wypił za dwa złote groszy dwadzieścia cztery, z tegoż jeszcze trzy kopiejki panience dał za fatygę; a, mówię wam, czuję tak, jakby zjadł za trzy ruble srebrem — oo! Tak już znaczy się kompania dobra.

Prędko zniknęła ze stołu wódka; przy ponczu jedni zapalili cygara, drudzy wydobyli z kieszeni fajeczki; palili waksztaf, żuków i tytoń turecki. Drakiewicz wydobył kapciuszek, paciorkami naszywany i, nakładając swą fajeczkę, mówił:

— Gelb virginien z besarabskim ja kurzę, nad Morzem Czarnym przywykł... Mnie, serca, doktor jeden tam powiedział: — „Czterech rzeczy, panie Horda Drakiewiczu, się wystrzegaj — piwa, serdelków, waksztaf u i człowieka Niemca". — Mądryż był to doktor! Cóż taki waksztaf czy żuków? Słoma, taj saletra. Serdelek? Mięso kocie czy szczurze być może, — im, że wszystko jedno, byle sprzedać. A piwo, duszki moje, a Niemiec — ha?... Tfu! Ja piątej rzeczy jeszcze się wystrzegam: zabij, ukrzyżuj, kawy do ust nie wezmę! Raz pomyślał sobie: „Ludzie piją, popróbują" — i wstąpił ja do kawiarenki; nu, szklankę kawy mi dali — dużo tego... Spojrzał ja — obrazek jakiś widzę, wyciągnął — opłatek szelmostwo! — „Ta cóż wy, ludzie, Boga mi z kawą dali?" — pytam. — „U nas się czarną tylko pije" — panienka taka powiada. — „Dawać czarną!" — mówię. Wziął w usta: mucha, drugi raz — mucha, a jak mnie trzeci raz trzasło w zębach, tak ja się porwał i uszedł — oo! Od tegoż kupcy, sposoby oni mają... Głupi, taj je, pije — aa! Niech oni, durnie, spirytus mi podrobią! Z czego zrobisz, to zrobisz, a spirytus spirytusem — ha?

— Słowo honoru daję, nasz towarzysz istny mędrzec Pański! — zawołał Duduś. — Przez życie szedł, rozumnie mu się przyglądając, i to, co wygłasza, jest szczerą życiową prawdą.

— Ta gdzież ja nie był, ha? — zawołał Drakiewicz, którego ujęły słowa współbiesiadnika. — Prawda, w Paryżu nie był, a tak jakby był! Takoż wiem, co za życie tam u nich. — Mówiąc to połknął od razu szklankę ponczu, pociągnął mocno z fajki i prawił dalej: — Miasto zobaczyć trzeba, tak rano siadasz w omnibus i cztery, pięć wiorst za dziesięć groszy jedziesz... Konfort — oo! Złotówkę stracisz na objazd, napatrzył się, taj czas wracać na obiad. Wódki wypił, przekąsił, jeść dadzą dobrze, po francusku... Grzeczność — oo!... Karafkę ci z winem na stole postawią, — nie to butelkę, a karafkę; wypijesz jedną, podadzą drugą — ślicznie! Oniż wiedzą, co naszemu bratu podać... Wszystko discrétion, jak Boga kocham — discrétion! Masz słabą głowę, tak trzeciej już nie pijesz, do hoteliku wracasz i spać walaj!... Rozkosz! Nu, żal co w Paryżu nie był jeszcze — ha?

— Bezwarunkowy talent opowiadania! — zawołał Gacuś. — Plastyka przypomina Pamiętniki Paska. Panie Drakiewicz, gdybyś pan chciał pisać, zrobiłbyś sobie imię w naszej literaturze!

— Serce, mnież zdrowie miłe, swobodę ja lubię! Czterdzieści trzy lata jak raz w lutym ja skończył, a po co mnie tryb życia zmieniać — ha? Zębyż ja dobre mam, siła u mnie takoż do wszystkiego... Na łysinę wy moją patrzycie — aa? Ta ołysiał ja, ołysiał! Jak Boga kocham, nie ze złej przyczyny ołysiał... Wy uśmiechacie się a, serca moje, nie daj Bóg wam przypadek mieć taki — oo!

Mówiąc to, Drakiewicz pochwycił szklankę, przyłożył ją do ust, a potem spojrzał po obecnych, jakby chciał powiedzieć: „Zaprosiliście na poncz, to pamiętajcie, żebym miał ciągle pełną szklankę"...

— Ponczu, ponczu więcej prosimy! — zawołał Merynos.

— Ciekawa musi być przyczyna pańskiego ołysienia — odezwał się Gacuś.

— Przypadek, przygoda straszna, powiadamże... W majątku swoim pod Szawlami bywszy, raz ja wieczorem gości zaprosił; jeść dał, pić takoż i w karty my puścili się... Grali, a tu o północy ludzie wpadają, gwałt robią — oo! — „Niedźwiedź!" — wołają — „niedźwiedź w ogrodzie!" — „Przyszedł — powiadam — to niech sobie po ogrodzie pochodzi, taj i pójdzie". — Nu, goście moi porwali się, fuzyjki biorą, a nalegają: — „Pójdź, Eugeni, pójdź, przez Bóg żywy! Jutroż niedźwiedzie łapy dasz na śniadanie — oo!... — Ja by nie poszedł a te niedźwiedzie łapy mnie prosto zapachniały. Zima była, śnieg w pas, a ogród u mnie — czysto bór; wdział rękawiczki, wziął strzelbę, ludzi sztuk sto poszło w ogród — aa!... Zwierza my osaczyli, stoim... Wtem jeden z boku woła: — „Eugeni, pilnuj! — Awantura-że — myślę — głupstwo z niedźwiedziem borykać się po nocy!... Tak ujść ja chciał i na niedźwiedzia popadł się... On mię łap za łeb, at i czuprynę zdarł całą. Chciało się mnie przysmaku z łapy, to mnie łapą niedźwiedź łysinę zrobił — oo! Od tego czasu ołysiał.

— Gwałtu!... Ponczu nie ma! — zawołał Wytrzeszcz.

— Niosę, niosę... — odezwała się służąca przybywając w sam raz z ponczem.

— No, nie przypuszczajmy sobie nic do głowy! — rzekł Duduś trącając się swoją szklanką z Drakiewiczem.

— Jak ty powiedział, serce? Powtórz, jaż pierwszy raz słyszał takie zamówienie do picia — mówił Eugeni.

Duduś powtórzył, a Drakiewicz na to:

— Ja przy piciu inaczej zamawiam, mam koncept własnego pomysłu: „Trącam się z tobą nałogiem", a trącony odpowiada: „Pij z Bogiem..." Poezja — ha?... No, duszki moje, serdeńka, jak Boga kocham, rozkosz pić z wami! Ot, szkoda, co mnie dziś pilno, a to z dobrymi ludźmi przebałamuciłby dzień, dwa.

— Trafiłeś pan na swoich, to nie ma pilnych interesów — powiedział Huragan.

— Jaż mówię — odrzeknie Drakiewicz. — Przyjaciół u mnie dosyć, a zawszeż nie to... Dawno ja tak przyjemnie nie pił — aa! Pił, no dwanaście lat temu w Poniewieżu, żal, co koniec był smutny. Wy sobie uważajcie, serca, że ja inteligencję kocham, a nie ma inteligencji, to ja na dezertę uciekłby. Jednego przyjaciela ja miał, Kryspina Kierbaszewicza, ot — główka była, buzi daj i upadam do nóg. Présence d'esprit, mówię wam, z latarnią szukać... Tenże kawałki swoje miał przy kieliszku; bywało, brzuch zaboli od śmiechu — oo! — „Aj, jaj, ze śmiechu pęknę, Kryspinku, przestań, zostaw!" — powiadam jemu nieraz, a ten gada — prosto Demostenes... Onże, serca, pić miał za co, no przejadł, przepił wszystko — pięknie, ha? A cóż jemu złego było! Utył, słuszny mężczyzna był, okazały, pańska twarz... Herbu Jelita on był. Majątek puścił, a ludzie kochać go nie przestali — ot, w czym sztuka! Duszę, to duszę każdy by oddał za niego w obywatelstwie — aa! Nie miawszy nic, tak-i osiadł w Poniewieżu; ta cóż on miał robić, dusza? My często zdybali się oba, taj hulali. Nie pytał, na kredyt precz dalej żył z żoną, z dziećmi: uczciwie jadł, porządnie pił. Zajedziesz do niego, prosto raj, żyć się chce! Obcałuje cię, obściska, prosi: — „Siadaj, bracie!" — A siadłeś, to już nie wstaj, choć do sądu ostatecznego... Rozumie się, takiego-że mus kochać — ha? Marszałek tam bywszy jeden, żal, co wy go nie znali, figura, pan Marek Pstrykacz, takoż w pokrewieństwie ze mną przez matki — oo! Nadybał on raz Kierbaszewicza, powiada jemu: — „Kryspinku, serce, z tobą kuso — co? Ty nie wstydź się, mnie wyznaj! Jaż wiem, na złe majątku nie stracił. W handlu-że ty żadnym nie paprał się a między swoich, między braci szlachtę, co miał, puścił. Tak nie hańba żadna!" — Pochodził pan Pstrykacz, pokłopotał, at i Kierbaszewicza wykierował na plenipotenta nieboszczyka... księcia Krzywiłła... Duszki, wy wolniutko pijecie, a mnie spieszy się, pilno, jak Boga kocham, pilno!... Nie bądź pilno, ja by siedział — oo!

— Znowu ponczu brakuje, panienko — wołał Wytrzeszcz. — Dajcież nam raz tyle, żeby nie brakło: Pięćdziesiąt, sto szklanek!

— Tysiąc, sto tysięcy, milion! — zawołał znowu Huragan.

— Ale skończże pan historię o Kierbaszewiczu — odezwał się Duduś.

— Zaraz, duszko, zaraz! Gardło-że odwilżyć muszę... Rozdęcie płuc u mnie, czy co takiego... Nad Morzem Czarnym ja raz zaziębił się paskudnie — oo!

Popiwszy ponczu ze świeżej szklanki, Drakiewicz mówił tak dalej:

— Plenipotent księcia Krzywiłła — to pan, duszki! Tak Kierbaszewicz żył jeszcze porządniej teraz. Onże używał lepiej samego księcia... No, przehulał się! Nie szkodzi, a to źle, co jemu tam wszystko było wolno. Chciałby, to mógłby chłopa zabić, a nie, to chłopu wieś darować, ślicznie — ha? Tego nie zrobił; no w tym bieda, co on, szlachcic, pieniędzy księcia pożyczał. Jak pożyczył, gdzież jemu odbierać? Żyd-li on jaki, czy co takiego — aa?... Zabrnął, zaszłapał się — źle! Wołają nań: — „Kierbaszewicz, rachunek dawaj, księciu pieniędzy potrzeba!" — A Kierbaszewicz — będzie — sto tysięcy szlachcie rozpożyczył. Szczery, szeroki był człowiek. Poszedłby do księcia, wyznał, poprosił, włos by mu z głowy nie spadł... A, serca, jak on był herbu Jelita, to już ambicja nie pozwala — oo!... Noblesa, noblesa!... Sto tysięcy rubli — mówięż — rozpożyczył i grosza nikt oddać nie chciał... Pfee, wszystko musiało wyjść na wierzch! Akurat na ten raz do Poniewieża ja przyjechał w październiku; spod Szawli-że, nie Ukraina. Prosto do Kierbaszewicza zajechał. Rozkosz, jak my bawili się! A zawsze tak-i ja coś przewąchał on mi źle wyglądał — oo! — „Kryspinku — pytam — ty nieswój, inny przy kieliszku bywał". — „Daj pokój — powiada — ty mnie nie pomożesz". — No i ręką machnął. Jaż nie wiedział, co jego tam o te rachunki już parli... Szelmostwo było człowieka takiego gwałtem gubić; zwyczajnie, buty ktoś mu szył u księcia — aa! Po kolacji, goście już poszli, a my oba dużo jeszcze wypili, nagadali się, wycałowali, taj spać poszli około trzeciej. Więcej godziny ja nie przespał; słyszę, we drzwi ktoś do mnie bije, a drzwi niezamknięte... W domu przyjaciela jaż się zamykać nie będę. — „Panie Drakiewicz, panie Drakiewicz! — ktoś woła. — Na miłość Boga, wstawaj prędko!" — Ja zaraz z łóżka pytam, kto taki. Kierbaszewiczowa sama była, dama taka pod drzwi w nocy do mnie przyszła — oo! — „Nieszczęście — mówi — Kryspin chce sobie życie odebrać; pochowałam w domu flinty, pistolety, a on wpadł tutaj do pana, chwycił pańskie pistolety — i poszedł!... Ratuj, bój się Boga, ratuj! Goń za nim do lasku!"

Patrzę ja, w samej rzeczy pistoletów moich nie ma — aa! Tureckie były; ojciec mi opowiadał, co pradziad nasz pod Wiedniem wielkiemu wezyrowi z rąk je odebrał... Powierzycie, serca, co ja, tak, jak był, prosto z łóżka, do lasu się w tej chwili puścił — haa? Mnie zimno było, październik-że, no myślał sobie: „Po toż ja spod Szawli do Poniewieża tureckich pistoletów nie przywiózł, żeby przyjaciel serdeczny, brat szlachcic, w łeb sobie z nich strzelił?... Do Kierbaszewicza po co innego ja przyjechał — oo! Onże otyły, pewnie daleko nie zaszedł, dogonię, ocalę..." Tak ja potem dopiero gnał, no — mówięż wam — daj Boże zdrowie! Słucham, on już niedaleko ode mnie biegnie, zadyszał się, sapie; więc wołam: — „Kryspinku, przez Bóg żywy, ty głupstwa nie rób, dobrej krwi nie rozlewaj!" — Trudno, wstrzymać ja go już nie mógł. Tragedia, czysta tragedia, jak Boga kocham!

— Zastrzelił się? — spytał Duduś.

— Ta inaczejże skończyć nie mógł! Szlachcic był dobry, tak nie chciał się zarżnąć ani wieszać — oo!... Z tureckiego pistoletu on sobie w samo serce kulę wsadził.

— Okropne zdarzenie!... — zawołał Gacuś. — Gotowy dramat.

— Jaż mówię, przyjaciela ja miał, człowieka, to człowieka. Z nim ot ja bawił się tak, jak z wami... Na Żmudzi ja by jeszcze wygrzebał tam kilku ludzi, a jechać się mnie nie chce. Na Wołyniu takoż są ludzie — Szymek Rykowiecki — oo! Żal, co on smutny: podpije i płacze — prosto dziecko; no dużo zniesie. Na Ukrainie, mówię wam, znam człowieka, at chłop do wszystkiego, a za młody jeszcze, za gorący — rotmistrz Piszczalski; wy nie słyszeli — ha? Onże w Warszawie bawi teraz. Nie bądź on gorączka, ja by z nim mieszkał, toż powinowactwo między nami... Szkoda, szkoda, bo człowiek!... Serca, my pijmy; jaż mówię wam, interes bardzo pilny na głowie u mnie...

— A prawda, szklanki znowu puste. Ponczu, hej, ponczu!... — krzyknął Wytrzeszcz. — Ale cóż tam za interes może być, już noc przecie. Chyba, że miłosny?

— Miłosny, słowo honoru daję, miłosny!... Jaż powiedział, no sekret, sprawa nie moja. Tak my, duszki, spieszmy się z ponczem — oo!... U mnie wypić — interes takoż pilny, osobisty...

ROZDZIAŁ XVIII

Północ wybiła i ustał zupełnie zgiełk ulicy, kiedy wesołe towarzystwo opuściło restaurację przy ulicy Długiej, podążając w trzy pary ku Staremu Miastu.

— Pod „Zdechłego Zająca"! — wołał Gacuś. — Jestem rozbawiony jak dziecko i chcę dziś użyć.

— Raczej do „Zofiówki"!... — mruknął Duduś i zatoczył się ku rynsztokowi.

— Tak, tak, przypominam sobie — Zofia, z córkami! — zawołał Huragan, którego Merynos silnie podtrzymywał na swym ramieniu.

— A nie znasz cioci Doroty z kogutami?... Lubię ją; zawsze mi mówi: „Mój królu" — rzekł znowu Duduś.

W ostatniej parze szedł malarz Wytrzeszcz, trzymając się pod rękę z Eugenim, który postawał, gestykulował rękoma mówiąc:

— Serce, jaż widzę, u ciebie głowa!... Nie myślał ja takiego spotkać na warszawskim bruku. Nie w atramencie tobie się mazać, nie w farbach olejnych babrać — oo! My we dwóch przepiliby diabła, jak Boga kocham!

— Daj pokój, tamci wszyscy ciągną także jak smoki.

— Wiem, że, ja widział, a zawsze tak-i nie to, serce. Do picia rodzi się człowiek, nie taki-że on, jak inni. I przy piciu człowieka całego ty poznasz... Wylezie ci, wylezie, jakem Horda Drakiewicz — aa!

— To wszystko bardzo porządni chłopcy.

— Jaż powiadam, ty mnie będziesz mówił — ha? Kwiaty inteligencji, rezon to rezon u nich, daj Boże zdrowie! A zawszeż mówię ja tobie, duszko — pijesz z ludźmi, to patrz na dwie rzeczy u nich: na język i na nogi — oo!... Chodzi dobrze język, chodzą nogi, at siurpryza dla ciebie, bo człowieka ty nadybał... Czarnego Zawiszę, jak Boga kocham!... Z takim idź — do Rzymu, do Krymu, wszystkoż jedno. Pił, a sprawy nie pokpi... Nie po toż pił, żeby w pałę poszło czy w nogi! W środku zostać powinno i zostało: energia — oo!

— Nie mam nic przeciw tej teorii; jednakże i najporządniejszy człowiek upoić się może, jeżeli nie ma wprawy.

— Ślicznie powiedział ty! Wprawa grunt — oo! A jak jest wprawa, to skądżeż ona? Rozumie się, przy kieliszku siedział, egzercytował się... Samże nie siedział, kompanię miał, tak wprawy nabrał i ludzi poznał — aa! Łokciem takiego nie zmierzysz, a kieliszek przyłóż i masz: geniusz, filozof, bohater — ha? Widzisz, serce, ja zapoznał się z wami; honor cudzy u mnie na głowie: drugiemu włóż, nie poczuje... No, jaż Drakiewicz, widzisz, tak mnie chce się stękać... Ciężko, at przez to i z tobą idę!...

— Czy może potrzebujesz ode mnie jakiejś przysługi?

— Mówięż, serce, ja zapóźnił się, a nie zapóźnił... Z tobą idę, tak cóż się miał zapóźnić — ha?

— Ah, jeśli to tylko sił moich nie przechodzi, gotów jestem być ci pomocnym.

— Pił dużo, a trzeźwo mówi, ot rozumiem! Słuchaj, serce, co ja powiedział sobie: — „Eugeni Horda Drakiewiczu, ty zapóźnił się, a nie zapóźnił; bo znalazł ty człowieka; nie szukał, a znalazł... Sztuka, oo!" — Widzisz, duszko, kieliszek szklany, spojrzysz i widzisz wino — czyste-li, mętne, obrączkę ma-li... Przez kieliszek ja ciebie spostrzegł — oo! No, masz moją głowę — honor cudzy na niej, cierniowa korona, jak Boga kocham! Połowę ty bierz i idziem...

— Jakąż ty masz sprawę? Pojedynek może?

— Utrafił!... Pojedynek!

— Potrzebujesz sekundanta? Po cóż tyle ceregieli? Wybornie, służę ci. Gotówem nawet bić się za ciebie, gdybyś chciał tego.

— Ot chłop z ciebie! Serce, daj buzi! Rzekłszy to Eugeni pochwycił Wytrzeszcza w swoje objęcia i całował po obu policzkach, a potem mówił znowu:

— Nie jaż mam pojedynek, a przyjaciel mój, rotmistrz Piszczalski — oo! On mnie, serce, poprosił, co by jego sekundować i drugiego sekundanta jemu znaleźć. U niego głowy teraz nie ma; mówiłże ja wam, co on człowiek gorący, mało tego, że gorący — wściekły, aa! Wścieka się, taj koniec...

— O cóż temu rotmistrzowi chodzi?

— Kochankę jemu zabrali, tak wścieka się, co dzień gorszy... Powiadam mu: — „Jędrzuniu, rotmistrzuniu, uspokój się! Wielkie rzeczy, ty wykradł ją, nu, a teraz tobie ją wykradli — oo!..." — I lepiej, co on odczepił się tanim kosztem! A co zrobisz z wariatem — ha? Mówię tobie — prosto tygrys — trzy razy do mnie on skoczył... Pierwszy raz skoczył, za ramię mię chwycił, at znak od palców zostawił: — „Eugeni — woła — gdzie Łusia?" — Jaż oczy wytrzeszczył, powiadam: — „Jak mi Bóg miły, nie wiem". — Mówić-że ja umiem, tak przekonał jego. Rozżalił się, co na mnie napadł; całował potem, ściskał — oo!... Całą noc pili my wtenczas... No, trzeciego dnia znowu do mnie skoczył: — „Łusia — powiada — tobie zwierzenia robiła, skarżyła się na mnie... Takiś to ty przyjaciel! Mam dowody zdrady, rozprawmy się!" — Dopiero ja w retoryką — oo! Argumentem jemu w oczy bęc raz, bęc drugi raz, trzeci. — „List — mówię mu — w toaletce Łusi został od jegomości z przeciwka, a ty mnie niewinnego ciągasz — ha? Wstydź się, Jędrzychu!..." — Pokonał go, rozumie się, my znowu całą noc pili. Wczoraj rano przychodzę, a on mi w oczy patrzy: — „Eugeni — powiada — o Łusi nic nie słyszałeś?... bądź szczery, wyście się z Dymowych Gór znali! Dosyć tych fałszów!..." — Powierzysz, serce, co on mnie chciał do pojedynku zmusić — ha? Tak wolęż ja być sekundantem. — „Mnie niewinnie nie zabijaj — rzekłem — krewniaka swego... Piszczalski w Drakiewicza nie waży się strzelić, ni Drakiewicz w Pi-szczalskiego — oo! Chcesz, wyzwij tamtego! Kto winien, kto listy do Łusi pisał?" — Trzy godziny, serce, ja morał kładł jemu w uszy... przystał, tak my dzisiaj tamtego wyzwać musim...

— A cóż tam wielkiego wyzwać? Któż jest ten człowiek, bałamucący cudze kochanki?

— Pismak, urzędnik z komisji skarbu, staryż już człowiek; z okna podkochiwał się w dziewczynie i listy jej przesyłał — oo! Mógł wykraść, choć po co jemu?...

— Czy dawno, jak rotmistrzowi Łusię wykradziono? — spytał Wytrzeszcz.

— Całe dwa tygodnie, serce!... Opieka była nad nią, kobieta jedna stara czuwała; no, co pomoże? Czterech ludzi wpadło i Łusię zabrali jak swoją.

— O której godzinie pójdziemy wyzwać tego starca?... Bardzo mi się podoba twój koncept...

— Spać-że my nie będziem, pobaraszkujemy do dziesiątej; potem odwiedzę rotmistrza, co by on ciebie osobiście poprosił — oo! No, znowu pobaraszkujemy, a w południe — sam czas dla sekundantów — prawda?

— Zgoda!... Pyszny kawał i ciekawym, na czym się skończy... Opowiedz mi, jak Łusia wyglądała — czy ona warta takich korowodów?

— Łakoma kobieta, serce, łakoma!

I tu Drakiewicz począł opisywać jej postać, wyliczać wdzięki. Właśnie przybyli do jakiegoś zakładu, mającego prawo być otwartym po północy.

Był w Warszawie pod owe czasy niejaki pan Równiacki, urzędnik komisji skarbu, człowiek uprawiający z wielkim zamiłowaniem sztukę podobania się kobietom. Imię miał Faustyn, z czego wziął pochop do podpisywania się „Szczęsny". Jako aplikant, przetańczył i przebalował młodość. Pozyskał nareszcie stanowisko referenta i teraz swobodniej jeszcze romansował na wszystkie strony. Zmarszczki, siwizna i łysina pojawiły się przedwcześnie; ale zawołany dandy i pogromca serc nie pozwalał się strącić z pola potędze czasu. Czernidła, bielidła, wata wreszcie — oto oręż, którym Równiacki potykał się z czasem i z nieubłaganymi prawami przyrody. Kiedy się przed zwierciadłem podopinał, podbarwił i podsztukował, gdzie należało, wyglądał jeszcze jako tako w pięćdziesiątym dziewiątym roku życia. Można go było widzieć w kapeluszu cylindrowym na bakier, z trzcinką na ramieniu, jak przez binokle zaglądał płci żeńskiej w oczy po głównych ulicach Warszawy lub w Saskim Ogrodzie. I ciągle jeszcze mówiono o tym starym kawalerze: — „Bardzo niebezpieczny człowiek dla kobiet". — Traf zrządził, że okna od mieszkania Łusi znajdowały się naprzeciwko okien Szczęsnego. Nasz Don Juan, zaledwie zauważył sąsiedztwo pięknej kobiety, już z całym swoim arsenałem wypróbowanych sposobów zabrał się skwapliwie do dzieła podboju. Wywiedział się zręcznie o stosunkach, o trybie życia — on to umiał robić z dokładnością. Potem wystawał w oknie, aby wzrokiem magnetyzować swą ofiarę; urządził tak, że raz, drugi Łusia, budząc się ze snu, znalazła obok siebie bukiet — rzadkość w zimowej porze, a w bukiecie tkwiła pozornie niewinna rzecz — karteczka np. z uwielbieniem dla pięknych oczu, włosów, usteczek itd. Równiacki miał system, ażeby codziennie posunąć się dalej; w jego postępowaniu było coś biurokratycznego. Po takim wstępie uważał za właściwe przesłać niekiedy całusa ze swego okna; następnie znowu, niby przypadkiem, spotkał Łusię na ulicy, ukłonił się wykwintnie i z pewnym znaczącym spojrzeniem. W dalszym ciągu przesłał kilka miłosnych listów, których mu nie zwrócono. Stara opiekunka Łusi zaledwie się wzniosła do bardzo niewyraźnych podejrzeń, tak ją umiano w pole wywieść. Nareszcie Równiacki zaproponował schadzkę w Saskim Ogrodzie i w alei bardzo ustronnej, na lewo — wchodząc od Żabiej. Łusia wzdragała się niby też to i przesadzała w najwyższym stopniu baczność oraz surowość opieki swojej. Po wielu zachodach, schadzkę jednak przyjęła, lecz drżała i odgrywała rolę płochliwej sarenki, której zewsząd niebezpieczeństwa zagrażają. I tak szczwanego lisa, jak Równiacki, dziewczyna wywiodła w pole. Naprawdę się zakochał, stracił głowę, przestał chodzić do biura, popełniał mnóstwo niedorzeczności będąc w mniemaniu, że znalazł wzajemność. Spostrzegł, że Łusia kocha się w biżuteriach, i on, co dotychczas szturmem tylko zdobywał serca niewinne, kupił jej perłami wysadzaną bransoletę, pierścionek i kolczyki. Mniemał, iż jest u bramy szczęścia; kołysały go jak najlepsze nadzieje, kiedy jednego dnia rano ktoś do niego zadzwonił tak gwałtownie, że o mało dzwonka nie zerwał. W mieszkaniu pana Szczęsnego ukazał się człowiek młody, z wyrazem nadzwyczajnej energii i sprawiający już na pierwszy rzut oka wrażenie nieprzepartej woli, która giąć się nie umie, a każdą przeszkodę łamie. Był to rotmistrz Piszczalski. Równiacki ze zwykłą sobie uprzejmością i gładkością poprosił rannego gościa, aby usiadł; ale pan Jędrzej z szorstkością odrzucił propozycję i, stojąc w groźnej postawie, zapowiedział, że mieszkająca naprzeciwko Łusia jest zakazanym owocem, zerwanie którego grozi połamaniem kości. Te odwiedziny wystarczyły zupełnie, aby w sercu pana Szczęsnego ochłonęły zapały dla sąsiadki; odtąd unikał on starannie okna, a widok pięknej Łusi raczej przykrość, niż przyjemność, mu sprawiał. Po cóż się miał narażać, kiedy ze znacznie mniejszym niebezpieczeństwem łatwo mógł gdzie indziej skierować swe uczucia? Nieprzyjemność, której doznał od rotmistrza, zachowywał w tajemnicy i sądził, że się na groźbie skończyło wszystko. Tymczasem w jakiś miesiąc potem pomiędzy dwunastą a pierwszą godziną w mieszkaniu Równiackiego stawili się sekundanci rotmistrza. Eugeni Drakiewicz i Dionizy Wytrzeszcz, żądając wyraźnie tak zwanej satysfakcji honorowej.

— Panie — mówił Wytrzeszcz z wielką powagą — zachowywałeś się bardzo niewłaściwie względem kobiety, mieszkającej naprzeciwko, pisywałeś do niej listy i czyniłeś jak najniestosowniejsze zabiegi, a przeto mandant nasz, rotmistrz Piszczalski, którego ta kobieta obchodzi, żąda od ciebie zadosyćuczynienia w pojedynku.

Najprzód Równiacki zaczął od tego, że się wypierał w żywe oczy; to go skompromitowało, bo Drakiewicz miał przy sobie list, znaleziony w toaletce Łusi i, pokazując czarne na białym, rzekł:

— Ot, pan dobrodziej z ludźmi honoru masz do czynienia, i to szczęście — oo! My-że pojęli, co kobietę chcesz zasłonić... Ślicznie, chevalier, jak Boga kocham! A nie bądź my, drudzy powiedzieliby: — „At, kłamstwo!" — ha? Nu, jak kobietę zasłonić, jak rycerz, tak bić się trzeba: noblesse oblige.

Przyciśnięty do muru pan Szczęsny przedstawiał teraz, że tak dalece nie widzi powodu obrazy względem rotmistrza Piszczalskiego, ponieważ każdy inny mężczyzna postąpiłby tak samo, mając naprzeciwko siebie w oknie kobietę, która jest piękna i na zabiegi nieobojętna.

Ostatecznie postawiono Równiackiemu do wyboru: albo przyjąć pojedynek i we dwadzieścia cztery godzin najpóźniej przysłać swoich sekundantów albo po upływie tego czasu narazić się na sromotną awanturę z rotmistrzem Piszczalskim. Biedak tłumaczył się, kręcił, wywijał, jak mógł, nareszcie wybrał pojedynek.

Nazajutrz rano stawili się u Drakiewicza sekundanci pana Szczęsnego, żądając piętnaście dni zwłoki, aby wyzwany mógł uporządkować — jak mówili — swoje interesy. Po wspólnej naradzie uznano za możliwą jedynie tygodniową zwłokę; następnie oznaczono bliżej termin i warunki pojedynku.

Teraz to rotmistrz poznał się z Wytrzeszczeni i jego towarzyszami, zasmakował w ich cygańskim życiu i wśród codziennych uczt z konceptami, wybryków przerozmaitych, na jakiś czas zapomniał prawie o Łusi. Sam mówił, że w oczekiwaniu pojedynku bawi się tak dobrze, tak wesoło, jak nigdy w życiu. Swoją drogą, oni też bardzo polubili rotmistrza i wszyscy żyli z nim na stopie zupełnej poufałości.

W wigilię mającego się odbyć pojedynku pan Jędrzej wyprawił ucztę wspaniałą, która trwała od godziny piątej po południu do późnej nocy. Właśnie wybiła północ, kiedy z krzesła podniósł się Wytrzeszcz i rzekł:

— Kochany rotmistrzu, po twojej prawdziwie pańskiej uczcie zapraszam cię, jak i wszystkich obecnych, do swojej pracowni na artystyczną biesiadę. Mam nadzieję, że nie odmówicie...

Projekt Wytrzeszcza przyjęto z zapałem i całe towarzystwo dążyło na Sewerynów. Kiedy tutaj przybyli, szli w górę po ciemnych schodach, a przodem podążał gospodarz, przyświecając zapałkami i obwieszczając, że kresem wędrówki jest trzecie piętro. Już na tych ciemnych schodach czuć było mocny korzenny aromat i zapach spirytusu. Nareszcie drzwi się otwarły i goście ujrzeli przed sobą wielką izbę, niby stajnię lub stodołę. Ta rudera była bardzo suto oświetlona, a na obdrapanych jej ścianach wisiały obrazy, podmalowane szkice i różne jaskrawe kostiumy; po kątach w nieładzie stały manekiny, poniewierały się książki, stosy papierów, szmat, pędzli, farb; można tu było napotkać stare szable, rapiery, pogięty hełm, szczątki pancerza, siodło, ostrogi itd.

Na środku izby stał stół z prostych tarcic, nakryty arkuszami białego papieru; na tym stole znowu kurzyła się, płonąc niebieskawym ogniem spirytusu, pełna ponczu gliniana waza, przypominająca wykopaliska etruskie. Butelki, kamionki, dzbanki, czarki i szklanki dopełniały oryginalnej zastawy stołu.

Uwagę każdego zwracały na siebie sztalugi z obrazem, nakrytym czarną krepą, otoczonym świetlną girlandą licznych świec.

Rotmistrz chodził dokoła ścian, zachwycał się malowanymi końmi i psami na obrazach.

Na ławach, trójnogach drewnianych zasiedli goście do stołu, a garbaty i zezowaty stary służący wraz z gospodarzem zajął się rozlewaniem wrzącego ponczu w szklanki lub czary gliniane, stosownie do woli każdego gościa. Zaczęto pić, trącać się, palić tytoń, przemawiać, żartować, śpiewać. Drakiewicz dowodził coś poważnie Dudusiowi. Piszczalski rozmawiał żywo z Merynosem o koniach. Gacuś z Huraganem naśladowali ustami granie na góralskiej kobzie. Już trzecia kolej ponczu obchodziła, kiedy naraz powstał Wytrzeszcz; wszyscy się uciszyli, a mówił w te słowa:

— Dosyć tych żartów! Poznaliśmy bliżej rotmistrza Piszczalskiego, pokochaliśmy go i nie możemy z nim grać dłużej w ciuciu-babkę. Rotmistrzu, jesteś za dzielny człowiek, ażebyśmy wobec ciebie nawet przez żart mogli być obłudnie skryci. Dowiedz się więc, że twojej Łusi nie wykradł pan Szczęsny Równiacki; ale myśmy ci ją porwali. Potrzebowałem modelu, spotkałem Łusię i zaproponowałem jej kilka posiedzeń w tej pracowni. Zgodziła się pod warunkiem, że ją muszę koniecznie wykraść. Cóż łatwiejszego, jeżeli tego chce sama kobieta?... Ja, Duduś, Huragan i Gacuś, ubrani w maski, wpadliśmy jednego wieczora o zmierzchu i dopuściliśmy się czynu, za który niesprawiedliwie odpowiada kto inny... Łusia służy już dziś za model Bóg wie komu, bo moja bieda nie mogła jej smakować. A teraz pójdź i patrz, rotmistrzu, czy podobna na obrazie?...

Mówiąc to, Wytrzeszcz zerwał ze stalugi czarną krepę i obecni ujrzeli na płótnie zachwycającą sułtankę — była to Łusia, piękniejsza jeszcze, niż w rzeczywistości.

Pan Jędrzej szedł do obrazu, jakby mimowolnie, wytrzeszczył strasznie oczy, utopił je w obrazie; Łusia zdawała się do niego ponętnie uśmiechać. Wszyscy milczeli, a on nagle odwrócił się od obrazu, był śmiertelnie blady, błędnymi oczyma powiódł po obecnych i te oczy zatrzymały się na Wytrzeszczu; jakiś straszny ogień w nich błysnął, rotmistrz skoczył wściekły, w obie ręce pochwycił malarza, wstrząsnął i rzucił w kąt izby. Ale Wytrzeszcz szybko, jak kot, powstał z upadku, pochwycił jakieś dwie stare szable i tak uzbrojony przyskoczył do Piszczalskiego wołając wściekle:

— Chcesz się bić, to masz oręż, gburze, a nie wyzwalaj, jak niedźwiedź, swej siły!

Rotmistrz pochwycił szablę jak nieprzytomny i rzucił się na przeciwnika; ale malarz energicznie cios odbił i Piszczalskiego ciął przez czoło; krew popłynęła strugą, zalewając rotmistrzowi oczy. Teraz wszyscy obecni rzucili się, aby rozbroić walczących, a gdy to pośrednictwo pozostawało bez skutku, zagaszono światła.

Wkrótce potem mocno ranny rotmistrz wracał z Eugenim do domu; obaj milczeli.

ROZDZIAŁ XIX

Kiedy rotmistrz i Eugeni powrócili do hotelu, zastali Macieja drzemiącego w przedpokoju na krześle.

— Stary, pójdź no, zobacz moją ranę! — zawołał pan Jędrzej, zrywając z czoła chustkę, którą mu Drakiewicz naprędce obwinął głowę.

Krew polała się strumieniem. Maciej z niepokojem spoglądał na swego pana, krwią zbroczonego, starannie obmył ranę, a potem ze świecą w ręku przyjrzał się uważnie zranionemu czołu i rzekł:

— Taką ranę, to rozumiem, do kości dojechał... Pan rotmistrz musiał mieć do czynienia z jakimś porządnym człowiekiem.

— Dlaczego tak mówisz?

— A no, bo jak rąbnąć, to tak tylko: prosto, szczerze, w twarz albo w piersi... Wszystkie drapania z boku — do niczego! O, rana uczciwa, jakem Maciej Wierzba! Należało by rozrobić razowego chleba z garścią prochu, przyłożyć, to by wydobrzało.

Jednakże Drakiewicz już był polecił służbie hotelowej czym prędzej przyzwać chirurga, który się też niebawem pojawił. Zbadał troskliwie ranę, opatrzył ją i zalecił rotmistrzowi pozostanie w łóżku, utrzymując, iż kuracja potrwa najmniej trzy miesiące.

Potem pan Jędrzej spokojnie zasnął, a Eugeni również udał się do swego domu na spoczynek.

Zaraz jakoś po południu, rotmistrz spał jeszcze; w pobliżu jego łóżka siedział Maciej, Drakiewicz zaś w milczeniu to postawał w oknie, wyglądając na ulicę, to się kolejno przyglądał rycinom, zawieszonym na ścianach. Piszczalski miał, widać, gorączkę, bo we śnie majaczył trochę, wymawiając jakieś urywane wyrazy bez związku. Nareszcie ocknął się, otwarł oczy, i spoglądając po obecnych zapytał:

— Powiedz mi, Eugeni, co się stało? Drakiewicz mrugnął okiem i ręką wykonał gest, dając do poznania, że w obecności Macieja może nie o wszystkim mówić wypada. Kiedy się stary sługa oddalił na znak, dany przez rotmistrza, wówczas Eugeni z wszystkimi szczegółami opowiedział zajście w pracowni malarza.

— Głupstwo się stało! — rzekł pan Jędrzej z widocznym niezadowolnieniem.

— Ot, prawdę ty powiedział, serce. Jaż wczoraj nie poncz pił, a prosto — piołun, jak Boga kocham, piołun!... Żółć mi się ulała, białej gorączki ja w nocy dostał — oo! Nie bądź ty, rotmistrz Piszczalski, ja by wczoraj wiedział, co zrobić tam u nich: zabrałby się, taj poszedł — aa!... No zostałże ja z tobą do końca.

— A wiesz co, mości Eugeni, że ja tej awantury nie żałuję?... Poznałem człowieka; ten Wytrzeszcz jest cały człowiek — od stóp do głów. Przylgnąłem do niego od pierwszego widzenia, ale przez tą ranę na czole wlazł mi do serca.

— Powiedziałże ja tobie: Jak Eugeni Horda Drakiewicz żyje z człowiekiem, to już śmiało takiego kochać możesz.

— W jakiejś strasznej pasji skrzywdziłem dzielnego człowieka za to, że ze mną postąpił otwarcie... Wyrzuty sumienia będę miał przez całe życie z tego powodu. Tak to pozostać nie może.

— Sumienie swoje uspokój ty, serce; onże ci oddał za swoje, lizać się teraz musisz — oo! Taż bruzdę tobie na łbie wyorał, daj Boże zdrowie! A prawda — prawdą, co ja tam pierwszy wpadł na myśl dobrą i świece gasić zaczął.

— Co się stało, to się odstać nie może — rzekł rotmistrz. — Ja teraz mam jeden obowiązek: iść do Wytrzeszcza, przeprosić go, uściskać i pragnąć, żeby był moim przyjacielem.

— Pozdrowiejesz, taj pójdziesz! Jaż na to liczę, co wy, bratki, na te przeprosiny bibkę wyprawicie — ha? W naszym pułku bez tego się nie obejdzie... A niech go Bóg ma w opiece, poncz on nam dał dobry; żal było odejść: tamże więcej pół wazy zostało...

Tymczasem rotmistrz wstał z łóżka i zaczął się ubierać, potem przyzwał Macieja i kazał sobie sprowadzić dorożkę.

— A toż co, przez Bóg żywy? Wyjeżdżać myślisz, ha? — pytał Drakiewicz.

— Tak jest, dzisiaj muszę być u niego! — odrzekł pan Jędrzej stanowczo. — Inaczej nie zaznam spokoju i umarłbym chyba z tej rany.

— Głupstwa-że nie rób, Jędrzychu; lekarz powiedział, co ty kamieniem leżeć powinien — oo!

— Ale ja nie kamień: oprócz rany na czole, mam jeszcze drugą ranę, której żaden lekarz wyleczyć nie zdoła.

Maciej dał znać, że dorożka czeka na dole, i rotmistrz zabierał się do wyjścia. Drakiewicz chciał mu towarzyszyć, ale on odwrócił się i rzekł tonem oschłym:

— Wybacz mi, Eugeni, iż tym razem ofiarę twą odrzucę; sam być muszę, koniecznie mi tego potrzeba.

— Onże w gorączce! — zawołał Drakiewicz spoglądając za odchodzącym rotmistrzem.

Dorożka popędziła raźno w kierunku Sewerynowa.

— Czy pan Wytrzeszcz jest w swej pracowni? — zapytał Piszczalski stróża domu.

— Nie wiem — odparł zapytany obojętnie.

— Idź i dowiedz się! — rzekł rotmistrz wciskając stróżowi rubla.

Tak suty datek zrobił swoje, rozwiązał usta stróża.

— Proszę wielmożnego pana, on jest, ale ja mam zapowiedziane, żeby mówić, co go nie ma... O, to bardzo pracowity człowiek: jak siądzie do roboty, cały dzień robi!...

— Kiedy jest, to już dobrze; mnie on przyjąć musi — mruknął pan Jędrzej i poszedł na górę.

Drzwi od pracowni zastał rotmistrz zamkniętej zapukał najprzód bardzo nieśmiało, potem — silniej i jeszcze silniej. Nikt mu nie odpowiadał. Począł się dobijać i to nie pomogło: w pracowni panowała grobowa cisza. Piszczalski ponowił usiłowania. Chciał drzwi wywalić; podważył, rozparł się i zamki pękły z łoskotem. Ale podczas tych wysiłków spadły bandaże z głowy rotmistrza i krew mu zalała twarz, spływając na piersi. Zdawał się na to wcale nie zważać, stanął na progu i ujrzał w oddaleniu Wytrzeszcza jak najspokojniej wykończającego obraz, na którym była Łusia.

Krótką chwilę spoglądał pan Jędrzej milcząc, nareszcie przemówił swoim donośnym i wyraźnym głosem:

— Przyszedłem prosić o przebaczenie.

Wytrzeszcz odwrócił się od obrazu, spojrzał ku drzwiom wzrokiem pełnym dobroci i łagodności i spostrzegł jakby krwawe widmo. Rotmistrz postąpił naprzód parę kroków, lecz w tej chwili zaćmiło mu się w oczach, uczuł jakiś nadzwyczajny zawrót głowy; zaledwie zdołał wyciągnąć do malarza obie ręce, poszepnął: — „Przebacz!..." — i padł jak długi przed obrazem z Łusią brocząc w kałuży krwi.

Teraz Wytrzeszcz porwał się co żywo i pośpieszył z ratunkiem do omdlałego rotmistrza.

ROZDZIAŁ XX

Odtąd rotmistrz i malarz żyli już ze sobą w jak najlepszej przyjaźni, a stosunek ten nabierał z każdym dniem charakteru szczerości i poufałości.

Piszczalski leczył się ze swojej rany przeszło trzy miesiące i w ciągu tego czasu Wytrzeszcz codziennie go odwiedzał.

Łusia poszła w zapomnienie. Drakiewicz przypuszczał, że w sercu rotmistrza miejsce jej zajęła inna; ale skryty i zazdrosny pan Jędrzej niczym nie upoważnił do takich przypuszczeń. Owszem, od czasu do czasu narzekał na nudne życie w Warszawie i ciągle się wybierał z powrotem do Kuczmirówki. I byłby zapewne wyruszył prędzej, niż to nastąpiło, gdyby mu na przeszkodzie nie stanęły nieprzewidywane wydarzenia.

Mianowicie też na rotmistrza spadła scheda po bezdzietnym wuju. Do spadku oprócz niego należeli jeszcze dwaj hrabiowie Żarniccy — Alfred i Stefan, ludzie wychowani po pańsku, żyjący nad stan i pnący się do szczytów krajowej arystokracji.

Na szczęście było się czym dzielić; pozostały bowiem po zmarłym trzy duże majątki ziemskie: Borowo na Podlasiu, a Złotogóra i Jacki pomiędzy Radomiem i Kielcami, niedaleko od Szydłowca. W podziale Jacki przypadły panu Jędrzejowi, Złotogóra — hrabiemu Alfredowi, Borowo — Stefanowi Żarnickiemu.

Rotmistrz więcej niż rok czasu stracił w Warszawie na uregulowanie tych interesów, już to osobiście działając, już przez pośrednictwo Drakiewicza.

Żarniccy pociągnęli Piszczalskiego w wysokie sfery towarzyskie, między młodzież magnacką, która żyła szeroko. Za rotmistrzem zaś wciskał się wszędzie Eugeni. Ale tony wielkopańskie nie przypadały panu Jędrzejowi do smaku. Ambitny z natury, nie znosił tego, jeśli go ktoś przewyższał w rozrzutności i ciągłych hulatykach. A słynął pod tym względem w owe czasy na warszawskim bruku młody hrabia August Wejowejski. Ten rozpustny młodzieniec był wątły, miał twarz bladą, delikatną jak u kobiety. Hrabia August i pan Jędrzej nie lubili się nawzajem. Jednego razu Piszczalski, urażony jakimś przycinkiem do swego tytułu rotmistrza, powiedział wręcz Wejowejskiemu:

— Nie mogę się pogodzić z tym, że Pan Bóg jest złym ogrodnikiem i posiał panu Wejowejskiemu wąsy pod nosem, a włosy na brodzie; zamiast wąsów powinien był posiać fiołki, na brodzie zaś — lewkonie lub konwalie.

Od takich przytyków doszło do burdy, w której rotmistrz znieważył hrabiego. Potem miał miejsce pojedynek i Wejowejski zginął od kuli.

Przeszło dwa lata spędził pan Jędrzej już to na zabawach, już na porządkowaniu interesów spadkowych w Warszawie. Nareszcie, zniechęcony i znudzony miejskim życiem, szczerze zatęsknił za wsią i postanowił koniecznie wracać do Kuczmirówki. Nowe swoje dziedzictwo, Jacki, oddał w administrację niejakiemu Pasiutynowiczowi. Wyprawił pożegnalną ucztę i oznaczył nieodwołalnie dzień wyjazdu.

Jakoś na początku września w towarzystwie Maćka puścił się rotmistrz pocztą do swojej wsi rodzinnej. Drakiewicz bo pozostał jeszcze w Warszawie, ponieważ Wytrzeszcz przyobiecał Piszczalskiemu swoje odwiedziny na Ukrainie jeszcze w tym miesiącu; miał więc Eugeni zalecone, aby koniecznie dopilnował dotrzymania obietnicy i nie inaczej, jak tylko z malarzem, przybył do Kuczmirówki.

Długa nieobecność dziedzica w domu miała opłakane następstwa. Dwór wyglądał jak rudera, gospodarstwo podupadło i w ogóle źle się działo w majętności rotmistrza. Pan Jędrzej zaledwie oczom wierzył, że to jest ta sama Kuczmirówka, którą on, odjeżdżając przed dwoma laty, zostawił w kwitnącym stanie na opiece służby.

Pierwsza wiadomość o powrocie pana sprawiła, że ekonom znikł bez śladu, za nim poszli gumienni, służba stajenna, służba pokojowa, nawet kucharz zemknął w obawie przed panem.

Rotmistrz niebawem począł zwiedzać dom mieszkalny i znalazł tu największy nieład, jaki sobie tylko można wyobrazić. Wszędzie było pełno dziur, śmieci, pajęczyny i pyłu; licznych sprzętów brakowało, a inne poniewierały się po kątach, zepsute i połamane. Jednakże na swoim miejscu dotrwały harapy i baty kozackie, skręcone z twardego jak kamień rzemienia. Pan Jędrzej niebawem jednym z tych narzędzi uzbroił rękę i odbywał dalszy przegląd domu. Naraz krzyknął straszliwym głosem:

— Maciek, Maciek, bywaj tu!

A kiedy stary nadbiegł, Piszczalski z surowym spojrzeniem pytał:

— Co się tu takiego działo?... Patrzaj no!

— Nie ma się czemu dziwić — odparł spokojnie sługa. — Ludzie myśleli, że już nigdy do domu nie wrócimy; nikt nic nie robił, a każdy brał, co mu się podobało.

— Łajdaki, nauczę ja ich! — zawołał rotmistrz wstrząsając batem.

— Oho, nie głupi oni, żeby czekali!

— Jak to?

— Nikogo oczywiście w domu nie ma. Dosyć spojrzeć spod dworu, żeby widzieć na wszystkie strony ludzi zmykających, jak zające, w pole i do lasów.

Piszczalski udał się następnie do stajni. Tutaj okrutnie zbiedzone konie stały przy pustych żłobach; na odgłos kroków rotmistrza niektóre poodwracały głowy i wzrokiem, pełnym nadziei, spoglądały na przybyłego. Rotmistrz zawrzał w duszy, widząc swoich ulubieńców w tak opłakanym stanie. Podszedł bliżej, wchodził do klatek, głaskał zwierzęta po łbach, szyjach, zaczął do nich przemawiać. Zaledwie głos jego zabrzmiał w stajni, wnet niektóre z koni odezwały się rżeniem. Teraz pan Jędrzej nawoływał konie z nazwiska, jakby ludzi. Przystąpił do Wilka, który niegdyś słynął z zuchwalstwa i buty, a obecnie stracił najzupełniej fantazję i stał potulny jak krowa na rzeź prowadzona; przednie nogi miał zgięte w kolanach, oczy zamglone i głowę ku ziemi spuszczoną.

— To być nie może! — mruczał rotmistrz. — To chyba nie Wilk!

Potem udał się do Matki, klaczy mlecznobiałej, prześlicznie zbudowanej; znalazł ją nie tak bardzo zbiedzoną jak Wilk, porozmawiał z nią, popieścił. Następnie witał Czyhę, Kozaka, Koszową. W bardzo opłakanym stanie znalazł Iwana, karego ogiera. Koń ten był już zupełnym kaleką: jedną przednią nogę miał bardzo grubą jak kłoda, oprócz tego, na piersiach guz z raną zaropiałą, około której siedziała gromada much; kopyta też były szpetnie popękane. Rotmistrz obejrzał go bardzo starannie, odwiązał od żłobu, wyprowadził przed stajnię i przekonał się, że zwierzę zaledwie nogi włóczy za sobą. Jeszcze w gorszym stanie był Ataman, szpak, ulubiony wierzchowiec pana Jędrzeja. „Matka i Ataman — to moje oko w głowie" — mawiał rotmistrz. Toteż o mało nie zapłakał teraz widząc, że Ataman oślepł i okulał. Inne konie były także w bardzo smutnym stanie.

Piszczalski wybiegł na dziedziniec i krzyczał, wywołując, jak niegdyś, po imieniu różnych ludzi ze swej służby; ale nikt się nie pokazał, wszędzie było pusto i głos wołającego echem się rozbijał między gospodarskimi zabudowaniami. W nadzwyczajnej wściekłości rotmistrz uczuł się zupełnie bezsilnym.

Rozczerwieniony, klnąc straszliwie, biegł do dworu jak szalony. Maciek spostrzegł z daleka tę furię pana i szedł naprzeciw niego. Rotmistrz poskoczył, wytrzeszczył oczy, wzniósł rękę, uzbrojoną batem, chcąc w zapamiętaniu wywrzeć gniew swój na starym wachmistrzu. Opamiętał się jednakże, ręka w tej chwili mu opadła i wpadł do domu. Tutaj kopnął najprzód nogą jakieś stare krzesło, które rozbił w trzaski; potem dopadł do drugiego i zrobił toż samo. Szedł przez obszerne komnaty staroświeckiego dworu i po drodze niszczył rozmaite sprzęty. Nareszcie, znużony dziełem takiego niszczenia, gwałtownie rzucił bat o ziemię, a sam stanął przed oknem, głowę utopił w obu dłoniach i powtarzał nieustannie:

— Moje konie, moje konie!...

Niebawem przyszła mu jakaś myśl do głowy, bo się zerwał, wybiegł znowu i poszedł do stajni, gdzie zastał Macieja, który już przyniósł siana i koniom je zadawał.

— Odwiązuj konie! — krzyknął rotmistrz.

— Chcę je nakarmić, bo głodne — rzekł Maciek.

— Głupiś!... Pospuszczaj konie natychmiast!...

Stary kolejno spuszczał konie z uwięzi, nie mówiąc ani słowa. Pan Jędrzej podszedł do Matki, sam ją odwiązał, wyprowadził przed stajnię i dosiadł. Klacz zarżała, cała stajnia otoczyła ją w koło. Teraz rotmistrz puścił się cwałem, a jakie dwadzieścia koni popędziło za nim.

Gnał przez pola, drogi, sadził przez rowy; nareszcie wpadł na step, kończący się aż na krańcach widnokręgu. Stanął i spoglądał przed siebie, całą piersią wciągał powietrze stepowe. Matka chrapała, zdała się wietrzyć coś i znowu zarżała głosem przeciągłym, donośnym, który poleciał w step jak dźwięki dzwonu. Zdawało się, że stajnia rotmistrza odzyskała naraz siły: i Ataman, i Iwan, jakkolwiek oba kulały, sprostały jako tako innym koniom. Pan Jędrzej już nie powodował swą wierzchówką, puścił jej swobodnie lejce, a sam przygarbił się tylko nieco. Klacz pędziła z wyciągniętą szyją, w górę postawionym ogonem, a za nią — reszta koni. Zatrzymywała się niekiedy; wciągała w nozdrza powietrze i znowu pędziła.

Słońce już się dobrze chyliło ku zachodowi, kiedy rotmistrz posłyszał tętent pędzącej z przeciwnej strony gromady koni. Biała klacz postawała co chwila i ciągle dawała hasło rżeniem. Nareszcie, w oddaleniu ukazało się stado jakich stu dzielnych źrebaków. Wszystkie rozpędzone sunęły prosto ku rotmistrzowi, a zachodzące słońce pięknie pozłacało ich głowy i grzbiety. Była to stadnina pana Jędrzeja. Na czele owej gromady pomykał brudnokasztanowaty, cztero- lub pięcioletni źrebiec, syn Matki, koń nadzwyczajnie kształtny, z grzywą białą jak mleko i takimże ogonem. Za tym prowodyrem biegły inne — kare, gniade, kasztany, deresze, bułane i szpaki. Naraz zatrzymały się przed rotmistrzem, siedzącym na grzbiecie Matki, jakby na znak uszanowania przed panem swoim czy może przed klaczą, która była rodzicielką ich wodza. Prowodyr stadniny w podskokach dopadał, obwąchiwał i oglądał Matkę, z niedowierzaniem przypatrywał się panu Jędrzejowi, strzygł uszami, to znowu odskakiwał na bok z dzikim chrapaniem. Przez chwilę tak stał rotmistrz ze swoją starą stajnią naprzeciwko młodego stada; było to jakby porozumiewanie się starszych koni z młodzieżą.

Nagle po raz drugi znowu zajęczała ziemia i Piszczalski ujrzał siedmiu ludzi, cwałem pędzących na koniach w pogoni za stadem; obok nich gnało kilka psów, które fizjognomiami przypominały wilki. Byli to pasterze rotmistrzowskiej stadniny. Psy z zajadłością rzuciły się do rotmistrza, usiłując pochwycić go za nogi; ale wnet jeden ze stadnych groźnym głosem przywołał je do porządku, po czym sam szybko zeskoczył z konia, zdjął czapkę i z uszanowaniem ucałował buty dziedzica Kuczmirówki.

— Aha, Jurek, jak się masz? — zawołał Piszczalski. — Dobrze, dobrze, stadnina, widzę, jest w porządku...

Kiedy rotmistrz następnie rzucił okiem na resztę pasterzy swego stada, zdawało mu się, że pomiędzy nimi spostrzegł Mikitę, jakby chowającego się poza plecami innych. Podjechał bliżej i przekonał się, iż go wzrok wcale nie myli: Mikita z obnażoną głową stał przed nim jakiś ponury, smutny. W panu Jędrzeju krew zawrzała;

jak piorun skoczył z konia, obiema rękoma porwał chłopa za bary i rzucił go sobie pod nogi z tymi słowy:

— Mam cię nareszcie w rękach, psubracie, wisielcze, łajdaku!... Zapłacisz mi ty skórą za moje konie, podły chamie!

Krzyczał jak opętany, a bił i kopał. Zdawało się, że nieszczęśliwy Mikita nie wyniesie życia z rąk rotmistrza, tyle plag otrzymał. Nareszcie, zabolała snadź ręka tego strasznego pana. Osłabł z wysiłków, sfolgował; jeszcze po raz ostatni kopnął bezsilnego chłopa, plunął nań i zwrócił się do stadniny. Robił teraz przegląd koni.

Srogo skatowany Mikita nie wydał żadnego jęku, kiedy go bito, leżał jak kamień, zacisnął usta, zamrużył oczy, jak gdyby krew, co z niego płynęła, nie była krwią jego własną. Po niejakiej chwili otworzył oczy wytrzeszczone, ale gdy je zwrócił ku rotmistrzowi, błyszczała w nich wściekłość i nienawiść. Podniósł się z trudem i podszedł bliżej do pana Jędrzeja.

— Pan zbił i nie zabił — rzekł po małorusku — to niech posłucha teraz, gdzie prawda!...

Zdziwiony śmiałym głosem chłopa, Piszczalski odwrócił twarz, z której jeszcze niezupełnie zniknął wyraz jakiejś zwierzęcej wściekłości, i strasznym swym wzrokiem przeszył Mikitę. Ten się jednak nie przestraszył; krew mu płynęła z ust, nosa i głowy, a on rozpoczął długą opowieść. Przedstawiał bez skargi, jak podczas nieobecności pana Jędrzeja dwukrotnie odebrał baty od ekonoma, ponieważ nie pozwalał nikomu używać pańskich koni i sam jeden powstawał przeciw kradzieżom, których się dopuszczała służba w Kuczmirówce. Pięćdziesiąt batów dostał najprzód od ekonoma; potem wyliczono mu aż sto i wypędzono ze służby, a przyjęto na jego miejsce złodzieja, który na cudze złodziejstwa milczał i sam konie z obroku okradał. — „Uciekłem — mówił — w step do stadniny, bo ja bym już żyć nie mógł bez koni".

Rotmistrz zrozumiał, że wyrządził wielką krzywdę wiernemu i uczciwemu słudze. Sięgnął do kieszeni, wydobył garść pieniędzy i, podszedłszy do stangreta, ofiarował mu je z tymi słowy:

— Czemużeś mi, ośle, od razu tego nie powiedział; nie biłbym cię przecie na próżno...

Ale Mikita nie przyjął pieniędzy.

— Ta mnie co po tym? Ja wolę, żeby pan uznał, co Mikita sprawiedliwy człowiek, a pan go pobił niesprawiedliwie...

Słońce właśnie przed chwilą zaszło i w lekkim mroku tylko niewyraźnie mógł ktoś dostrzec rumieniec wstydu, którym rotmistrz spłonął wobec chłopa.

Jeszcze przez jakiś czas chodził pan Jędrzej między końmi, nareszcie tak się odezwał do pasterzy stadniny:

— Przyprowadziłem wam tu moje stare i chore konie, step je powinien uleczyć. Dzisiaj przenocuję z wami pod gołym niebem, a jutro wybierzemy sześcioletnie i pięcioletnie konie do stajni... Mikita, ty mi je do domu przyprowadzisz!

Wtem rozległ się kwik między końmi i rotmistrz podążył w tę stronę, gdzie właśnie zawrzała walka między starym Czyhą a młodym wodzem stada. Oba te konie zaczęły walczyć, bijąc się naprzód tyłami; wnet im to jednak nie wystarczyło, bo zwróciły się łbami ku sobie; wspięły się oba na tylnych nogach i, rycząc, straszliwie gryźć się zaczęły. Przez chwilę przyglądał się pan Jędrzej tym zapasom, po czym śmiało przystąpił do walczących koni i zawołał:

— Ee, Czyha, durniu!...

Koń w tej chwili zaniechał walki, odskoczył na bok i niespokojnym wzrokiem spoglądał w stronę rotmistrza.

Całą noc przepędził Piszczalski na stepie, wałęsając się pomiędzy końmi, jakby patriarcha z pierwotnych czasów.

ROZDZIAŁ XXI

Nazajutrz rotmistrz przyzwał do siebie Maćka i takie mu dawał rozporządzenia:

— Pojedziesz w świat, rozumiesz! Wyszukasz mi porządnego ekonoma, przyjmiesz kucharza, dwóch lokai... Ale to jeszcze nie wszystko. Bez psów nie mam co robić w Kuczmirówce; potrzebuję dobrych chartów, ogarów, parę wyżłów. Jedź, gdzie chcesz, szukaj, dopóki nie znajdziesz! No, będziesz zapewne w Berdyczowie, więc kup parę beczek węgierskiego wina i wszystkiego, czego potrzeba... Spodziewam się gości, a tu pustek narobili ci złodzieje.

Skłonił się wachmistrz i odrzekł:

— Trudno to będzie, panie rotmistrzu! Wino i inne sprawunki — głupstwo! Ludzi też dość jest na świecie, a ekonomem i lokajem każdy być może; — trudniej już o kucharza. Ale najtrudniej o dobre psy.

— Głupstwa pleciesz! Pojedziesz przecie do Berdyczowa — mówię — przejdziesz się między Żydami... Cóż ja takiego starego chłopa będę uczył? Język masz, uszy masz, pieniądze ci daję i marsz! Wachmistrz, co służył pod rotmistrzem Piszczalskim, musi mieć głowę na karku.

Zabrał się Maciek i pojechał.

Pan Jędrzej tymczasem, jak mógł, łatał biedę w Kuczmirówce; pospędzał ze wsi poddanych i poddanki, porozdawał im różne urzędy przy dworze. Kazał i być musiało. Jako tako puścił w bieg tryby życia gospodarskiego i ład w domu zaprowadził.

Kiedy już był swobodniejszy nieco, zajął się niebawem najpilniejszą dla siebie sprawą urządzenia stajni i ujeżdżania młodych koni, świeżo wziętych ze stada. Dwanaście sztuk przyprowadził ze stepu Mikita, a wszystkie były dzikie, niesforne. Cztery z nich wybrał sobie rotmistrz pod wierzch, a pozostałe dwie czwórki przeznaczył do zaprzęgu. Wszystkim owym koniom ponadawał nazwiska, a zastosował je do ostatnich swoich wspomnień z życia. I tak: Piękną wierzchówkę, klacz gniadą, w ciemne jabłka, z białą nóżką nazwał Łusią. Były prowodyr stada, rączy, jak jeleń, kasztan, otrzymał nazwę Rotmistrza. Znalazł się tu także koń Horda-Drakiewicz, Merynos, Duduś, Wejowejski, Szczęsny Równiacki, Retkowski, Czetyrska, Marszałkówna, Marszałek itd.

Było co widzieć, jak pan Jędrzej przez jakiś czas dosiadał codziennie Łusi, potem harcował na Rotmistrzu, a następnie na Drakiewiczu.

Wspaniałą czwórkę zaprzęgowych koni dobrał z samych karoszów i nazwał ją „czwórką wołyńską". Tutaj przy dyszlu miała chodzić Marszałkówna z Retkowskim, a po obu bokach — Czetyrska i Marszałek. Druga zaprzęgowa czwórka nosiła nazwę „warszawskiej".

Najtrudniejszą do ujeżdżania wydawała się być czwórka wołyńska i tresowanie jej zostawił rotmistrz na sam koniec. Sam do siebie się uśmiechał, gdy wołał na Mikitę:

— A batem-że Czetyrską!

Jednego dnia kazał wytoczyć wielką starą brykę i założyć do niej tylko Marszałka i Czetyrską. Ale Mikita zapytał:

— Czemu nie wszystkie cztery razem?

— Nie utrzymasz, bo to głupie wołyniaki.

— Kiedym Wilka, Czyhę, Kozaka i Iwana utrzymał, to już wszystkim innym koniom dam radę — odpowiedział stangret lakonicznie. — Ale jasnemu panu nie radzę siadać w brykę.

— Zwariowałeś, ośle, z twoimi radami! — rzekł pan Jędrzej, którego wszelka opozycja zawsze pobudzała tylko do junakierii.

Na zaciętych ustach Mikity zaigrał uśmiech szyderstwa.

Rotmistrz rozparł się teraz w bryczce i według swego zwyczaju krzyknął: — „Jazda!"

Ludzie, trzymający konie przy pyskach, odskoczyli na bok, a Mikita potrząsnął lejcami i swoim śpiewnym głosem zawołał:

— Eee, wy!...

Skoczyły konie, jak gdyby im chodziło o latanie po powietrzu. Ale Czetyrską rzuciła się od razu na prawo, Marszałek — na lewo, podczas gdy Retkowski z Marszałkówną wspinały się i wierzgały.

— Bata nie żałuj na Retkowskiego! — krzyknął pan Jędrzej. — Jak on pociągnie, inne pójdą... Dalej, dobrze go!

Stangret zagarnął lejce w jedną rękę, w drugą zaś ujął bat i ściągnął nim konia energicznie a kilkakrotnie.

— O, to to to to! — wołał Piszczalski. — Jeszcze mu przyłóż!

Po tych plagach, Retkowski skoczył jak szalony i popędził; inne konie rwały też obok niego.

Wypadli tak za bramę; rotmistrz uśmiechał się tylko, ponieważ namiętnie lubił szybką, karkołomną jazdę. Mikita wzrok swój gdzieś daleko w pola posłał, wyglądał jak rozmarzony i zdawał się bardzo mało zważać na szalejące bieguny.

— Ale ty je, durniu, dobrze trzymaj! — odezwał się znowu pan Jędrzej.

— Niech mi jasny pan pozwoli przejechać po tej świeżo zaoranej roli... tu bestie zmęczą się prędko, taj pójdą.

— Dobrze, jedź! — odparł rotmistrz. Stangret zwolna ściągał lejce i skierował rozpędzone konie między świeżo poorane zagony. Istotnie, ciężko im było brnąć z bryką po miękkiej ziemi.

— Pamiętaj, żeby nam tylko nagle nie stanęły! — wołał rotmistrz. — Niech się wprzód dobrze zapocą, to potem wyjedziemy na równiejszą drogę... A teraz batem Marszałkowi ognia dodaj!

Mikita z nadzwyczajną skwapliwością wziął się do bata i począł nim konie okładać. Teraz słychać było tylko głuchy odgłos kopyt, tonących w pulchnej ziemi, skrzyp bryki, parskanie koni. Bryły wylatywały w powietrze i zasypywały rotmistrzowi oczy, a on trzymał się krzepko i rad był z takiej jazdy.

— Mikita, wszystko mi się zdaje, że ty za słabo konie trzymasz!... Widocznie ponoszą — mówił pan Jędrzej urywanym głosem, na który wielki pęd zaledwie pozwalał.

Stangret nic nie odrzekł, zrobił tylko ruch wysiłku, jakby chciał utrzymać konie na wodzy. Ale w tej oto chwili czwórka wypadła na gładkie ściernisko, po którym gnała z nadzwyczajną szybkością.

Piszczalski naraz spostrzegł, że konie pędzą do ogromnego, przepaścistego parowu. Jeżeli tam wpadną, stać się musi nieszczęście. Więc porwał się na siedzeniu, lecz ruch bryki znowu go w głąb rzucił... Wrzasnął straszliwie: — „Mikita, parów!" — Stangret siedział jak kamień, potrząsał lejcami i zdawał się nie robić teraz najmniejszego usiłowania, aby konie powstrzymać lub skierować.

Wielki wąwóz już był blisko. Pan Jędrzej wychylił się i wypadł z bryki na ziemię; poczuł niezwykły ból w sobie, lecz to nie odebrało mu przytomności. W mgnieniu oka poskoczył, wydarł Mikicie lejce i ściągnął je z taką siłą, że Czetyrska w bok się rzuciła ciągnąc za sobą inne konie. Dyszel pękł, bryka leżała przewalona, a rotmistrz stał utrzymując w ręku rozhukane konie. Mikita zniknął nagle bez śladu. Czy to był przypadek, czy też obmyślana a nieudana zemsta stangreta za odebrane plagi, tego nie wiemy. Do Kuczmirówki powrócił pan Jędrzej sam z końmi. Ponieważ z Retkowskim i Marszałkówną rady sobie dać nie mógł, przeto je puścił swobodnie. Na Czetyrską zaś wsiadł i obok prowadził rzucającego się w podskokach Marszałka.

Wolno puszczone konie zrazu brykały, potem przybyły do domu za parą, opanowaną przez rotmistrza, który, upadając z bryczki, złamał sobie dwa żebra, a nawet na chwilę nie położył się do łóżka, jako chory.

ROZDZIAŁ XXII

Prawie jednocześnie powrócił był Maciej ze swej wyprawy, a z Warszawy też przyjechali pocztą — Eugeni Drakiewicz i Dionizy Wytrzeszcz, któremu pobyt w Kuczmirówce rotmistrz pragnął jak najbardziej uprzyjemnić.

Maciek przywiózł ze sobą kucharza, lokaja; przyprowadził dwie smycze chartów, trzy sfory ogarów i parę wyżłów. Beczki z węgrzynem, jako też rozmaite zapasy spiżarniane miały nazajutrz przybyć z Berdyczowa. Ekonom również niebawem miał nadjechać.

Wytrzeszcz włóczył się po wsi, po polach, stodołach, stajni, wdawał się w rozmowę z chłopami, odwiedzał chaty, karczmę, a ciągle coś rysował, zapisywał. Pan Jędrzej oddał mu do rozporządzenia ujeżdżonego przez siebie wierzchowca, Drakiewicza, a Eugeniemu — Rotmistrza. Jednakże pokazało się, że oba te konie były jeszcze dla jeźdźców za surowe. Eugeni zaledwie dosiadł gorącego Rotmistrza, a już koń poczuł, że jego temperament nie odpowiada temperamentowi jeźdźca: Przez kilka minut jeden drugiego próbował. Naraz ni stąd, ni zowąd, Rotmistrz bryknął i wyciął w powietrzu takiego szczupaka, iż Eugeniemu obie nogi wypadły ze strzemion.

— A dajże mu teraz dobrą naukę! — wołał pan Jędrzej przyglądając się tej scenie.

Ale Drakiewicz przytulił się do wierzchowca i trzymał go obiema rękoma za grzywę, nareszcie własnowolnie spadł w trawę.

Rozsądniej sobie postąpił Dionizy, bo skoro dosiadł Drakiewicza i przejechał dokoła dziedzińca, zeskoczył z konia oświadczając, iż mało ma wprawy i nie zdołałby przez dłuższy czas powodować namiętnym wierzchowcem.

Piszczalski nierad był temu, bo właśnie się wybierał na polowanie, chcąc wypróbować nowo nabyte charty. Musiał jechać sam, bez towarzystwa. W parę godzin powrócił z uszczutymi zającami, zachwycony dzielnością chartów.

Nadeszła pora obiadu; rotmistrz i jego goście zasiedli, rozpoczęli od wódki oraz zakąski, gwarząc wesoło. Potem zabrali się do spożywania zupy. Ale pan Jędrzej po pierwszej już łyżce zwrócił się do stojącego za swym krzesłem Maćka i zapytał:

— Czy obiad gotował nowy kucharz?

— Tak, panie rotmistrzu!

— Szczególna rzecz — mówił Piszczalski — pierwszy raz w życiu jem coś podobnego. A ty, mości Eugeni, co mówisz na tę zupę?

— Ja smaku takoż połapać nie mogę... No, jak nie barszcz z uszkami, nie czerninka, to ty, duszko, o zupę mnie nie pytaj — oo! Być-że może, co on osobliwy kucharz! Po wielkich, pańskich domach w zwyczaju dawać paskudztwa na zupę — moda, moda pańska. Ta któż by zważał — aa? Zupa-li, potrawa, czy co takiego?... Zobaczym mięso: pieczyste, to grunt!

Po tej zupie, której nikt nie jadł, pojawiły się na stole paszteciki w cieście. Pan Jędrzej spróbował, skrzywił się i pytające spojrzenie zwrócił ku Eugeniemu, jakby ku wyroczni.

— Z tego takoż ja jego nie będę sądził! — zawołał Drakiewicz odsuwając napoczęty pasztecik. — Mówię tobie, Jędrzychu, serce, w pańskich domach po zupie truciznę prosto dać mogą — oo! Strujesz się zupą, strujesz pasztecikiem, ot i porządnego mięsa potem jeść nie możesz... Twój kucharz w wielkim dworze mógł przywyknąć...

— Do kroćset! — krzyknął rotmistrz zaczerwieniony. — A mnie co po magnackim stole?... Maciek, coś mi ty za kucharza przywiózł? Zupa — czyste pomyje, a te paszteciki wyraźnie z samego pieprzu i gorczycy...

— Serce, jeszcze nie gwałtuj! — mówił Eugeni tonem perswazji. — Angielska kuchnia, ty wiesz, co takiego? Pieprz i gorczyca, jak Boga kocham! A tak i sekret w tym mają Angielczyki — oo!... Pali wewnątrz, to oni potem porządnie piją... Nu, jaż bez gorczycy, bez pieprzu pić mogę — aa! Twój kucharz nie wiedziałże tego; po obiedzie ja z nim pogadam.

A zawsze powtarzam: Pieczyste grunt! Nie bądź pieczyste, ja by do obiadu nie siadał, a po co — ha?...

Z kolei pojawiła się na stole potrawa z kur; były to kawałki białego mięsa, rozrzucone jakby w gęstym krochmalu. Sam widok tego dania sprawiał niemiłe wrażenie.

Niecierpliwość rotmistrza wzrosła teraz nadzwyczajnie i była bliska wybuchu; być może jednak, iż obecność Dionizego wpływała powstrzymująco.

— Taj potrawa głupstwo takoż — odezwał się Drakiewicz. — Esencja tam gdzie jaka — aa! A znać, co kucharz z pańskiego domu; onże przystawki różne przed pieczystym podaje, prosto procesję ci urządza z półmisków... Uroczyście, uroczyście, uroczyście, jak Boga kocham!... Ja — co wam powiem, serca: my napijmy się teraz wódki — oo! Ta cóż próżnować — grzech.

Mówiąc to wziął butelkę, obejrzał etykietę i nalał sobie w duży kieliszek od wina.

— Dyziu, w twoje ręce!... Laudetur Jesus Christus! — I podał butelkę malarzowi, który z kolei pił do rotmistrza.

— Ot wstyd, co my zagraniczne wódki pijamy! — rzekł znowu Eugeni. — Ukraina kraj taki; cukier ci robią — oo!... I destylować wódki kto nie ma. Na Litwie-że progres większy... Gorzelnie są, śliwki takoż, to cóż z Europy wódkę sprowadzać? Szwab czy Francuz, czart-że ich wie, co oni na butelce nabazgrzą?... Czystą, prostą jaż piję, a zawsze tak-i kunktatorstwo, co nie destylują u nas... Żal, żal!...

Skończyło się na tym, że i potrawy z kur nikt nie jadł, a kiedy na stole stanął półmisek z jakąś jarzyną, rotmistrz odwrócił głowę i zapytał Maćka:

— Któż u diabła obiad dziś dysponował — czy ty?

— Nie! Kucharz mi powiedział, że jego w tym głowa, co ma być na stół podane...

— Idźże zaraz do kuchni i powiedz mu ode mnie, że jest dardański osieł — że cały obiad dotąd nic nie wart i niech on się ze mną nie bawi w faramuszki!...

— Pieczyste, rotmistrzeńku, pieczyste! Jak on już na zupę nie dał nam czerninki, barszczu-li z uszkami, a potem flaków, ozoru z chrzanem — ool... To czekać, czekać. Kiełbasę smażoną takoż mógł podać — aa! Nu, nie podał, tak ja nauczyć jego muszę. Taż na zakąskę po wódce do niego równie należało śledzika przygotować, a nie śledzika, to wątróbkę gęsią w maśle duszoną... Delicje!. W domu i korniszonki być muszą? Nie dał, tak już pieczyste tylko... A wódeczki tak i po kieliszeczku przedtem nie zawadzi — ha! Jaże czczy człowiek, jak Boga kocham!

I z tymi słowy znów sobie nalał wódki, puścił butelkę w obieg i zakąsił skórką chleba z solą.

Nareszcie przybyło na stół gorąco oczekiwane pieczyste; były to kapłony. Drakiewicz z daleka już śledził półmisek, upatrując smacznego kawałka.

— Po francusku podał pieczyste — mruczał — zieloną pietruszką obłożył... Jaż mówię — z wielkiego domu kucharz!... Apetyt dziś ja zaostrzył sobie... Po kapłonku w sam raz spróbujem tego węgrzyna, rotmistrzeńku — aa?... Zobaczym, wino robić może; ja na to sekret znam jeden.

Przez chwilę panowało milczenie; wszyscy zajęci byli kapłonami. Naraz rotmistrz z oburzeniem położył nóż i widelec na stole wołając:

— Nie, tego już za wiele!... Przydymione, spalone i jakby na łoju! Maciek, zawołaj mi tu tego kucharza!

— Prawda, serce, prawda! — zawołał Drakiewicz. — Nie spisał się, a ja tak-i jeść muszę... Kapłon zawsze kapłonem; lepiej jak on smaczny, no, jak niesmaczny, przez toż ja głodnym być nie mogę. Porządnie obiadu nie zjesz, taj dzień stracony — aa!

Rotmistrz milczał, przygryzał wargi i palcami bębnił po stole; na talerzu leżał przed nim prawie że nietknięty kawałek kapłona. Wytrzeszcz jadł jakby przymuszony. Sam tylko Drakiewicz prędko się załatwił z piersiami kapłona i dobrał sobie nowy kawałek.

Wtem drzwi się otwarły i do jadalni wszedł człowiek stary już, posiwiały, nieco przygarbiony, z sumiastym wąsem i z miną pełną godności. Nie miał on na sobie ani kaftana kucharskiego, ani fartucha; nosił tylko czarny, wytarty i wyłatany surdut, u którego na piersiach wisiał znaczek z kolorową wstążeczką. Skłonił się bez uniżenia i spojrzał śmiało Piszczalskiemu w oczy.

— To ty jesteś kucharz? — zapytał podniesionym głosem pan Jędrzej.

— Nie! — odrzekł zapytany. — Ja jestem Hieronim Swiętosz, podoficer konnych strzelców...

Wytrzeszcz przestał być obojętnym i przyglądał się teraz przybyłemu z żywym zajęciem; nawet i Drakiewicz z nożem w jednej ręce, z widelcem w drugiej, żując pieczyste, spoglądał to na rotmistrza, to na jego kucharza. Ten ostatni wyprostował się zupełnie i tak mówił dalej:

— Podoba się Bogu w jego mądrości, ażeby czasem ścigał człowieka i chłostał doczesną nędzą! Tak jest i ze mną... Nie byłem nigdy kucharzem i gotować wcale nie umiem; ale chodziło o to, abym z głodu nie umarł, więc przyjąłem pierwsze lepsze obowiązki, jakie mi się nadarzyły. Myślałem sobie: „Wypędzą mię ze służby, lecz dobrze, że choć dwa lub trzy dni przeżyję"... Przebacz mi, panie rotmistrzu, ten podstęp, do którego się uciekłem w rozpaczy.

Na czole pana Jędrzeja w tej chwili zniknęła chmura z piorunami. Obejrzał rzekomego kucharza od stóp do głowy i rzekł z uśmiechem:

— Musiałeś być w diabelskich tarapatach, skoro się puściłeś ze mną na takie sztuki. No, mniejsza o to!... A powiedz mi, wasan, co umiesz robić?

— Strzelałem kiedyś bardzo dobrze; ale mi teraz ręka już drży trochę. Na koniu, rozumie się, jeżdżę dobrze.

— Nie mógłbyś służyć przy gospodarstwie?

— Próbowałem i tego, ale mię po tygodniu oddalono, jako nie znającego się na rzeczy. Cóż robić? Byle dalej...

— Zostań tymczasem w Kuczmirówce, będziesz ze mną jeździł na polowania i konie miał pod nadzorem.

— Ślicznie! — zawołał Drakiewicz, łykając kąsek kapłona.

Ale stary skłonił się i rzekł nieśmiało:

— Panie rotmistrzu, ja nie jestem sam na świecie.

— Masz żonę, dzieci?

— Broń Boże! Ale mam towarzysza, przyjaciela, nazywa się Maksymilian Kłopotowicz... Nieszczęście chciało, że mu kartacz obie nogi oberwał; drugie jego nieszczęście, że się z tego wylizał i żyje. Muszę o nim pamiętać, bo biedak, oprócz mnie, nikogo z bliskich nie ma na świecie. A może i ma, tylko tak jakoś zgłupiał, nie wie o niczym. O, kiedyś — to był zuch wielki!...

Wytrzeszcz odwrócił głowę i nieznacznie łzę otarł z oka.

— Hm! Gdzież mieszka ten Kłopotowicz? — zapytał rotmistrz.

— Zostawiłem go w Berdyczowie.

— Maciek — rzekł pan Jędrzej półgłosem — dopilnuj, żeby Swiętoszowi dano parę koni i bryczkę, niech jedzie po Kłopotowicza.

ROZDZIAŁ XXIII

Rotmistrz, jeśli nie był na jakim większym polowaniu, trwającym przez dni kilka, to spędzał zimne październikowe wieczory na gawędzie z Dionizym i Eugenim. Na kominku płonął ogień, a oni obsiedli stół wokoło i, popijając węgrzyna, zabawiali się rozmową. Niekiedy bywali goście, a wtedy po obfitej kolacji grywano zwykle w karty.

— Powiedzie mi, Dyziu, szczerze — mówił pan Jędrzej jednego takiego wieczoru — czy jesteś zadowolniony z pobytu swego w Kuczmirówce.

— Dobrze mi tu — odparł malarz — poznaję zupełnie nową dla siebie sferę ludzkiego życia, bo dotychczas szlachtę znałem tylko z książek i opowiadań, w których zwykle prawdy nie ma.

— Już to ja nie jestem człowiek książkowy, — rzekł rotmistrz — przeczytanie książki uważałbym sobie jako ciężką pokutę za grzechy.

— A po co masz czytać, kiedy lepiej używać prawdziwego życia?...

— Ja by powiedział — wtrącił Drakiewicz — co w Kuczmirówce jedno stoi na przeszkodzie do dobrej zabawy... Towarzystwo za małe — oo! Nas trzech wszystkiegoż, at t błąd!

— Cóż w książkach piszą o szlachcie? — zapytał rotmistrz zwracając się do malarza.

— Najczęściej wam kadzą, przedstawiają was, jako osobliwie cnotliwych pod każdym względem, jako wzorowych i pełnych poświęcenia obywateli. Podnoszą właśnie te strony, które u was są najsłabsze.

— Mówże mi wyraźnie, o co chodzi?

— Wy, szlachta — mówił Dionizy — jako ludzie prywatni, nie pozostawiacie nic do życzenia. Posiadacie wyborną fantazję, żyjecie huczno — lubicie jeść, pić, bawić się. I to są najlepsze strony waszego życia. Ale brakuje wam zupełnie obywatelskiego wychowania.

— Dajmy na to — ja, Jędrzej Piszczalski...

— Rotmistrz Piszczalski w Kuczmirówce bawi się sam lub z przyjaciółmi, poluje, ujeżdża konie, wydaje pieniądze. Około niego, około jego zabaw, potrzeb, zachcianek obraca się życie wszystkich innych mieszkańców tej wsi. Wszyscy krzątają się około tego, pracują na to, żebyś ty był zadowolniony. Przecież to jest marny cel życia!

— Nu, nu, mów! — wtrącił Drakiewicz. — Jaż w Warszawie jeszcze sobie myślał, co ty demokrat — oo! No, pryncypy-że każdemu mieć swoje wolno.

— Nie o to chodzi, czy ja demokrata, czy nie demokrata. Zaznaczam tylko, że siła krajowa marnieje, jeśli całe tysiące ludzi zajmuje się obsługiwaniem jednego człowieka wyłącznie.

— W Odessie, serce, ja znał jednego młodego człowieka, — on kubek w kubek jak ty mówił!

— Ja się nigdy nad tym nie zastanawiałem... — powiedział Piszczalski, pociągając dym tytoniu z długiego cybucha.

— Widzisz, rotmistrzu, ty, na przykład, jako dziedzic, mógłbyś robić wiele dobrego, — uszczęśliwiać ludzi, poddanych swoich. Gdybyś w tym znalazł taką przyjemność, jaką znajdujesz w polowaniu, podejmowaniu gości, ujeżdżaniu koni, znaczyło by to, że jesteś obywatelem... Zrobić chłopa równym szlachcicowi — byłoby to wielkie dzieło, pożyteczne i dla szlachcica, i dla chłopa.

— Co ty mówisz, Dyziu?... Chłop równy szlachcicowi?...

— Krew, duszko, inna — krew! — zawołał Drakiewicz wypijając duszkiem szklankę wina.

— To, co Eugeni nazywa krwią, jest istotną różnicą, pochodzącą stąd, że szlachcic przez setki lat używał swobody, a chłop przez ten czas był w jego niewoli. We wszystkich krajach było to samo, lecz u nas stan poddaństwa trwa najdłużej.

— Więc cóż byś ty na moim miejscu zrobił w Kuczmirówce?

— Zastanawiałbym się najprzód poważnie i głęboko, w jaki sposób złagodzić dolę srogą swoich poddanych. Trzeba bowiem najprzód chcieć, pragnąć; potem obmyśleć środki, a na koniec pragnienia swe urzeczywistnić.

— Dalibóg, nie spodziewałem się nigdy, żeby kto mógł myśleć o takich rzeczach! — rzekł pan Jędrzej.

— Weźmij tę sprawę pod uwagę — mówił Wytrzeszcz — będziemy ją zapewne nieraz jeszcze poruszali. Otwarłbyś sobie drogą do zupełnie nowych przyjemności. Widzę przecież, że jesteś dobrym człowiekiem, więc radowałbyś się patrząc, jak ci biedacy oświecają się, dochodzą do dobrobytu... Ale...

— Jędrzych gorączka! — wykrzyknął Drakiewicz. — Mnie dawno język świerzbiał, a nie powiedział jemu tego. No, przyszło do rzeczy, tak mówię — oo!

— Jędrzej, jako dziedzic, nie jest jeszcze najgorszy, bo nie ma w nim zimnego i wyrachowanego samolubstwa, które dopiero z człowieka robi strasznego tyrana, jeśli tylko człowiek ma możność po temu.

— Chłop — równy szlachcicowi? To mi się w głowie nie może pomieścić... Myślę, żeby tego nie zrozumiał również żaden z moich poddanych — powiedział rotmistrz.

— Dyziu, serce, jaż przypomniał sobie, co była raz we Francji taka rewolucja... Ty słyszał — ha? Mnie graf jeden na Litwie powiadał, co ona z równości poszła — oo! Tak widzisz, duszko, na co się równość zdała? Chciałby ty, żeby ludzie rznęli się jak barany, czy co takiego — aa? Na Ukrainie takoż chłopi do noża się brali. Z równością ty nie igraj! A po co nam ona? Francuzi chcieli, tak byli u nich Jakubini, jaż wiem... Napoleon — onże doigrał się; na Helenę jego wywieźli, taj koniec.

— No, no, Eugeni, Napoleona mi w to wszystko nie mieszaj! — zawołał rotmistrz z naciskiem.

Drakiewicz nalał sobie szklankę, wypił i znów mówił:

— Jaż powiadam, porządek musi być na świecie!

— Porządek jest taki, jaki sobie ludzie zrobią — odparł krótko malarz.

— At, serce, młody ty, tak i żartki — oo! Drugiego takiego poznał ja w Poniewieżu, pod Szawlami mieszkawszy. Mów jemu: — czarne, on — białe — oo! Miałże on język, Chryste Panie!... Bywało, pięciu, sześciu nas siada, at i dysputa; o równości takoż my mówili. Powierzysz ty mnie, duszko, on wszystkich nas w durnie postawił — aa?... Demokrat był, jak Boga kocham!

— Choćby was i tysiąc było, historia zawsze będzie taż sama — rzekł malarz z uśmiechem.

— A w końcu jego tak-i wzięli — oo! Nieboszczyk pan Żgajło, wdawszy się w dysputę, pyta jego: — „Powiedz, serdeńko, jak długo świat stoi?" — On myśli, potem rzecze: — „Bardzo dawno". — „A ty słyszał — pyta nieboszczyk pan Żgajło — co Noe był na świecie — ha?... Słyszał, tak wiesz, że on miał trzech synów — oo! Za życia ojca pożenili się oni. Noe postarzał i umierać musiał. Testamentu-że nie napisał, a przyzwał synów przed śmiercią swoją — aa! — „Chłopcy wy tęgie wyrośli — powiada — tak na chleb pracujcie. Jaż wam zostawiam bydła trochę, taj drzewo ze starej arki, z korabia. Jafecie — mówi, Chama-że on nie lubił — weź to drzewo, podziel się z braćmi, at i pobudujcie się, duszki!..." — Potem stary umarł, a oni do budyneczków zaraz — oo! I Jafet dwór sobie postawił, stodoły, stajnie, ogród założył... Ślicznie, na duże gospodarstwo on kroił!

Skończył, tak idzie do Sema; a tenże kościół stawia z wieżą, plebanię sobie buduje, przy plebanii organisterię, cmentarzyk z parkanem. — „Ty, serce, co takiego robisz?" — pyta go Jafet; a Sem odpowiada: — „Braciszku, ty dla człowieka dom zładził, jaże dla Boga!" — Pięknie! Tak Jafet potem idzie do Chama, patrzy na jego robotę. No, cóż — Cham dla siebie z gliny lepiankę postawił a z drzewa po ojcu on wielki, długi gmach budował.

— „Oszalał ty, czy co? — mówi Jafet. — Sam w chlewiku takim mieszkasz, a ten duży gmach dla kogo?" — „Braciszku, serce — rzeknie Cham — o człowieka, o Boga, wy obaj się troszczyli, tak dla mnie pozostał diabeł — oo! Kościółek ja jemu postawił, karczemkę..." — Ot i od razu Cham, szelma, wylazł! No, potemże jemu rodzony brat święconą wodą karczmę takoż pokropił... I dobrze!

— Cztery tysiące lat pono niecałe tak było — powiada pan Żgajło — trzymało się; przychodzi na świat Pan Jezus, wiedziałże, jak co jest; chadzał po ziemi, wstępował, a nic nie zmienił — oo! Nie zburzył nic, miłość bliźniego zrobił i poszedł do nieba... Zacnie — aa? Tak raz do nieba tam dureń się dostał; przypadkiem jego wpuścili; mogliż się omylić. Przychodzi na sąd boski, powiada: — „Zrób, wszechmogący Ojcze, porządek na ziemi, sprawiedliwość!" — Pytają jego: — "Co takiego?" — A on dopiero swoje: — „Szlachcic — mówi — skórę drze z chłopa, ksiądz również, tak rozumie się — źle chamom!" — Od razu-że jemu Pan Bóg nie uwierzył na słowo, a do świętego Piotra powiada: — „Idź, stary, przekonaj się, obacz, jest li porządek na ziemi — oo! — Tak święty Piotr za dziada się przebrał, at, figlarz! Do Polski idzie. Zaszedł do dworu — wesoło, gości pełnoj w porę przyszedł, to obiad jedli; po obiedzie wypili, zabawili się; potem kolację zjedli, w karty pograli, taj spać poszli. — „Tak cóż tu za nieporządek? — powiada sobie święty. — Mają za co, to używają. Zacnie!" — Zachodzi na plebanię, na odpust trafił: prosto raj! W domu Bożym — muzyka, śpiewają po łacinie, dzwonią, kadzą. Czysto, porządnie wszędzie — oo! Księdzu dobrze: jeść co ma, wina dostatek, miodek stary, nalewki różne. I ślicznie! Zabrał się apostoł, na wieś poszedł; przemawia do człowieka: — „Niech będzie pochwalony", — odpowiadają: „Na wieki wieków — amen!" — W chacie pracują, na polu pracują takoż; spokojnie, pięknie! — „A jeść co macie?" — pyta święty. — "Z łaski Boga i dziedzica — mamy; z ubogim takoż podzielić się możemy". — „Chwalić Boga!" — mówi święty. Tak poszedł on jeszcze do karczmy. Pyta szynkarza: — „Ty co ludziom sprzedajesz?" — „Ny, wódkę siwuchę. Dziedzic na gorzelni zrobił, to ona dobra być musi!" Skosztował święty, skrzywił się, a myśli tak-i: „Niedobra, no, skoro piją, toż im smakować musi — oo!" W karczmie takoż porządeczek: śpiewy, pląsy; jeden, drugi, upił się, no trudnoż — słabą miał głowę.

Powrócił święty do nieba i wręcz powiada: — „Bajki, wszechmogący Ojcze, imże w Polsce tak dobrze, co i w niebie lepiej nie będzie!" —

„A karczma?" — „Ta cóż karczma, jak jej nie będzie, to na odpust ludzie nie pójdą!"

Dopieroż zabrali się do głupiego. Ciepło jemu było, bo do piekła strącili — oo! Samże był winien.

— Mój Eugeni — rzecze malarz — to wszystko są anegdotki pełne humoru, bardzo się one mogą podobać, ale dowodzą głównie jednej rzeczy: egoizmu autorów, a autorstwo należy do szlachty.

— Jaż nie powiedział jeszcze, co ten młody demokrat nieprzyjemność potem miał z swojej równości, tak jego bardziej jeszcze wzięli — oo! W miasteczku małym bywszy, on na jarmarku znowu w dysputę wdał się: dowodził, co chłop szlachcicowi równy... Mało tego, powiedział, co Żyd takoż równy — aa! Rozumie się, tego wytrzymaćże nikt nie mógł, tak Borysimowicz, — ja znał jego: z drobnej był szlachty — dał jemu w gębę, prosto — trzasnął... Taj zerwali z demokratem, no nie wszyscy. W małymże miasteczku dostał, nie w stolicy żadnej. Oo, równość do czego prowadzi?... A ja, serce, zrównałby się. Myślał nad tym, co wszystko jedno.

Przez chwilę panowało milczenie; potem każdy dokończył swej szklanki, zjedli kolację, pograli w karty i udali się na spoczynek: zupełnie, jak szlachta w opowieści Drakiewicza.

ROZDZIAŁ XXIV

Coś w połowie listopada, jednego dnia po południu, rotmistrz odbywał poobiedni odpoczynek, kiedy go zbudził Maciej oznajmiając, że przybyli jacyś państwo i życzą sobie koniecznie mówić z gospodarzem domu.

Piszczalski wyszedł więc na przyjęcie tych gości. Teraz ujrzał przed sobą dorodnego mężczyznę w długich butach z ostrogami, w kurtce myśliwskiej, a obok niego kobietę wysoką, dobrze zbudowaną, w stroju amazonki.

— Nie poznajesz mię, jak widzę, rotmistrzu? — zawołał przybyły. — Prawda, żeśmy się nie widzieli od ławki szkolnej, lat temu już kilkanaście...

— Głos jakby znajomy — rzekł rotmistrz — ale...

— Jestem kolegą twoim z Winnicy! Wacław Turnia. — Potem się obrócił i przedstawił swą towarzyszkę: — A to jest siostra moja, Wanda.

Pan Jędrzej skłonił się damie, a potem z okrzykiem: — „Turnia, Turnia!" — począł ściskać kolegę, który tak dalej mówił:

— Już od roku mieszkam w twoim sąsiedztwie, nabyłem bowiem Łaganówkę; ale wiedziałem, że cię nie było w domu, więc dotąd nie dopełniłem formalności pierwszej wizyty. Dzisiaj z Wandą zapędziliśmy się za lisem aż do granic Kuczmirówki; powiedziano mi, że jesteś w domu, zatem bez ceremonii przybywam, aby cię odwiedzić.

Rotmistrz był nadzwyczajnie uszczęśliwiony tymi odwiedzinami i okazywał gościom wylaną serdeczność. Z Wacławem nie mogli się dosyć nagadać. Wkrótce też do towarzystwa przybył Drakiewicz i już na samym wstępie wykrył powinowactwo swoje z rodziną Turniów. Następnie przybył Wytrzeszcz, a rozmowa bardzo się ożywiła. Wanda zrobiła wielkie wrażenie na umysłach. Była to panna, nosząca po męsku bujną blond czuprynę, cerę miała delikatną, lecz ogorzałą, i prześliczne wielkie szafirowe oczy, którymi rozporządzała nader śmiało. Na ustach jej od czasu do czasu igrał uśmiech, jakby szyderczy.

Pierwszy Wytrzeszcz rozpoczął z nią dłuższą rozmowę.

— Pan, jako artysta i warszawianin, dziwisz się zapewne, że ja na równi z bratem harcuję po polach za lisem, zającem lub wilkiem? — mówiła panna Wanda. — Umyślnie przybyłam do brata, aby móc zupełnie swobodnie oddawać się tej rozrywce... Czy pan lubisz polować?

— Nie mogę powiedzieć, że lubię — odparł Wytrzeszcz — ponieważ nigdy w życiu nie polowałem. Sądzę jednak, że znalazłbym upodobanie w tej rozrywce...

— Ludzie, wychowani w mieście, zwykle uważają zabawy takie za barbarzyństwo... Zastrzelić lub zaszczuć zająca, widzieć, jak płynie krew niewinnej ofiary — cóż to za okropność!... Nieprawdaż?

— Nie, pani, ja nie należę do rzędu tak tkliwych sentymentalistów! Zająca pieczonego zjadam z półmiska i mam zupełną świadomość wtedy, że go koniecznie ktoś musiał zabić przedtem. Ta krew przelana nie odbiera mi apetytu.

— Właśnie takimi samymi przekonaniami się rządzę. Obawiam się jednak, czy pan, przebaczając mi żyłkę myśliwską, będziesz pobłażliwym równie dla mojej tak zwanej fałszywej emancypacji? Szpicrózga, koń, papieros, czasem kieliszek wódki, jakież to straszne rzeczy, nie dające się pogodzić z wyobrażeniem kobiety, jako aniołastróża ogniska rodzinnego!

— Kobietę zwykle nazywają słabą...

— Używaj pan wyrazów: „niedołężną, niższą od mężczyzny" — wtrąciła żywo panna Wanda.

— Niech i tak będzie! Otóż — moim zdaniem — jeśli kobieta wykonywa dzieło ludzi mocnych, to jest ona mocnym człowiekiem. Prócz tego, są także słabe kobiety i słabi mężczyźni. Czy się pani zgadza na te fakty?

— Najzupełniej I Żałuję tylko, że pan nie polujesz z chartami, bo wolę rozmawiać jadąc konno, niż w pokoju. — I mówiąc to amazonka spojrzała malarzowi w oczy tak wymownie, że się zmieszał.

Wtem do ich towarzystwa zbliżył się Eugeni, przyłożył prawą rękę do czoła, lewą wyciągnął przed siebie i, zmrużając swe szare oczka, rzekł z wyrazem zadowolenia:

— Turnianka, Turnianka!... Ot ród, jak Boga kocham, czysto ukraińska pszenica!... Taż u was w herbie głowa wołu, wiemże, — wy wszystko żubry, tury — oo!

— Wiesz pan co, panie Drakiewicz? — odpowiedziała panna Wanda ze złośliwym uśmiechem. — Ta wola głowa mi się nie podoba, bo ma ona nieszczególną reputację na świecie i gdyby mi wolno było zaprowadzić reformę w herbie Turniów, umieściłabym na tarczy głowę człowieka z rogami.

— I ślicznie mówi! — zawołał Eugeni. — Ta cóż, druga kobieta serce tylko będzie miała... No, serce-że jest u królika takoż... A Turnianka, femme chevaleresque — oo! Taką zróbcie, nie to że rotmistrzem, a jenerałem — ha? W piekło polecą za nią ludzie.

— Za ten komplement przyjmuję pana do swego pułku i zaraz mam rozkaz do wydania.

— Jaż gotów, serce!

Uśmiechnęła się amazonka, przechyliła z wdziękiem głowę, opierając ją na poręczy krzesła, i, spoglądając zalotnie w oczy Drakiewiczowi, rzekła:

— Słyszę, że brat mój w najlepsze rozprawia z rotmistrzem o szkolnych czasach, a tu zmierzch za pasem. Mniejsza o to, że będziemy wracali do domu po nocy; mój deresz ma głowę nie wołu i dzielne nogi. Ale ja przyjechałam tu z nadzieją, że zobaczę stajnię rotmistrzowską... Tyle o niej słyszałam.

— Biegnęż zaraz i powiem! — zawołał Eugeni. — A mnie się chce, serce, klęknąć przedtem i złożyć przysięgę na wierność.

— Nie mam nic przeciwko temu. Klękaj pan, dwa palce do góry i przysięgaj!

Drakiewicz uklęknął i znowu mówił:

— Jaż muszę sztandar pocałować.

Panna Wanda podała mu rękę, obleczoną w rękawiczkę, i ze śmiechem zakomenderowała:

— Obrót na prawo, marsz!

Wytrzeszcz był zachwycony tą niezmierną swobodą Turnianki.

— Jędrzychu, duszko! zawołał Drakiewicz, zbliżając się do rotmistrza, rozmawiającego z Wacławem. — My-że jenerała mamy w domu, pannę Wandę Turniankę — oo! Konie twoje chce zobaczyć, ty rotmistrz, tak posłuchaj się!

Piszczalski rzucił okiem i spotkał śmiałe spojrzenie amazonki; nie mógł go znieść, spuścił oczy, zdawało mu się, że ich już podnieść nie powinien.

— Konie moje... Bardzo dobrze... Zaraz! — mówił zakłopotany. — Ale właśnie pani trafia na stajnię nieuporządkowaną w tej chwili...

— No, no, rotmistrzu, nie bądź zbyt skromny! — zawołał Wacław. — Sława twych koni obiega całą Ukrainę, a Wanda od dawna suszy mi głowę, tak pragnie poznać twoją stajnię... Nie rób więc ceremonij.

Teraz wszyscy, jak byli, wyszli na dziedziniec. Rotmistrz podążył naprzód ku stajni, za nim biegł Turnia, a Wanda ze szpicrózgą w raku szła zwolna, mając po jednej stronie malarza, po drugiej — Drakiewicza, sadzącego się na komplementa.

— Wyprowadź Łusię! — dyktował rotmistrz Jurkowi, który teraz od stadniny przeszedł do stajni na miejsce zaginionego Mikity.

— Łusia, Łusia! — zawołała panna Wanda. — Bardzo oryginalne imię, niewyszukane... Wygląda, jakby je dano na pamiątkę jaką.

Zmieszał się rotmistrz, już dziś po raz drugi.

Rącza, wesoła, z pogodnymi oczyma, wypadła Łusia ze stajni jak z procy. Wzniosła głowę, postawiła małe uszka i taka wysmukła, wytworna, spoglądała na zgromadzonych w koło siebie.

— Ach, jakież to piękne zwierzę! — rzekła z zapałem Turnianka, podszedłszy do klaczy i głaszcząc ją ręką. — Musi pysznie chodzić pod wierzchem.

— Myślę, że dla pani miałaby ona jeszcze za dużo ognia — odezwał się rotmistrz.

— Ognia za dużo? — rzekła Wanda. — I to mówi pan rotmistrz Piszczalski? Nie spodziewałam się. Koń nigdy nie ma za dużo ognia, a jeżeli o mnie chodzi, o kobietę, to mam pretensję, że dobrze jeżdżę... I jeżeli tylko rotmistrz pozwolisz, każę przesiodłać swego deresza. Spróbujemy Łusi.

— Owszem, owszem! — zawołał pan Jędrzej ze skwapliwością. — Ja chciałem tylko zaznaczyć, że klacz jest bardzo surowa, za krótko była w rękach jeźdźca... Wszystkiego parę tygodni, jak się ze stepu dostała na stajnię.

— Nie obawiaj się, rotmistrzu! — mówił Wacław. — Zaręczam ci, że Wanda należy do pierwszorzędnych jeźdźców, prawdziwy talent.

Amazonka odwróciła głowę i przyzwała skinieniem ręki swego kozaczka, który stał opodal.

— Pyłyp — rzekła — przełóż na tę klacz siodło z deresza.

Zaledwie służący wypełnił rozkaz swej pani, a Wanda już się znalazła przy Łusi. Poskoczył rotmistrz, aby jej podać strzemię. Turnianka skoczyła na konia lekko i z nadzwyczajną zręcznością. Wierzchówka poczęła się kręcić, wspinać; ale amazonka dała sobie z nią radę i przejechała po dziedzińcu kilka razy — najprzód raźnym kłusem, potem pełnym cwałem. Osadziła potem klacz na miejscu i zgrabnie się zsunęła, mówiąc:

— Łusia przynosi rotmistrzowi zaszczyt; jest to klacz bez zarzutu, prawdziwie wierzchowa.

Po odjeździe gości wszyscy w Kuczmirówce myśleli o Wandzie Turniance.

ROZDZIAŁ XXV

W kilka dni po tych odwiedzinach pojechał do Łaganówki i rotmistrz z Eugenim i Dionizym. Zastali tam dom urządzony po pańsku, ze znacznie większą wygodą i zbytkiem, aniżeli w Kuczmirówce. W obszernych komnatach wszędzie pełno było dobrych obrazów, pięknych sztychów, co zadziwiało tym bardziej, że Wacław niedawno sprowadził się w tamte strony.

Malarz z ciekawością przyglądał się dziełom sztuki, naraz zatrzymał się przed portretem młodego mężczyzny, ubranego w oryginalny kostium — jakby linoskoka. Patrząc na to płótno, Dionizy kilkakrotnie i nieznacznie rzucił okiem na Turniankę, jak gdyby rysy jej porównywał z rysami portretu. Nie uszło to widocznie uwagi panny Wandy, bo z niejakiem pomieszaniem wstała z krzesła, zbliżyła się do malarza i rzekła:

— Cała ta bazgranina nie warta pańskiego zajęcia. Sądzę, iż jako artysta znajdziesz pan więcej upodobania w oglądaniu piękności natury.

Mówiąc to, podała rękę malarzowi i zaprowadziła go do obszernej, zupełnie oszklonej werendy, dokąd też za nimi przybyła i reszta towarzystwa. Stąd, rzeczywiście, przed oczyma widzów ukazał się bardzo rozległy krajobraz w jesiennej szacie.

Było to po południu, słońce z całą pogodą staczało się na kraj widnokręgu złocąc wzgórza i wierzchołki drzew. Gościom podano wino i owoce, a przy tym zawiązała się wesoła rozmowa o koniach, o polowaniu, w ciągu czego pan Jędrzej oświadczył Turniance, iż urządzi dla niej nadzwyczajne polowanie z chartami.

— Tymczasem, nim słońce zajdzie — mówiła Wanda — muszę ci się odwdzięczyć, kochany rotmistrzu, i pokażę swoje konie. Nie są one może tak dziarskie, jak twoje Łusie, Marszałki, Rotmitrze itd., mają jednak swoje zalety. Cała wartość moich koni polega na ich wytresowaniu.

Rzekłszy to, wzięła poufale pana Jędrzeja pod rękę, skinęła nieznacznie na brata i wszyscy przeszli na drugą stronę domu; stamtąd dostali się na dość szczupły dziedziniec, z którego wyszli na inny znowu, bardzo rozległy, sprawiający wrażenie błonia. Można tu było widzieć słupki z żelaznymi kółkami do przywiązywania koni, wyższe i niższe poręcze, rowy do przeskakiwania, ujeżdżalnię itd. Turnianka sama pobiegła do stajni i za chwilę wyprowadziła stamtąd niedużego, lecz pełnego ognia konia maści izabelowej. Z biczem w ręku stanęła na środku placu i, lekko potrzaskując, popuszczała koniowi lejce, pozwalając mu w coraz większych kołach harcować około siebie. Koń był bardzo piękny, cwałowanie zdawało się być jego namiętną rozkoszą, a jednak Wanda jednym swoim słówkiem umiała tę namiętność hamować, a nawet w danym razie zupełnie powstrzymać. Na zawołanie: — „Koran!" — stawał, zbliżał się do swej pani i nadstawiał jakby do pieszczoty kształtną głowę. Mniej więcej w podobny sposób przedstawiła Wanda jeszcze dwa inne konie. Potem znowu poszła do stajni, a w kilka minut ukazała się na dziedzińcu prowadząc za sobą dwanaście koni, które swobodnie szły parami; ale kiedy się do nich odwróciła, konie w tej chwili utworzyły trzy szeregi — w każdym po czwórce. Nareszcie, na rozkaz przewodniczki z trzech szeregów zrobił się jeden i konie w szalonym pędzie biegły około Turnianki, zakreślając duże koło, a żaden z nich nie stracił taktu, nie wyprzedził innych.

Znać było, że panna Wanda zapala się przy tych popisach końskich; oczy jej płonęły, krew nabiegała do twarzy, ręce wykonywały żywe gesty, a z ust wypadały krótkie jakieś wykrzykniki. W ciągu tego kołowego marszu znowu wydała hasło i konie stanęły jak wryte, a potem zacieśniły koło, otoczyły ją wieńcem. Wystąpił z gromady jeden koń, biały jak mleko, przystąpił do Turnianki blisko i pozwolił sobie założyć lekką uzdeczkę.

Ona przemówiła coś do niego i koń przyklęknął. Teraz Wanda usiadła na jego grzbiecie, wydała okrzyk; konie się rozsunęły, stanęły rzędem — jeden za drugim, a ona na ich czele dobrym kłusem objechała cały dziedziniec.

Widzowie byli w zachwycie, nie wiedzieli, co bardziej podziwiać: czy zręczność i dzielność amazonki, czy inteligencję zwierząt. Stali w milczeniu: zdawało się, że entuzjazm i podziw przykuł ich do ziemi. Dokoła nich rozlegał się tylko tętent kopyt końskich i dziwne urywane wykrzykniki Wandy: „Hop, hip, hol-la, pst!"

Nareszcie lekko zsunęła się z konia; ze stajni wybiegło kilku służących, ubranych jakby cyrkowi masztalerze, z biczami w ręku, i konie cofnęły się w porządku do swych klatek.

Pierwszy Drakiewicz przemówił:

— Serca, jaż raz w Odessie był na widowisku — oo!

Ale rotmistrz spojrzał na niego wzrokiem piorunującym, jakby chciał powiedzieć: — "Po tym, coś teraz widział, nie wolno ci opowiadać, żeś widział coś godniejszego podziwu!"

Drakiewicz umilkł. Właśnie zbliżała się Turnianka, cała płonęła, była rozmarzona jakaś i oczy swe posyłała gdzieś daleko w przestrzeń.

Kiedy ją otoczyli wszyscy, rzekła dziwnie melancholijnym głosem i jakby do siebie samej:

— Ah, poza tym nie ma życia na świecie!...

Nikt nie spostrzegał, że Wacław przez cały ten czas miał dziwnie roztargnioną fizjognomię i z niepokojem przyglądał się siostrze.

Gdy z owych wyścigów wrócili do domu, zmierzch już był dobry. Panna Wanda i teraz szła z rotmistrzem na przedzie, lecz była poważna, milcząca; on milczał także. I skąd ten smutek po takiej wesołej zabawie?...

Przy samym wejściu w ganek Turnianka chwyciła pana Jędrzeja za rękę i rzekła głosem stłumionym:

— Rotmistrzu, ty także kochasz konie!... Pojmujesz mię...

Piszczalski nie zrozumiał, co znaczy to powiedzenie, uścisnął tylko jej rękę. A ona biegła przyśpieszonym krokiem, przeszła przez parę pokoi, nareszcie siadła przy fortepianie i szybko przeciągnęła palcami po klawiszach. Zaczęła grać. Szczególna to była muzyka: jakiś marsz namiętny, w którym jęczały niepokój i tęsknota. Dźwięki fortepianu pociągnęły całe towarzystwo do owego pokoju, gdzie Wanda grała. Zdawało się, że ona przygrywa koniom, pędzącym szalenie, które nieustannie bieg podwajają. Kto ją przed chwilą widział, z jakim zapałem cwałowała, ten pojmował, iż ten sam zapał wlała teraz w muzykę. Ale oto doszła do zenitu i przerwała. Wszyscy słyszeli jeszcze gwałtowny potok dźwięków, a w wyobraźni ich przesuwał się jakby tabun dzikich koni, goniących zapamiętale.

Potem grała coś rzewnego, jak gdyby jej smutek głęboki ściskał serce. Wtem podszedł ku niej Wacław, szepnął jej na ucho jakieś słowo; uderzyła kilkakrotnie w klawisze z wielką siłą i grać przestała. Właśnie służący wniósł światło.

Powstała z krzesła, miała na ustach przymuszony uśmiech, zwróciła się ku gościom i rzekła:

— Za tyle wzruszeń ani jednego brawa! Rotmistrz nie chwali mych koni, malarz nie prosi o model do portretu, pan Eugeni — bez słówka komplementu... Takie to życie!

— Jaż wiem, rozumiem! — zawołał Drakiewicz. — Emancypacja się nazywa — oo! A emancypacja cóż takiego, jak nie równość — ha? Na koniczku pohasać, lulkę pokurzyć... Rozumiem, że równość z pięknymi damami! W mieście Odessie bywszy, takoż poznał damę jedną z emancypacją; żal, co ona szampana tylko pijała — oo! Ta cóż za komplement ja tobie powiem, serce?... Ty-że Turnianka, taj ślicznie!... At męża tobie, duszko, daj Bóg równego — aa!... Bohatery, jak Boga kocham, bohatery!... Dzieci bohatery!... Nie generał, to pułkownik, w pułkownika syn każdy — oo! Pora-że dobra, z Turkiem zawsze będzie wojna, ot i ranga!

Dionizy przygryzł wargi, rotmistrz się zmarszczył, a Wanda nad oczekiwanie wszystkich wybuchnęła głośnym śmiechem. Potem zwróciła się do rotmistrza i, zmieniając tok rozmowy, rzekła:

— Ukraina jest piękna, dużo przestrzeni, swobody, ale pusto, samotnie. Co to za polowanie w pięć, najwyżej w dziesięć koni z chartami? Nie ma rzeczy!... Wyjechać na step w sto koni, to rozumiem!

— At, Jędrzychu, i na moje wychodzi! — rzekł Eugeni. — Zawsze ja tobie, serce, powtarzam: towarzystwa, towarzystwa więcej!... Nie sztuka-że poszczuć zająca; psy dobre, to i złowią. A potem samże go zjesz, czy co takiego?... Wina u ciebie w piwnicy — dwie beczki; miej drużynę, duszko, a dziesięć — mało — oo! Jak Boga kocham, mało!

— Popieram zdanie Eugeniego — odezwała się Turnianka — życie powinno być barwne, jak najbarwniejsze... Pełno ludzi, koni, psów... Śpiewy, muzyka, wrzawa, wyścigi, polowania. Gdybym mogła, takbym żyć chciała. Oh, bo dla mnie najstraszniejszą w świecie rzeczą jest płakać, gryźć się, wymyślać sobie dziwne poświęcenia i obowiązki życia! Obowiązek jest dobry wtedy, kiedy smakuje, kiedy się go spełnia wesoło, szczerze, bez męki i przymusu. Jeżeli jest inaczej, to ktoś kogoś dręczy, nadużywa...

Podano kolację, podczas której panna Wanda miała przy stole za sąsiadów rotmistrza i Dionizego. Ten ostatni żądał, aby mu wolno było wykonać portret jej w chwili, kiedy ze stajni wyprowadza ze sobą kilkanaście koni; ona znowu zgadzała się na to pod warunkiem, że artysta portretu będzie brał od niej lekcje jazdy wierzchem. Rozmowa ta nie szła widocznie w smak rotmistrzowi, niezadowolnionemu, że Turnianka zajęła się wyłącznie malarzem.

Eugeni siedział naprzeciwko Wacława i w przerwach wolnych od jedzenia dowodził, w jaki sposób Turniowie spokrewnili się z Drakiewiczami.

— Babka twoja, serce, z domu Dębianowska, a rodzony brat mojego dziada, January Horda Drakiewicz, z Dębianowska ożenił się takoż — oo!

— Turniowie i Dębianowscy pochodzą z Małopolski — rzekł Wacław.

— W tym i rzecz, duszko, co January do Małopolski ze Żmudzi poszedł po żonę! Nie bądź dobra krew, on by nie poszedł... Tak widzisz, Wacławku, Turniowie po jednej stronie, Piszczalscy — po drugiej, a Drakiewicze — w środku, oo! My-że Horda Drakiewicze!... Jeden Drakiewicz — za Gedymina — kniaź był tatarski, a u mnie, serce, pistolety tureckie były spod Wiednia... Wezyrskie pistolety, jak Boga kocham! Horda Drakiewicz takoż je zdobył. Piszczalscy równie daleko po świecie się rozeszli. Jędrzycha pradziad na Ukrainę zaszedł i tu z Drakiewiczami się zeszedł, widział, co krew dobra, ta cóż on miał robić — ha? Spokrewnił się, taj koniec!

Jaż wiem, Prot Piszczalski ożenił się z Gertrudą Horda Drakiewiczówną, a Arkady Horda Drakiewicz pojął Agatę Piszczalską — oo! Nie bądź ja, wy by nie wiedzieli. Prot Piszczalski, serce, ty słyszał, kto on taki — ha? Stryjeczny dziad Jędrzycha; rodzony takoż był Jędrzej. Piotra Piszczalskiego znać-że ja nie mógł, no słyszał o nim. Ot, człowiek był z głową. Nieboszczka matka mnie powiadała, co on zawsze dowodził, że ziemia — kula. A potem sprawdziło się — aa! My do szkół poszli i powiadają: ziemia kula... Pan był wielki, Prot Piszczalski. — „Jak ziemia — kula — on powiada — to ja do Ameryki dziurę zrobić każę". — Ta cóż u niego znaczyło?... Kazał i koniec. No, żal, co nie dokopał się — umarł. A skarb zostawił śliczny — piwniczkę — oo!... Syn mu przychodzi na świat, — on pięć beczek wina do piwnicy i pięć wódki!... Rodzi się córka, to trzy węgrzyna i trzy wódki... Dziewięciu synów Gertruda Horda Drakiewiczówną mu powiła, a córek siedem — aa! Żal, co nie do pary, no nie zdążył — umarł... Jaż pił jego węgrzyna, jego starkę... A, serce, ty myślisz, rotmistrz Jędrzych do Ameryki nie dokopałby się — aa?

— Ee, teraz już nie te czasy! — rzekł od niechcenia Wacław.

— Ta cóż znaczą czasy, jak są ludzie?... Wreszcie, czas już był wstawać od kolacji, żegnać gospodarstwo i powracać do Kuczmirówki. W drodze rotmistrz milczał, Dionizy także, tylko Eugeni zabierał niekiedy głos, chwaląc już to kuchnię, już napitki w Łaganówce.

ROZDZIAŁ XXVI

Teraz rotmistrz zajął się już zupełnie przygotowaniami do polowania, które postanowił wyprawić dla Turnianki. W uszach brzmiały mu nieustannie jej słowa: — „Polowanie w sto koni — to rozumiem!"

— Sto koni jej wystawię... — mówił sam do siebie.

Po powrocie z Łaganówki nie mógł spać przez całą noc. Wanda i konie napełniały jego wyobraźnię. Nazajutrz rano poszedł do stajni, aby się naocznie przekonać i obliczyć, ile ma koni zdatnych do polowania z chartami.

Zdziwił się niepomiernie pan Jędrzej, wchodząc między swe konie, gdy tutaj znalazł nieprzewidziane zmiany. Ściany stajni były czysto wybielone, okna oszklone i wymyte, klatki pomalowane na czerwono i oznaczone napisami białymi na czarnych tabliczkach. Jasno, porządnie, przewiewnie było w stajni. Swiętosz to objął właśnie obowiązki koniuszego i rozpoczął je od zaprowadzenia reform. Piszczalski spostrzegł od razu, że wielu koniom poodmieniano nazwiska. Matka, naprzykład, nazywała się teraz Marią-Ludwiką, Czyha — Pierwszym Konsulem, Wilk — Napoleonem, Iwan — Welingtonem, Kozak — Królem rzymskim i tak dalej.

Czwórki, podobierane starannie, nosiły nazwy „kampanij". Była tu więc — kampania egipska, włoska, hiszpańska, austriacka, pruska.

Ład uderzający i przyjemny dla oka spodobał się rotmistrzowi, ale zmiany nazwisk nieco go raziły.

— Dlaczegoś nazwiska koni pozmieniał? — zapytał Swiętosza. — Z tego galimatias tylko, muszę się na nowo uczyć, jak się który koń nazywa.

— Panie rotmistrzu! — zawołał stary prostując się po żołniersku. — Konie porządne, a nazywają się ni w pięć, ni w dziewięć. Po to jestem koniuszym, żebym o takich rzeczach pamiętał.

— No, mniejsza o to! O ważniejsze rzeczy dziś mi chodzi. Rozpatrz się w koniach i wybierz wszystkie zdatne pod wierzch. Potrzebuję koniecznie sto koni okrągło! Można jeszcze ze stada wybrać, a jakby i tego było mało, to dokupić. Sto być musi, jak obszył, i to porządnych koni, z nogami... Żeby szły jak charty.

— Sto koni z dobrymi nogami... żeby szły jak charty,.. — powtórzył Świętosz wpatrując się w rotmistrza.

— Mówię ci wyraźnie: — sto! Prócz tego, musi być także sto kulbak i po sto wszystkiego, co potrzebne, żeby człowiek mógł jechać na koniu.

— Rozumiem, panie rotmistrzu! — wykrzyknął żwawo koniuszy, rzucając na Piszczalskiego spojrzenie pełne znaczenia. — O, na mnie pan rotmistrz może się spuścić w takim przypadku, jak na Za wiszę!... A czy to ma być prędko?

— Jak najprędzej!... Gdy będziesz potrzebował pieniędzy, zajdziesz do mnie.

— Rozumiem!... Jak najprędzej... Dziś jeszcze sprowadzę rymarzy, siodlarzy... O, w takich razach trzeba się śpieszyć! Punktualność, punktualność!... Jaka to szkoda, że Kłopotowicz obie nogi stracił... To ci był dopiero kawalerzysta, fiu, fiu!

Pan Jędrzej popatrzył tylko na Świętosza i opuścił stajnię. Koniuszy zaś biegał teraz między końmi, uderzał je dłonią po tyłach, klepał po szyjach wykrzykując:

— Zuch, ty pójdziesz, bratku!... Czekaj, zobaczysz, jak się to chodzi w szeregu!... O, ja was wymusztruję, robaczki... będziecie tak skakać, jak wam zagrają! Zawszem mówił: — „Czekać, czekać, to się doczekamy!" Ciekawa rzecz, z której strony się zakurzyło? Juści od Francji... Sto koni, no, proszę!... Taki rotmistrz Piszczalski, a no musi się pokazać. Skaranie boskie, że ten Kłopotowicz obie nogi stracił... kawalerzysta taki i na nic!

Nakręciwszy się po stajni, Świętosz wyszedł stąd nareszcie i biegł do oficyny, gdzie zajmował jedną izbę razem z Kłopotowiczem.

— Maksiu! — zawołał z miną tajemniczą. — Czujesz ty co w powietrzu?

W izbie na łóżku siedział starzec siwy jak gołąb, z kulami u nóg, i szeptał właśnie pacierze. Uderzył się w piersi ręką: — „Boże, bądź miłościw grzesznej duszy mojej — amen!" — Potem skinął ręką na Świętosza mówiąc:

— Pójdźże bliżej i gadaj głośno!... Psiakość ta kontuzja, nigdy się, widzę, z tego już nie wyliżę: w uszach szumi, jak kasza w kotle. Cóż się stało — hę?

— Nasz rot-mistrz sto ko-ni sztyf-tu-je!

— Eee?... sto koni? Dla Napoleona?...

— Gdzież znowu! Nie wiesz, że umarł na świętej Helenie?

— Którędy?... Śnił mi się dzisiaj... Umyślnie gadają, że nie żyje.

— Patrzcież państwo, jak ten Maksio zgłupiał!... Nie opowiadałem ci to, żem umyślnie piechotą chodził do Francji, do jego grobu... Przecie ciało przywieźli ze świętej Heleny!... Sam też nie wierzyłem, żeby umarł.

— I widziałeś?

— A jakże, widziałem...

Kłopotowicz pochylił głowę i zaczął płakać jak małe dziecko.

— Czegóż beczysz?... Przecie zostało jeszcze dosyć Bonapartych. Rotmistrz sztyftuje sto koni; pewnikiem pójdziemy do Francji. Musiało się tam stać co takiego.

— Sto koni!... Dobre i to... A inni też po sto wystawią?

— Pewnie wystawią!... Zawszem mówił: co tam Waterloo! Jedna przegrana na tyle wygranych.

— A którędyż marsz przepisany?...

— Juści na Berlin, albo na Wiedeń chyba.

— To to to!... A któż tu konie dobiera — Maciek Wierzba, hę?

— Ale gdzie tam!... Mnie rotmistrz kazał. Słyszysz, Maks, rotmistrz powiedział, żeby konie szły jak charty.

— I powiedział ci, na co to wszystko?...

— Niee! sekret być musi.

Teraz Kłopotowicz dźwignął się na łóżku, coś go zabolało, bo się skrzywił, syknął i rzekł:

— Pamiętajże, Hieronim, wybrać tam dla mnie jaką porządną szkapę... z ogniem, z ogniem!... Kobył nie lubię.

— Ej, bajdurzysz, Maksiu!... Jakżeby taki fajtłapa na koniu wyglądał? Tać tobie, człeku, obu nóg brakuje po same kolana! Ani ty ostrogi, ani niczego.

— Chodzić nie mogę, ale konia mi daj, to zobaczysz!...

— Do czego! Kochasiu, tyś już inwalida! Ośmdziesiąt pięć lat życia nie żarty...

— Hieronim, czyś ty oszalał?... Rachować nie umiesz.

— To sam porachuj! Teraz mamy rok tysiąc ośmset czterdziesty siódmy...

— Brednie!... Od bitwy pod Lipskiem nie ma więcej jak pięć lat, a sześć najwięcej...

— Juści!... A gdzie to wszystko, co po Lipsku było?

— Hieronim, ty mnie oszukujesz!... Oj bieda, jak człowiek tej pary nóg nie ma! Miłosierny Panie, racz spojrzeć z wysokości na sługę Swego, Maksymiliana Kłopotowicza!... Gdzieby znowu rok tysiąc ośmset czterdziesty siódmy... Cztery a siedm — to dziesięć, a ośm — ileż tam?... Może być rok nieszczęśliwy... Jakże będzie z kulbakami — hę?... Hieronim, pamiętaj: złe kulbaki, to zdradzisz sprawę!...

— Nie bój się, siedź tu cicho, a ja się wezmą do roboty. Jakbym co przewąchał, to zaraz do ciebie przyjdę z językiem... Maciek, ten musi wszystko wiedzieć, on tam bliżej wielkiego ołtarza.

Zabrał się Świętosz i biegł ku dworowi. Jak raz po drodze spotkał Macieja.

— Cóż ty na to, Wierzba? — zapytał nagle koniuszy starego wachmistrza.

— O co chodzi?

— No, sto koni — to nie żarty!

— Aaa, tak! Polowanie będziemy mieli porządne.

— Oj, ty Obełgalski jakiś! Mnie, starego wróbla, chcesz brać na plewy? Wstydź się, Maciek!

— Cóż tobie do łba znowu wjechało? — zapytał zdziwiony Maciej. — Dziwne ci polowanie w sto koni? Nie znasz rotmistrza, to nie wiesz, że jak go co podleci, gotów z armatami na polowanie wyjechać... Krew, krew! Rodzoniuteńki syn nieboszczyka rotmistrza.

— Uhm! Toć ja rozumiem, — masz rozkaz milczeć... Tylko widzisz, stary Świętosz także milczeć umie. Tajemnicę sakramentu mnie możesz powierzyć...

— Zwariowałeś? Czego ty chcesz ode mnie?

— Jak nie powiesz, ja się i tak wszystkiego domyśle... Ho, ho, mam ja nos!... Szkoda mi tylko Kłopotowicza. Dzisiaj na świecie o dobrego kawalerzystę trudno i przez to piechury górę biorą. Niechby oni z nami, Matko Boska Częstochowska!...

Z tymi słowy Świętosz kłusem puścił się ku stajni. Maciej spoglądał za nim i mruknął:

— Co się z tymi ludźmi robi na starość? Zwariował szelma.

Podczas gdy Świętosz krzątał się tak około doboru i montowania koni, rotmistrz miał walną naradę z Drakiewiczem.

— Utrzymujesz zawsze, mości Eugenj, że w Kuczmirówce smutno, mało towarzystwa — i masz rację. Otóż, ja nie jestem od tego, żeby tu było weselej, dworniej; ale powiedz, co zrobić? — mówił pan Jędrzej.

— Ta cóż innego zrobić, jak nie trzymać rezydentów? Jak ty, serce, spróbujesz, to Drakiewicza uściskasz za radę — oo! Piszczalski-że może mieć własną drużynę. Mało tego, co może, a powinien. Toż ty jedwabne życie prowadź! Z ludźmi jedz, pij, porządnie używaj, panem bądź!... Rozkosz, jak Boga kocham!

— Dobrze, tylko przecie lada durnia do siebie nie dopuszczę.

— Po co durnia? Jaż powiadam — ludzi godnych jeden w drugiego, do tańca i do różańca.

— Chcę urządzać wielkie polowania, wyścigi, uczty. Konie mam; ale kto na nich będzie jeździł? Juści prostego chłopa mogę na konia wsadzić, jeno co za użytek z takiego? Przecież do stołu z nim później nie siądę, kieliszkiem nie będę się trącał — prawda?... Czuję, że tu w Kuczmirówce nudno!... Rusz no więc, mości Eugeni, konceptem, zaradź jako, żeby tutaj ludniej było.

— Duszko, ty konie każ mnie założyć do taradajki, grosza daj trochę do kieszeni — oo! Jaż goły, kiep — święty turecki!... Dla ciebie, serce, to zrobię, w świat pojadę, ludzi poszukam; znajomych-że ja mam dosyć.

— Tak też i ja myślałem, byłem pewny, że mi przysługę wyświadczysz. Pieniędzy mi nie brak, więc jedź w imię Boże! — Zdarzy ci się szlachcic jaki podupadły, wojskowy — tym lepiej, zabieraj go do Kuczmirówki! Jeść tu będzie miał do syta; no, a jak przyjdzie takiego okryć, to mu przecież nie poskąpię. Mój Eugeni, tylko pamiętaj, żeby to byli ludzie weseli; marmurków ja niecierpię...

— Jaż mówię, — rzecze Drakiewicz — nam co po marmurkach?

— Widzę, żeś chętny, żeś mi życzliwy, mości Eugeni! — zawołał pan Jędrzej. — Pragnę i ja ci okazać swą wdzięczność; więc sobie wybierz w mojej stajni parę koni, które ci się najlepiej spodobają. Od krewnego bliskiego przyjmiesz tę drobnostkę...

— Ślicznie, serce! Od drugiego by ja nie przyjął, od ciebie przyjmę — oo! No, zawszeż, rotmistrzeńku, ja tobie tak-i powiem: Drakiewicz w parę koni nie pojedzie — aa! Nie mógłszy ja w cztery jeździć, to trzy kazał sobie zaprząc. Jak Boga kocham, przywykł! A ty, duszko, w dwa konie pojechałby — ha? Nu, rozumie się, nie pojechałby!... Czumak-li ty ze smołą, czy co takiego? Jaż krewniak twój bliski, tak mnie takoż nie wypada. Do Kijowa jechać przyjdzie — oo! Cóż ja kompromitować ciebie chciałby — hę?

— Masz rację! Nie zastanowiłem się... Wybierz sobie czwórkę. Chcesz wołyńską? Konie jak wiatr, pędzą, prawie ziemi nie tykając nogami.

— Wołyńska czwórka? Prawda, piękne koniczki! No, mnie, Jędrzychu, duszko, karku się skręcić nie chce. Wierz, nie wierz, ale Eugeni Horda Drakiewicz na wierzch wypłynie jeszcze... U mnie że ciotka jest rodzona, Sabinka ja tobie nie mówił — ha? Rozumie się, Sabinka wiecznie nie będzie żyła, a umrze, ot ja i Krezus, jak Boga kocham, Krezus! Szósty rok czekamże na to; żal, co żyje — oo! A my kochamy się oboje; pieniędzy dosyć ja od niej wybrał, tak po śmierci jej zabiorę wszystko — oo! Nu, widzisz, po co mnie twoja wołyńska czwórka? Nie bądź nadzieja sukcesji, ja by i wołyńską czwórkę przyjął. Kwestarskie cztery koniki, serce, dobiorę sobie w stajni: okrągłe, tłuste, obsadne nogi niech one mają — aa! Taj po rezydentów pojadę; a wrócę, to Sabinkę potem odwiedzę; ona-że od Troków niedaleko żyje, ot tam rezydentów nabrałby ja tobie! jak Boga kocham, pół kopy godnych ludzi nabrałby; ślicznie — ha?

Po tej rozmowie Eugeni niebawem udał się do stajni rotmistrza, gdzie sobie wybrał trzy rosłe gniade klacze i takiegoż wałacha; dano mu nadto mocno zbudowaną brykę, uprząż na konie i krępego chłopaka Ukraińca, imieniem Wasyl: wszystko to było darem pana Jędrzeja.

Zaopatrzywszy się w pieniądze z kasy Piszczalskiego, Drakiewicz jeszcze tego samego dnia pojechał w podróż do Kijowa.

ROZDZIAŁ XXVII

W Kuczmirówce zaczął pan Jędrzej przewracać wszystko do góry nogami. Zachciało mu się mieć obszerny plac do ujeżdżania i przepędzania koni, więc kazał w tym celu otoczyć wysokim parkanem znaczną przestrzeń pola poza stajniami, a Świętosz nazwał tę miejscowość „Polem Marsowym" i był przekonany, że to jest plac, przeznaczony na musztrę kawalerii. Mularze znowu i inni rzemieślnicy, pomimo rozpoczynającej się zimy, z rozkazu rotmistrza wznosili na starym dworze i na stajniach dziwnego kształtu baszty i wieże. Z gospodarskiego podwórza na łeb, na szyję wyrzucano kurniki, chlewy, szopy. Oprócz tego z każdym dniem przybywali do dworu nowi służący, których Piszczalski podzielił na oddziały. Był tutaj oddział służby piwnicznej, oddział kuchni, stołu, pokojowy, stajenny, oddział psiarni itd. Takiego nowoprzyjętego służącego odsyłał pan Jędrzej najprzód do Świętosza po świadectwo, czy umie dobrze jeździć na koniu; koniuszy oglądał plecy, ręce i nogi kandydata, potem wsadzał go na zuchwałego konia i uznawał za zdolnego lub nie, stosownie do złożonego egzaminu.

Drogą takiego doboru dwór w Kuczmirówce napełnił się ludźmi rosłymi, silnymi, junakami.

Czasem rotmistrz zwoływał całą służbę, kazał im. stanąć w szeregu i na czele tej armii szedł na Pole Marsowe, gdzie wobec niego odbywały się zbiorowe popisy. Kto spadł z konia lub go nie umiał dosiąść jednym skokiem, taki od pana Jędrzeja odbierał zwykle kopnięcie nogą, wśród pośmiewiska wszystkich zebranych, i tracił służbę.

Maciek teraz jeździł do Berdyczowa, sprowadzał nowe beczki z winem, rozmaite przysmaki i zapasy, zwoził krawców, szewców, którzy według pomysłów rotmistrza sporządzali dziwne kurty i obuwie dla służby.

Atoli od czasu, jak Wytrzeszcz zaczął robić portret Turnianki i codziennie rano wyjeżdżał do Łaganówki, a częstokroć bardzo późno w nocy wracał, rotmistrz stawał się dla niego coraz mniej uprzejmym. Jednego dnia zapytał malarza dosyć szorstko:

— Kiedyż nareszcie skończysz ten portret?

— Nie mam ochoty skończyć go prędko — odparł malarz, spoglądając Piszczalskiemu w oczy; a miał wyraz twarzy tak spokojny, dobry, że rotmistrz wobec tego czuł, jak gdyby go kto skrępował łańcuchami.

Spotykali się ze sobą nie jak przyjaciele, ale jak ludzie obojętni, nie mający sobie nic do powiedzenia, ponieważ skrywają przed sobą swoje myśli i uczucia. A z tym wszystkim jednego dnia pojechali razem do Łaganówki. Byli tutaj na obiedzie, podczas którego panna Wanda głównie z Dionizym rozmawiała. Po obiedzie znowu, kiedy wszyscy wyszli na ganek, podała rękę malarzowi i swobodnie przechadzała się z nim po ogrodzie. Rotmistrz pozostał w ganku z Wacławem, zmuszał się do rozmowy i od czasu do czasu podejrzliwym wzrokiem sięgał w głąb szpalerów. Widział z daleka wyraźnie, że rozmawiają o czymś ważnym, a niekiedy jedno do drugiego się uśmiecha.

Pan Jędrzej postanowił bardzo wcześnie przed wieczorem tym razem wracać do domu; uparł się i próżno usiłowano go zatrzymać. Ale jakże nieprzyjemnie się zdziwił, gdy mu na odjezdnym Dionizy oświadczył, że musi w Łaganówce pozostać. Odjechał więc rotmistrz samotny i zły. W drodze upatrzył sobie coś do stangreta i uderzeniem w kark zrzucił go z kozła; sam wziął lejce do rąk, puścił konie i, jak szalony, pędził do Kuczmirówki.

Kiedy już był we własnym domu, nie znalazł ukojenia; siadł za stołem, wsparł głowę na ręku i rozmyślał nad tym, że on nie ma najmniejszego powodu szanować Dionizego i być jego przyjacielem. Bo przecież ten malarz był dla niego człowiekiem obcym; w Warszawie wykradł mu Łusię, aby mieć model do obrazu; potem zadał mu szablą głęboką ranę w czoło. A teraz!... Piszczalski uczuł, że kocha Turniankę nad życie, uczuł więc, iż musi nienawidzić każdego, kto mu w tej miłości stanie na drodze.

Porwał się z krzesła, miał twarz rozognioną, rozdęte nozdrza i w oczach straszliwe pioruny. Wypadł na ganek, krzyknął głosem, który o pół mili byłby jeszcze wyraźny:

— Eee, jest tam który dureń!... Bywaj!... Zewsząd na głos ten biegli służący, a on groźnie i pogardliwie huknął:

— Konie kulbacz, dawaj!... Łusię w tej chwili, durnie!...

Służący w kurtach zielonych, granatowych, żółtych, z obszywkami pąsowymi, błękitnymi, zielonymi — biegli ku stajni jeden przez drugiego, niosąc tam wolę pana.

Niebawem Łusię prowadzono od stajni jak baletnicę; biegła ku rotmistrzowi w susach, piękna i zgrabna, lśniąca i czysta; najwykwintniejszego widza mogłaby zachwycić. Wesołym okiem spojrzała na zmarszczonego groźnie pana, wstrząsnęła główką, osadzoną na łabędziej szyi. On podszedł ku niej, odtrącił na bok trzymającego ją człowieka z wyrazami: „Poszedł precz!" — wskoczył na siodło i popędził ku Łaganówce.

Zmierzch padał na ziemię, stawało się coraz ciemniej, a rotmistrz sadził na Łusi. Po drodze spotkał Jurka, którego przed chwilą zrzucił z kozła, i jak wiatr przeleciał koło niego. Powracający piechotą do domu stangret przeżegnał się z trwogą i mruknął:

— To nie pan, to bies za pana przebrany... Pan do Kuczmirówki jeszcze nie mógł dojechać.

Dobre cztery mile drogi ptakiem przeleciał pan Jędrzej i stanął w Łaganówce. Ale kiedy już przed dwór zajeżdżał, zadał sobie naraz pytanie:

— Po co ja tutaj przyjechałem?

I cała ta jazda wydała mu się wielką niedorzecznością; chciał zawrócić — czuł, że go ręka nie słucha, a przy tym Łusia była tak bardzo rozpędzona. Stanął przed gankiem — pusto. Posunął się dalej w kilku oknach płonęło światło. Poprzez firanki zdawało mu się, że spostrzegł pannę Wandę i Dionizego. Wtem Łusia zarżała przeciągle swoim metalicznym głosem; rotmistrz wyraźnie spostrzegł przy oknie Turniankę. Dał koniowi łydkę i zniknął w cieniach nocy.

Wrócił do Kuczmirówkij było już około drugiej po północy. Udał się na spoczynek, ale spać nie mógł. Chodził po całym domu, potem wyszedł na dziedziniec. Wszędzie panowała cisza i ciemności, tylko w odległym skrzydle oficyny z jednego okna połyskiwało mdłe światło. Pan Jędrzej był ciekawy, kto jeszcze drugi, prócz niego, nie śpi w Kuczmirówce o tej porze. Zwrócił się więc w tę stronę, poszedł, stanął opodal i przez szybę okna spostrzegł siedzących dokoła stołu trzech starców: Maćka Wierzbę, Świętosza i Kłopotowicza. Widok ów zajął rotmistrza i posunął się bliżej jeszcze. Teraz wyraźnie widział, że na stole stała flaszka z wódką i spory kubek; Kłopotowicz coś opowiadał, a dwaj inni słuchali. Mówca od czasu do czasu sięgał ręką po kubek, Świętosz mu go napełniał, a on wypijał do dna.

Pan Jędrzej zbliżył się bardziej jeszcze, tak że mógł słyszeć mniej więcej rozmowę w izbie.

— Hieronim, nalej! — mówił Kłopotowicz wyciągając rękę do kubka. — Jak się nie upiję, nie zasnę... O, straszne mam dzisiaj darcie od tej rany w boku!

— Czy on aby nie za dużo pije? — rzeki Maciek.

— Od czterech lat daję mu co dzień na noc taką butelkę wódki i wtedy dopiero, jak podpije, robi się z niego trzeźwy, rozumny człowiek... Nie dam mu takiej porcji, to nie uśnie... Przez cały dzień trzech zliczyć nie umie, a wypije i gada ci, człowieku, lepiej niż z książki... Zasłuchać się można, takie śliczności. Anibyś się spodziewał, żeby ten głuchoń tyle wiedział... Słyszysz, Maksiu, skończże historię o tej szarży! — krzyknął Swiętosz w samo ucho Kłopotowiczowi.

— Powiedziałem, że to była jedna z najpiękniejszych szarży! — rzekł kaleka z ożywieniem. — Po bitwie sam cesarz miał się odezwać: — „Żołnierze, od stworzenia świata nigdy ludzie na koniach większego cudu nie dokazali!" — Ale ja tego nie słyszałem, co on mówił. I nie widziałem wszystkiego tego, co się po szarży stało, więc wam nie opowiem, chybabym chciał nałgać. Jakżem miał słyszeć co — albo widzieć, kiedy ogromny piechur, drąg prawie tyli, jak ja na koniu, wsadził mi bagnet w prawy bok pod czwarte żebro. Pamiętam tylko, że coś chrupnęło we mnie; z pałaszem w ręku spadłem na ziemię i bez żadnej przytomności leżałem od godziny trzeciej po południu do późnej nocy na polu bitwy. Naraz budzę się jakiś nieswój, myślę sobie: „Czy ja żyję, czy nie żyję?" Czuję, że mam pałasz w ręku, to przecie chyba żyję... Patrzę... nade mną gwiazdy, księżyc prześlicznie świeci, nocka ciepła; ale ruszyć się coś nie mogę... o, źle!...

Hieronim, nalej, bo ta rana, bestia, sobie przypomniała, jak to było, i bardziej jeszcze dokucza.

Stary wypił nalany kubek, po czym znowu prawił:

— Ułożyłem cokolwiek głowę, nasłuchuję, patrzę, a tu ku mnie idzie trzech jakichś ludzi, a za nimi, może o cztery kroki, z pięciu innych. Nie wiedziałem, czy to swoi, czy nieprzyjaciele. Dopiero mi światło księżyca oświetliło twarz jednego z tych trzech... Poznałem od razu cesarza; szedł prosto ku mnie i był już blisko. Uwierzycie wy, ludzie, że ja, com przed chwilą nogą ruszyć nie mógł, nagle uczułem w sobie ogromną siłę. Zerwałem się na równe nogi i salutowałem cesarza szablą. On się uśmiechnął, przystąpił do mnie, wyjął z kieszeni krzyżyk ze wstążeczką i własną ręką mi go przypinał... Ale ja już dłużej nie mogłem ustać na nogach i padłem u stóp jego. Słyszałem tylko, jak powiedział: — „Miej w tym pociechę, że rana twoja przyczyniła się do zmienienia postaci świata!..." — I już nic nie wiem, jak mię potem zabrali do lazaretu.

— No, czas spać! — zawołał Maciek. — Wypiłeś już ostatnią kroplę wódki z butelki.

Rotmistrza uspokoiło to opowiadanie weterana.

ROZDZIAŁ XXVIII

Nazajutrz rano rotmistrz brał udział w ćwiczeniach konnych swojej służby na tak zwanym Polu Marsowym; był bardzo gniewny i kilku niezręcznych jeźdźców poczęstował kułakami. Pokazało się, że spomiędzy wszystkich służących najlepiej włada koniem nowo przyjęty kucharz.

— Cóż ty, wolisz być parzyflakiem, niż dojeżdżaczem lub stangretem? — zapytał pan Jędrzej.

— Wolę, jaśnie panie! — odpowiedział kucharz.

Potem rotmistrz wypytywał Świętosza, czyby się nie dało nauczyć koni sztuk jakich. To pytanie wielce zgorszyło byłego podoficera kawalerii i odrzekł z godnością, że zasady uczciwego kawalerzysty nigdyby mu nie pozwoliły puszczać się na sztuki łamane, które demoralizują konia. — „Dobre to jest dla takich, co się na koniu pokazują za pieniądze" — mówił stary.

Opuściwszy stajnię, rotmistrz wstąpił do domu, wypił dwa spore kieliszki wódki i poszedł oglądać budujące się różne przystawki, baszty i wieże na starym dworze. Piszczalski chciał urządzić mieszkanie dla swoich przyszłych rezydentów, kazał więc przybudować długi pawilon z korytarzem, gdzie na prawo i na lewo znajdowały się drzwi. Otóż, gdy teraz stanął w jednym końcu korytarza, wydało mu się, że w drugim końcu drzwi są coraz niższe. Przyzwał naczelnego majstra i, z daleka błąd ten ukazując, surowo go gromił. Rzemieślnik tłumaczył, że to jest czyste złudzenie oka czyli perspektywa.

— Głupiś jest, wasan, ze swoją perspektywą! — fuknął rotmistrz. — Płacę za to, żebyś robił, jak ja każę... Nie potrzebuję żadnej perspektywy!

I rozkazał natychmiast drzwi poprawić według swego widzimisię.

Następnie udał się do psiarni, która prawie codziennie wzrastała. Zwożono nieustannie charty, wyżły, jamniki, ogary, buldogi, brytany. Tutaj bawił się ze wszystkimi psami po kolei, a na psiarczyków burczał i wymyślał.

Kiedy nareszcie nadeszła pora obiadowa, rotmistrz, markotny ciągle, zasiadł do stołu. Ale jadł bardzo mało; wypił tylko parę kieliszków wódki, wyciągnął butelkę węgrzyna i kazał sobie nałożyć fajkę. Niemiłe jakieś myśli go trapiły; chciał się od nich uwolnić. Skinął na Maćka, kazał mu przynieść nową butelkę wina, a gdy stary polecenie wykonał, pan Jędrzej nalał mu węgrzyna w szklankę i rzekł:

— Siadaj tam na końcu stołu, napij się i opowiedz mi, co wiesz o Kłopotowiczu!

Wierzba usiadł, popił, po czym zaczął opowiadać; musiał zaś mówić bardzo głośno i wyraźnie, gdyż odległość między nim a rotmistrzem była znaczna. Pan Jędrzej pykał niedbale z fajki i słuchał, utopiwszy wzrok w ziemię.

Właśnie dopijał ostatniego kieliszka z drugiej butelki, gdy przed domem posłyszał tętent koni i wysłał Maćka zobaczyć, co to takiego znaczy.

Stary wybiegł, niebawem wrócił i oznajmił:

— Panna z Łaganówki przyjechała!

— Co, panna Wanda?... Sama? — wołał rotmistrz, zrywając się od stołu i odrzucając na bok fajkę.

I biegł czym prędzej, aby przyjąć tak niespodziewanego gościa. Na progu domu spotkał Turniankę w stroju amazonki, ze szpicrózgą w jednej ręce i zwitkiem białego papieru w drugiej. Zapowiadała właśnie swemu kozakowi, ażeby koni nie wprowadzał do stajni i miał je na pogotowiu; potem się odwróciła i witała pana Jędrzeja;

— Jak się masz, rotmistrzu? — rzekła. — Odjechałeś od nas tak nagle, że ja i Wacław byliśmy niespokojni, czy aby nie uraza jaka. Przybywam więc umyślnie, żeby stan rzeczy zbadać i, jeśli to moja wina, chcę ją naprawić.

Rotmistrz przypomniał sobie wczorajszą awanturniczą wyprawę na Łusi, zmieszał się nieco; ale wnet przyszedł do siebie i z uprzejmością odrzekł:

— O, na pani nigdy nie może ciążyć wina, jeśli ja bym miał być sędzią!... W każdym razie, dzisiaj gotówem winy całego świata przyjąć na siebie, a będę i tak dobrze wynagrodzony, skoro mam zaszczyt widzieć panią w swoim domu.

— Nawet i ty, rotmistrzu, sadzisz się na komplementy!... Ale, ale, przede wszystkim muszę załatwić zlecenie: Pan Dionizy dzisiaj z Łaganówki odjechał do Warszawy; coś tam pilnego zaszło. Przed odjazdem prosił mię, abym osobiście rotmistrzowi doręczyła za widzeniem ten pakiecik.

Pan Jędrzej odebrał podany sobie zwitek papieru, rozwinął go i wewnątrz znalazł płótno, a na nim olejno namalowany portret swój własny i drugi Wandy — oboje na koniach. Ale, rzecz dziwna, Turnianka była na portrecie przedstawiona w męskim ubiorze.

— Nie rozumiem tego! — mruknął rotmistrz przyglądając się malowidłu. — Także szczególny pomysł: portret kobiety w ubraniu męskim! Wygląda to na dziwy...

— Albo na przestrogę! — dodała Wanda. — Z mojej to woli pan Dionizy przedstawił mię tu w ten sposób. Uważałam bowiem za właściwsze... Zresztą, pomówimy o tym ze sobą.

Piszczalski nic nie odrzekł i złożył malowidło na stole.

W pół godziny potem Wanda i rotmistrz przechadzali się po ogrodzie, który, zarzucony cały zeschłymi, zżółkłymi lub sczerniałymi liśćmi, wyglądał bardzo smutnie. A była to duża przestrzeń, na której bez żadnego ładu rosło mnóstwo dzikich drzew i krzewów.

Przez jakiś czas szli obok siebie w milczeniu. Nagle rotmistrz stanął, przybrał uroczystą postawę i w te słowa przemówił:

— Panno Wando!... Być może, iż czas i miejsce są niewłaściwe do wyznań; ale powiedz mi pani, czy człowiek szczery ma się tym krępować?

— Dla mnie wszelki czas i każde miejsce zawsze są właściwe; tylko to, o czym ma być mowa, mimo całej szczerości, może być niewłaściwym, Ja chciałam panu powiedzieć co innego, mianowicie, że człowiek musi niekiedy grać komedię i to tak przykrą, wstrętną...

— Pani! — przerwał pan Jędrzej z pośpiechem. — Przysięgam, iż uczucia, które dla ciebie powziąłem...

— Zatrzymaj się, rotmistrzu! — rzekła spokojnie, lecz stanowczo Turnianka, odsuwając się na bok od Piszczalskiego. — Chcę z tobą pomówić, jak z rozsądnym człowiekiem.

— Mów pani raczej jak do ostatniego wariata! Wszystko mi jest jedno... Ja cię kocham! — Powiedziawszy to, rotmistrz podbiegł do Wandy, chwycił jej dłoń i okrył pocałunkami.

Ona wyrwała mu swą rękę i znowu się cofnęła z tymi słowy:

— Nie, mnie kochać nie możesz; posłuchaj! Ale pan Jędrzej był jak szalony — zaledwie słyszał słowa Wandy, czuł tylko swoje własne uczucia.

— Mnie nie wolno?... Któż może wzbronić kochać? — powtórzył machinalnie i zbliżył się, aby znowu ująć rękę Turnianki.

Zapomniał się i chciał ją wpół objąć. Teraz odepchnęła go od siebie energicznie i mówiła z uśmiechem:

— Nie moja wina, że sam narażasz się, rotmistrzu, na śmieszność, nie pozwalając mi przyjść do słowa. Gdybyś mię posłuchał, uniknąłbyś tego, a ja nie potrzebowałabym zdradzać cudzej tajemnicy...

Daremnie mówiła, Piszczalski uklęknął i chciał jej paść do nóg, powtarzając swoje wyznanie miłości. Wtedy amazonka zawołała:

— Dosyć tego! Nie jestem Wandą Turnianką, jestem jej młodszym bratem, Zygmuntem, zmuszonym tę rolę odgrywać...

Pan Jędrzej osłupiał na te słowa, wypowiedziane z wielką siłą i z naciskiem. Czas jakiś stał niemy, jakby zgnębiony; nagle już i tak mocno zapłoniona twarz bardziej mu jeszcze pokraśniała, a oczy się strasznie zaiskrzyły.

— Więc ty śmiałeś drwić ze mnie, gołowąsie! — wrzasnął. — Kiedy tak, to cię skarcę, jak mężczyzna karcić powinien takiego smy...ka!

I rzucił się zapamiętale ku tej, której przed chwilą z takim zapałem miłość swą wyznawał.

Lecz amazonka, mieniąca się być Zygmuntem Turnią, odskoczyła na bok tak zręcznie, jak podczas walki byków usuwa się pikador przed rozjuszonym wołem.

— Pamiętaj, rotmistrzu — rzekła — że przybyłem do ciebie sam i umyślnie, aby cię wyprowadzić z błędu, w który popadłeś własnowolnie. Ani prawa gościnności, ani moje postępowanie nie upoważniają cię do gwałtownego kroku.

Jednak pan Jędrzej był wściekły, podrażniony, tym bardziej, iż dnia tego od rana podniecał się spirytusem. Ufny w swą siłę, chciał koniecznie ukarać młodzika, który, według niego, za daleko posunął żarty. Poskoczył raźno i tym razem wyrwał szpicrózgę z rąk młodzieńca, przebranego za kobietę; po czym usiłował go pochwycić i ochłostać tak, jak w owe czasy chłostano żaków w szkole. Turnia jeszcze raz odskoczył na bok, stanął na otwartym miejscu i oczekiwał spotkania z rotmistrzem. Piszczalski wpadł na niego, dysząc wściekłością i już miał go pochwycić w swe potężne ramiona, kiedy młodzieniec z szybkością błyskawicy zwinął się jak wąż, pochylił ku ziemi głowę i, nim się pan Jędrzej spostrzegł, już leżał na ziemi, a przeciwnik tymczasem uchodził pośpiesznie w kierunku dworu.

— Łapaj, trzymaj! — krzyknął rotmistrz mniemając, iż służba jego przytrzyma jeszcze Turnię.

Na nic się nie zdało, gdyż kozak z osiodłanymi końmi czekał tuż przy bramie ogrodowej. Kiedy rotmistrz zziajany przybył na dziedziniec, w oczach jego mignęli się tylko dwaj jezdni, pośpiesznie uchodzący ku Łaganówce.

— Ha, psubrat, infamis! — mruknął Piszczalski; tupnął nogą, zgrzytnął i kazał sobie natychmiast siodłać Łusię.

Zanim mu konia przyprowadzono ze stajni, wpadł przedtem do zbrojowni, wziął w kieszeń parę pistoletów i puścił się w pogoń. Łusia gnała jak wiatr, a rotmistrz ciągle ją naglił do biegu. Wypadł na rozległą równinę i widział przed sobą dwa ciemne punkty; puścił się ku nim, ile koń siły miał w sobie. Punkty coraz bardziej rosły mu w oczach; wreszcie nie miał wątpliwości, że ich dopędzi.

Zdało mu się, że widział, jak się obejrzeli za siebie. Jeszcze chwila jedna, druga, a dopędzi ich niezawodnie. Naraz jeździec, jeden ze ściganych, odwrócił się i gnał prosto na rotmistrza. Cóż by to znaczyć mogło? Piszczalski poznał, że to nie jest koń, na którym Turnianka jeździła zwykle; więc był to koń jej kozaka. Ale kozaka nie było znać na koniu; zapewne się przygarbił, przyległ prawie na grzbiecie. W szalonym pędzie dwaj jeźdźcy, jakby strzelił, prosto sunęli na siebie. Około pana Jędrzeja otarł się kozak i palcami nogi swej tak silnie uderzył go w nogę, że wypadła ze strzemienia, rotmistrz stracił równowagę i runął z Łusi na ziemię. Była to, widać, sztuka kozaka, aby ścigany pan jego zyskał na czasie.

ROZDZIAŁ XXIX

Spadły duże śniegi, chwyciły mrozy: zima zaczęła się na dobre.

W Kuczmirówce nie dokończono budowy baszt ani przystawek przy dworze; zimno rozpędziło majstrów i robotników. Pozostały po nich tylko zmarznięte kupy wapna, piasku, kloce budulcu i wysokie rusztowania, które z daleka wyglądały jak czatownie.

Piszczalskiemu odechciało się coś życia gwarnego i często przebywał w domu samotny. Tylko w stajni i psiarni bywał codziennie. Rano wypijał parę kieliszków wódki, podawano mu bigos, kiełbasę; potem z fajką w ustach, zamyślony jakiś, szedł do stajni, gdzie przesiadywał godzinę i więcej, rozmawiając głównie z końmi. Przechodząc od koni do psiarni, wstępował do domu, znowu pił parę kieliszków wódki, napełniał kapciuch świeżym tytoniem i wychodził, aby utrafić na chwilę, w której psom jeść dawano. Tutaj wchodził między młode psy, bawił się ich figlami, odwiedzał matki z maleńkimi szczeniętami, robił psiarczykom różne uwagi, dotyczące przestrzegania porządku. Jeżeli stamtąd nie wrócił znowu do stajni albo nie pojechał znowu na polowanie, to siedział w ganku, kurzył fajkę, a od czasu do czasu ziewnął, wstał, wypił kieliszek wódki. Niekiedy przychodziły mu do głowy myśli reform w stajni lub psiarni; wtedy z ganku huknął, przyzwał Świętosza lub którego psiarczyka i rozkazywał. Wstęp do obiadu stanowił kieliszek wódki, zakończenie — butelka węgrzyna, a częstokroć i półgąsiorek, jeśli rotmistrzowi przyszła fantazja posadzić Maćka na drugim końcu stołu i nalać mu szklankę wina.

Teraz co wieczór już przynoszono panu Jędrzejowi do pokoju — Kłopotowicza; stary miał zawsze przygotowaną tutaj butelkę wódki; Świętosz lub Maciek dolewali mu w kubek, dopóki się nie rozgrzał i nie zaczął opowiadać swojej nigdy nie skończonej epopei. Piszczalski popijał wino, palił fajkę i wsłuchiwał się teraz, podobnie jak niegdyś, za lat dziecięcych, w dzieje wojen i przygód żołnierskich. Nabrał zamiłowania do tych opowieści. I nie dziw, bo stary weteran, w miarę podniecenia swego mózgu, w słowach prostych tworzył arcydzieła.

Ale Kłopotowicz, choć zupełnie trzeźwiał i oprzytomniał pod wpływem wódki, nigdy jednak nie rozumiał tego, że ktoś z ludzi żyjących na świecie mógł nie służyć w armii Napoleona. Pierwsze pytanie, które starzec zwracał do każdego po raz pierwszy spotkanego człowieka, było:

— A gdzieżeś pan służył?

O panu Jędrzeju miał jak najlepsze przekonanie, uważał go za rzeczywistego rotmistrza, który odbył wszystkie możliwe kampanie z Napoleonem.

Toteż w ciągu swych opowiadań nieraz tak się odzywał:

— Pan rotmistrz wie to daleko lepiej ode mnie.

— Rozumie się, że wiem, — odpowiadał Piszczalski — jeno nie szkodzi, jak mi się odświeży w pamięci! Więc tnij, stary, dalej swoją sztukę!

Nie tylko Kłopotowicz, ale także Świętosz i Maciek zdawali się nie powątpiewać, iż rotmistrz uczestniczył w różnych bitwach napoleońskich. Wydawało im się to zupełnie naturalnym. Przecież on widocznie był człowiekiem z ich cechu, a nadto — człowiekiem dzielniejszym od nich i energiczniejszym. W starości, podobnie jak w dzieciństwie, chronologia nie odgrywa żadnej roli. Rzecz szczególna, a pewna, że rotmistrz, będąc człowiekiem prawdomównym, pod tym względem zwykle kłamał. Wojny Napoleona były dla niego faktami znanymi, z którymi on się zżył zupełnie. Nosił w sobie i czuł wyraźnie temperament ludzi owych czasów: on teraz był takim, jakimi oni byli w swej młodości. Uwielbiał siłę fizyczną, odwagę, zręczność i tylko te jedne przymioty uważał za dodatnie. Opowiadania starych żołnierzy były dla niego jakby przypomnieniem własnej jego przeszłości. Miał ojca zawołanego żołnierza, a wychowywał go Maciek Wierzba. On się urodził w atmosferze wojny; przyszedł na świat, jako żołnierz, i to od razu z rangą rotmistrza.

Częstokroć nie podobało mu się coś w opowiadaniu weteranów, więc bez ceremonii robił poprawkę, dodawał swój wariant, a ci starzy zgadzali się na to, dobrodusznie wierzyli, iż musiało być tak, jak mówi pan rotmistrz.

A ten Napoleon, wódz wielki, przecież ma taką obszerność swej wielkości, że wszystko w nim się zmieści, jak w micie o Herkulesie, Tezeuszu itd. Taki właśnie gatunek bohatera przystaje najzupełniej do umysłów naiwnych, łatwowiernych. Badacz, krytyk, sceptyk zrobi z niego zwykłego człowieka; ale ludzie wierzący naiwnie rozdmuchują światłą aureolę około jego głowy, robią go półbogiem. Panu Jędrzejowi podobał się nadzwyczaj ten Attyla czy Czyngis-chan Europy, urobił go sobie według własnych wyobrażeń i uczuć. Czcił bohatera, którego podobieństwo w sobie samym nosił. Ani on, ani wielbiciele Napoleona nie postawili sobie nigdy pytania: — „Po co były te wszystkie tak krwawe bitwy?" — Im wystarczało to, że były takie bitwy, w których jedni ginęli, drudzy zwyciężali. Zwycięzcy zasługują na cześć, na uwielbienie, ponieważ znakomicie pobili innych.

Już przeszło trzy tygodnie upłynęły od zajścia w ogrodzie z samozwańczą Turnianką; rotmistrz w ciągu tego czasu uspokoił się zupełnie.

Nadeszła wilia Bożego Narodzenia. Pan Jędrzej właśnie co tylko powrócił z polowania, kiedy nad samym wieczorem wjechały na dziedziniec ładowne sanie, zaprzężone w cztery konie, a na saniach siedziało pięciu ludzi. Był to Drakiewicz i przywiezieni przez niego rezydenci.

— Jak raz na gwiazdkę ja tobie zjechał, Jędrzychu, serce! — zawołał Eugeni rzucając się w objęcia Piszczalskiego. — No, do żłobka ja sprowadził nie trzech, ale czterech króli: nie tak, jak w Piśmie świętym, duszko, a tak, jak w kartach — oo!

I począł natychmiast przedstawiać przybyłych:

— Numa Sałatkiewicz, kozerny król, jak Boga kocham! Taż on, serce, kawaler maltański; ślicznie — ha? A to, kochanieńki, rodak mój spod Szawli, Izydor Stąpajło!... Duszka w Kijów się popadł, a nie bądź ja, on by do Kuczmirówki nigdy nie przyjechał. Ty poznasz jego, rotmistrzeńku, prosto miód, nie człowiek — aa!... Jan Brzdęcki! O Brzdęckich-że ty słyszał — ha? Ojciec jego żupnik, to on takoż żupnikiem zwać się może... Mileńki on mój, prosto rozkosz, jak rozgrywa wista... Słowo honoru, naukowo gra!... Filip Mruczanowski, at śmieszek, pociecha serdeczna: ty poproś jego, niech on tobie zadeklamuje, a nie, to Żyda ci uda, dziada-li spod kościoła... Geniusz, mówię, serce, geniusz!... Poeta — oo!... Takich ludzi ty nie spodziewał się, ta gdzież ty mógł się spodziewać; a ja tak-i znalazł. Cztery konie ty mnie podarował, rotmistrzuniu, a jaż za każdego konia całego człowieka tobie daję. No, wódki, serce, nam każ dać, wódki, a to zmarzli!

Piszczalski powitał przybyłych rezydentów wynurzając swoje zadowolenie.

Po wódce i zakąsce z drogi, Maciek odprowadził każdego z nich do wyznaczonego przez rotmistrza mieszkania w oficynie. Kiedy już Drakiewicz został sam na sam z panem Jędrzejem, przybrał fizjognomię pełną tajemnicy i rzekł:

— Jędrzychu, serdeńko, mileńki mój! Mało tego, co ja tobie ludzi przywiózł, ludzi, mówię, prosto aniołów; ja takoż sekret przywiózł, tajemnicę ogromną, jak Boga kocham!

— Cóż to za tajemnica?

— Publicznie-że mówić nie mógł, tak na osobności tobie powiem... Skandal, jak Boga kocham, skandal w okolicy! Turnianka, duszko, siostra Wacława, ty wiesz, ona nie kobieta — ha? Ty by nie spodziewał się, no ja tobie powiadam — oo!

— Skądżeś się o tym dowiedział? — zapytał Piszczalski jakby od niechcenia.

— Inny nie dowiedziałby się, a Drakiewicz, serce, inteligencja — o!... Esprit fort, tak-i dowiedział się. Powiadam tobie — skandal. Wyjechał ja z Kuczmirówki, taj cały dzień jechał, ślicznie! Jechał, tak myślał sobie: „A gdzie tobie, duszko, Drakiewiczu, przyjdzie się dziś nocować — aa? W karczmie ty u Żyda głowę położysz, czy co takiego?... Wygoda tam jaka — ha? Taż cztery konie, ja i człowiek; nie daj Bóg, jeszcze okradną". Tak-i ja zmęczył się, serce — oo! Powiadam do człowieka: „Wiorst pięćdziesiąt my przejechali, tak nam wygoda się należy! Dworu ty, serce, upatruj, a zobaczysz szlachecki dom, to walaj, zajeżdżaj!" — No, człowiek zobaczył: z drogi nam było, a tak-i ja jemu zajechać kazał. We wsi ja ludzi pytam: — „Pan wasz — kto? — „U nas nie pan, a pani!" — mówią — oo! „Kościałkiewiczowa, wdowa, taj siostrę ma przy sobie". — „I dobrze" — pomyślał ja sobie: — „Niewiasty-że wygody lubią, a jak ona wdowa, to rozumie, czego męczyźnie potrzeba". Ot i zajechali my do Kościałkiewiczowej... Prosto rozkosz, duszko! Powierzysz, rotmistrzeńku, co mnie stamtąd wyjechać się nie chciało? Cztery-że dni ja zbałamucił, a i to one mię puścić nie chciały, przylgnęły do mnie — oo! Tamże dostatek: nalewki, starka takoż; wina one dużo nie mają, no dobre, żal, co nie wytrawne... Pekeflajszu takiego, serce, dziesięć lat z górą ja nie jadł... Mnie ich szkoda, co one same — oo!

— Miałeś mówić o Turniance, a widzę, że nie skończysz dzisiaj. Cóż mię obchodzi Kościałkiewiczowa? — powiedział pan Jędrzej z niecierpliwością.

— Jaż im kazał ciebie kochać! Opowiedział, kto ty taki.

— Ależ, mości Eugeni, do rzeczy, do rzeczy!

— Rybeńko, jaż wiem, co Turnianka tobie w głowie zakręciła, no tfu, do czarta!... Sodomaź czysta!

— Eugeni, nie twoja rzecz!... — zawołał rotmistrz, któremu się szkarłatem zaczerwieniła rana na czole.

— Nie kochałby ciebie, Jędrzychu, całym sercem, takby ja nie mówił; no kocham, to muszę. Posłuchaj ot, co mnie Kościałkiewiczowa powiedziała: „Stary Turnia w Galicji ma majątki duże, na Ukrainie miał, no wyniósł się — oo! A po co on na Ukrainie majątek sprzedał i wyniósł się — ha? Nie bądź ja, ty by nie wiedział... Turnia stary ma dwie córki: Wandę i Cesię — oo! Dwóch synów takoż on ma: Wacława i Zygmunta, a żony u niego nie ma... Tak Wanda, duszko, przypadek miała... jak Boga kocham, sekret ogromny!... Stary się wyrzekł córki; on-że Turnia, tak musiał. A Zygmunt syn, szesnaście lat miawszy, ze szkół zbiegł, taj do cyrku on wstąpił — oo! Komediantem został... Ojciec jego się wyrzekł przedtem, słyszeć nie chciał. No, jak Wanda przypadek miała, to stary wymyślił sztukę. Zygmuntowi on przebaczył, a kazał jemu tylko wdziać spódnicę, taj kobietę udawać, póki mu wąsy nie urosną — oo! Tak kupił wioskę na Ukrainie i osadził tam Wacława i takoż Zygmunta w spódnicy... Onże w Galicji ludziom mówi, co Wanda z Wacławem są na Ukrainie; wstyd chce zakryć — oo! Ty poznał teraz, co Kościałkiewiczowa zuch niewiasta — ha?

— A z prawdziwą Wandą Turnianką co się stało?

— Ją przepędzili, Bóg wie gdzie! W cesarstwie, powiadają, ona osiadła; drudzy-że mówią, co do Wiednia pojechała.

— Ze wszystkiego tego, co słyszę, ona jedna mi się podoba. Była szczera i zginęła... A ojciec jej, bracia, to błazny!...

— Serce, a jeśliby twoja siostra taką była, ty co by zrobił?

— Przecieżbym się jej nie wyparł! — zawołał rotmistrz. — Tylkobym w łeb strzelił psubratu, który mą siostrę zdradził.

ROZDZIAŁ XXX

W obszernej sali jadalnej zapalono dużo światła i służba krzątała się właśnie, nakrywając stół do wieczerzy, zwanej wilią, kiedy wszedł tutaj rotmistrz, a z nim Eugeni.

— Pięknie, ślicznie!... — rzekł do służących Drakiewicz. — Gwiazda dawno weszła, tak śpieszcie się, kochanieńcy, do stołu mnie chce się siadać.

Pan Jędrzej uważnie na stół popatrzył, jak gdyby okiem liczył nakrycia, i rzekł:

— Na dziewięć osób nakryć!

— Jaśnie panie! — odezwał się służący — przy wilii nie powinno być nieparzystej liczby osób.

Rotmistrz ostro zmierzył okiem lokaja i krzyknął:

— Głupiś, durniu!

Służący się skłonił i dalej robił swoje, a Piszczalski wziął Drakiewicza pod rękę i, przechodząc z nim do dalszej izby, tak mówił:

— Jeden z tych jegomościów, których przywiozłeś, mój Eugeni, ma bardzo osobliwe imię, dziwnie jakoś wygląda i jest kawalerem maltańskim... Powiedz mi, ki diabeł to jest kawaler maltański? Gdzieś coś o tym ja kiedyś słyszałem, ale nie pamiętam.

— At, o naszym Sałatkiewiczu, serce, ty mówisz! Jemu-że Numa na imię, po królewsku, okazale! Numa Pompiliusz panował w Grecji czy Turcji, ja uczył się — oo! A przy tym onże kawaler maltański, jak Boga kocham!

— Słyszę, słyszę! — zawołał z niecierpliwością pan Jędrzej. — Cóż to jest takiego kawaler maltański?... Ranga jaka?

— Godność, rotmistrzeńku, godność! Nie każdyż kawalerem być może, bez orderu nie zostaniesz — aa! A nasz Sałatkiewicz, serce, kawalerem urodził się...

— Nie rozumiem!

— Ty, duszko, rotmistrzem się urodził, a on kawalerem maltańskim.

— Każdy wie, co znaczy rotmistrz! — rzekł pan Jędrzej zniecierpliwiony. — Jasno mi i bez ogródek wytłumacz, co znaczy kawaler maltański!

— Widzisz, Jędrzychu, powiedzą tobie o kim, co on kawaler maltański, tak już śmiało żyć z takim — oo! Kawaler maltański znaczy się comme il faut pod każdym względem. Taki z królem pogadać może. Cóż więcej powiem tobie? Gładki, honorowy człowiek, ot i kawaler maltański... Ja, ty, my obaj takoż być mogliby kawalerowie maltańscy.

— Kiedy jestem rotmistrzem Piszczalskim, to już nie potrzebuję być niczym więcej.

— Jaż mówię; nie bądź ja Horda Drakiewicz, ty — rotmistrz Piszczalski, to my — kawalerowie maltańscy.

— Zawsze ty mię tu coś obełgujesz, ale pal diabli kawalera! Ten Sałatkiewicz, choć on maltański, czegoś mi się nie podoba... Wygląda mrukowato i tak coś jakby mnie chciał finfy puszczać. Uważasz, mości Eugeni, ja nie lubię ludzi, co na gębie mają tylko faworyty... A ów Brzdęcki znowu kto taki?

— Jaż mówił tobie: żupnik!

— Żupnik, nie żupnik, wszystko jedno; tylko on ma przechrztę w oczach. Zdaje mi się, choćbym nie przysięgał, że raz w Berdyczowie ktoś pokazywał mi akurat takiego. Mój Eugeni, jakby to był ten sam, wypędziłbym na cztery wiatry. Bo o tamtym opowiadano, że za oszustwo w kartach dostawał już nieraz po gębie.

— Ot i głupstwo powiedział ty, serce! Gdzież Brzdęcki przechrztą być może?... Hołotę taką do domu ja by tobie przywiózł — aa? Przez złość kto mógł nagadać, oczernić — oo! Brzdęcki w wista mistrz, ograł jednego, drugiego, at i złość. Żurawia mógł-że zapuścić, to nie grzech, słowo honoru! Od czegóż oczy? Niech każdy karty dobrze trzyma, a nie trzyma, tak czyja wina? No, za żurawia jak jego nieprzyjemność w Berdyczowie spotkała, tak już niesprawiedliwie, jak Boga kocham!

— Dziękuję, dziękuję! — wykrzyknął rotmistrz. — Mnie wszystko jedno, czy człowiek dostał w gębę sprawiedliwie czy niesprawiedliwie, tylko z Piszczalskim taki do stołu siadać nie może. Niech Bóg broni, choćby on był święty męczennik, apostoł, prorok!

— Ty zastanów się, Jędrzychu!...

— Mój Eugeni, żadnych nauk!

Wtem posłyszano, że do wielkiej sieni weszli rezydenci i nogi wycierają sobie na rozesłanej skórze dzika. Więc rotmistrz z Eugenim podeszli i zapraszali przybyłych do jadalnej izby. Pan Jędrzej miał fizjognomię surową, co na rezydentach nie sprawiło dobrego wrażenia. Nie psuło im to jednakże apetytu, gdy po wódce zmiatali postne zakąski.

Przy stole zajęto miejsca w następującym porządku: na czele siedział rotmistrz, mężczyzna okazały, młody, ale tyć już zaczynający; obok jego krzesła, na dwóch mniejszych stołkach, po prawej i lewej stronie, zasiadły dwa piękne psy nowo nabyte: Łap i Gryz. Następnie po prawicy umieścił się Eugeni, a na prost niego — Sałatkiewicz; za Eugenim siedział Stąpajło, za Sałatkiewiczem — Mruczanowski. Nieco dalej leżało w poprzek stołu — jakby pokos — siano, poza którym siedziały trzy osoby: Maciek na prost rotmistrza i Kłopotowicz na prost Świętosza. Przy wachmistrzu, podobnie jak przy panu Jędrzeju, usadowiły się na stołkach dwa inne psy: Mur i Agafia.

Zajadając zupę, wszyscy milczeli. Rotmistrz skosztował tylko parę łyżek, lewą rękę położył na psie, a prawą bębnił po stole i dużymi swymi niebieskimi oczyma obserwował rezydentów. Miał on w tych oczach dziwny wyraz dumy czy panowania, co każdemu mroziło słowa na ustach.

Drakiewicz, skończywszy ostatnią łyżką zupy, przerwał milczenie.

— Święta takie, rzecz dobra, — mówił — uroczystości — oo! No, nie bądź ryby, tak co robić? Postny barszczyk jeść przyszłoby — ha? To już nie dla mnie, nie!...

Na te słowa nikt nic nie odrzekł; dopiero siedzący sztywnie i chlebem zagryzający zupę Sałatkiewicz odezwał się znowu po chwili:

— Higiena od dawna wskazuje użyteczność postów. — Powiedział to głosem poważnym, jednostajnym, nie wznosząc oczu na nikogo. Słowa jego zdawały się nie zwracać niczyjej uwagi.

Podano ryby — i Eugeni, nabierając z półmiska, znowu zaczął:

— Co by przepościć, ja nie od tego, a być-że powinno, jak należy.

Teraz jadł i w trakcie tego mówił z przerwami:

— Po barszczu, po kapuście czy cieście jakim, nie wypijesz — oo!... Na zakąskę po wódce, a i to ciasto samo jedno się nie zda... Mięso-li, ryba, ot i rzecz druga!

— Są ludzie, którzy żyją tylko roślinnym pokarmem — odezwał się znowu Sałatkiewicz głosem takim samym jak poprzednio.

Rotmistrz zakręcił się na krześle, jak gdyby go głos ten drażnił.

— Biedactwo jakie jeść musi — rzekł Eugeni. — Rozumie się, mięsa kupić za co nie masz, tak jedz chwasty, wodą popij!... Żal takich ludzi, żal!

— Jest sekta, która nakazuje strzec się mięsa — powiedział Sałatkiewicz.

— Głupi wymysł! — oburknął się opryskliwie Piszczalski.

— A głupi, jak Boga kocham, głupi! — zawołał Drakiewicz... — Żydy, oo! Oni-że nie tkną wieprzowiny, szelmy jedne! Czosnek, cebulę żrą z chlebem... Wiadomo, zwierzęta niektóre takoż paskudztwo zjedzą...

— Żydom prawo Mojżesza wieprzowiny jeść nie pozwala — wygłosił znowu Sałatkiewicz.

— Powiedziałem raz, że to jest głupota! — krzyknął rotmistrz, co wyglądało jakby rozkaz, ażeby Sałatkiewicz głosu nie zabierał.

— Ślicznie powiedział ty, Jędrzychu! — zawołał Drakiewicz. — Dobrze, co oni Żydzi, a to inaczej ja by żałował ich... Życie przeżyć, schabiku czy kiełbasy w usta nie wziąć, tak cóż za życie — ha?...

— Są i inne jeszcze narody, które wieprzowiny nie jadają — rzekł Sałatkiewicz.

Pan Jędrzej aż podskoczył na krześle i straszne spojrzenie rzucił na mówcę. Zdawało się, że wybuch jaki nastąpi, ale Eugeni spostrzegł to widać i szybko podchwycił słowa Sałatkiewicza:

— No, gorszeż te narody jeszcze od Żydów! Tatary, Turki — aa? Durnie takie, cóż oni wiedzą?... Taż u nas, a i to bywają ludzie, nie wiedzący, jak i co się jada — oo!...

Właśnie Eugeni skończył jeść rybę, położył widelec i tak dalej prawił:

— W Kowieńskiej gubernii u przyjaciela ja raz był na polowaniu; zebrania takie jaż lubię. Tam polował z nami książę jeden, pan, daj Boże zdrowie. My poprzyjaźnili się; do niego mógłby ja choć dziś jechać, jak Boga kocham! Nu, po polowaniu on mówi: — „Wy dziś na obiadek do mnie, druhy!" — Ta jakież druhy! Nie bądź ja i mój przyjaciel, hołota reszta — oo!... Zabrali się wszyscy, tak-i pojechali. Rozumie się, ewenement, książęcy obiad! O ósmej wieczór my usiedli do stołu; ślicznie — ha?... Mówięż wam, serca, półmisek tam bywa drugi taki, co patrzysz, patrzysz, głowę sobie łamiesz i czart wie, co to za jedno!... A siadłeś tak-i, to jedz: łyżką, widelcem, porządnie; nożem w domu takim jeść, Boże uchowaj, a inny palcem będzie — oo!... Podają tobie, serce, artyszoki: planta pańska, u chłopa-że nie urośnie; pokrajesz nożem, at i wstyd, mało wstyd, no nie połkniesz... Tak co zrobisz — ha? Gryziesz, aż język świerzbi: prosto kora z drzewa... A jakby ty pierwej przypatrzył się, at książę palcami łupinę taką wyjął, wysysa, oblizuje się: znać pana — oo! I cóż? Panu wszystko wolno, a ty, serce, w durnie popadł i lokaje naśmieszki z ciebie robią... Na węglach rozżarzonych, mówię, nie na krześle ty siedzisz... Pluń, nie możnaż! Reputację stracisz!... Nu, chwała Bogu, ty w pocie cały, a tak-i skończyło się: leguminkę zjadłszy, wstać chciałby; człowiek syt, na boku gdzie do kieliszka dobrać się pora... Aż oni tobie dają co nowego w niebieskich kubkach na spodeczkach — oo! Kurzy się z tego para, tak cóż być może? Danie nowe z kuchni, sztuka pańska!... Bierzesz w usta, smakujesz, ot i drugi raz w durnie popadł. Taż oni, serce, ciepłą wodę do płukania ust podają! Pański zwyczaj, jak Boga kocham! Jak ty wypił, to po obiedzie takim przypadek mieć mógłby... Wstyd, a obiadu takoż szkoda! Jaż lubię pańskie obiadki: na świeżym masełku wszystko, pachnie, dużo tego... A zawsze tak-i tych sztuczek pańskich boję się — oo!

— Już to najlepiej smakuje, na mój honor, obiadek w dostatnim domku szlacheckim — odezwał się po raz pierwszy Stąpajło, rumiany i okrągły blondyn. — Nogi, serdeńko, nikt tobie nie podstawi, widzisz; a zachorujesz po obiedzie, sam sobie winien!... Przejadł się, rzecz niewielka; dekokt podadzą — wypił i de noviter jeść możesz, na mój honor. Zostało u ciebie w żołądku co takiego, nie bój się, doktorom, widzisz, w ręce nie leź... Podadzą winka i czysto będzie. Na mój honor, nie ma, jak dostatni szlachecki obiadek.

— Łukasza Luboczkę, serce, ty znał? — spytał Drakiewicz.

— Jak nie znał? Znał, na mój honor, my koledzy! W Oszmiańskim powiecie on żył. Ot obywatel! Półtora roku w jego domu ja przesiedział.

— Luboczkowie z nami takoż powinowaci, krew dobra! — rzekł Eugeni zwracając się do Piszczalskiego; potem zaś zapytał Stąpajły: — Wy tam jedwabne życie mieli — ha?

— Jak nie?... — odrzekł Stąpajło. — Podadzą tobie kiełbasę, pieczeń z rożna, zrazy, wszystko jedno: pachnie, widzisz, aromat tobie do ust idzie, czujesz, co warte... Pokoci się półmisek na ciebie, i prosto niewola: brać musisz. Widzisz, ja przy Łukaszku zawsze po lewej stronie siedział; biorę mało, on, serdeńko, sam, na mój honor, dokłada mnie, at i talerz mięsem zawali... W pół roku, widzisz, tuszy ja u niego nabrał, wypełniał; ot, zdrowe, dostatnie, szlacheckie jadło! Sam Luboczko, człowiek, chłop! A ty, serdeńko, słyszał, co on od stołu własną siłą wstawać nie mógł? Widzisz, podjadłszy, ciężar był, machina, na mój honor, tak miał u pułapu linkę; chce wstać, to linki onej oburącz się chwyta i wstaje.

— Ja, serce, znał Luboczkę, kiedy jeszcze tuszy takiej nie miał — mówił Drakiewicz. — Taż wy tam i pić dobrze musieli — ha?

— Na mój honor, dobrze my pili: widzisz, my rano zaczynali. W łóżku jeszcze, serdeńko, leżysz, a tu podnoszą tobie, co w domu było: tam półgąski, szyneczkę, tam wędlinki różne, pełną tacę... Staruszka widzisz tam w butelce, kieliszki, no — pełno tego... Luboczko do ciebie podchodzi, błaga, modli się: — „Izydorku — powiada — w twoje ręce, serdeńko!..." — No, wypijesz raz, drugi, zakąsisz, a widzisz: ciągle pić nie mógłżeś. — „Na mój honor — mówię — urżnę się od rana, ot i z łóżka nie wstanę; obiad przepadnie!" — A Luka znowu do mnie: — „Do ciebie, Izydorku!" — „Taż, braciszku, nie mogę, widzisz, nie mogę, na mój honor!" — On mnie niewoli, powiada tylko: — „A ja muszę!" — I sam wypił... Gawędzim my dalej o tym, o owym, on znowu: — „Izydorku, do ciebie!" — „Na mój honor, nie mogę!" — odpowiadam. On na to: — "A ja muszą!" — Półtora roku tak, widzisz, ja przebiedował u niego.

— Ta, serce, jakież biedowanie tobie tam było — ha? — powiedział Drakiewicz.

— Biedy nie było, na mój honor, nie było!... Dostatni dom szlachecki, widzisz... I dłużej ja posiedziałby u niego, a potem przyszła bieda... pożar; Luka spalił się, widzisz, z dymem jemu poszło całe gospodarstwo: krowy tam, owce, konie tam, no, wszystko: dwór, budynki, krescencja tam, inwentarz... O dziewiątej my do kolacji siadali, a przed kolacją, widzisz, pożar. Nu, ratują jak niebądź, a Łuka do mnie przybiega: — „Izydorku, — powiada — źle! My jutro możemy nic nie jeść!" — Tak on sam poszedł do kuchni, wziął rondel ze zrazami, o wódeczce takoż nie przepomniał; widzisz, do ogrodu my się schronili: wypili, zjedli. Jego szukają... tam służba, żona; bali się, co on zmartwiony, tak głupstwo jakie, widzisz, mógł zrobić... Nu, znaleźli nas, uspokoili się. Na mój honor, dobrze my zrobili; na drugi dzień, widzisz, my głodzić się musieli. Ot, widzisz, dostatni dom szlachecki!...

— Wstrzemięźliwość nie jest cnotą Polaków — odezwał się prawie grobowym głosem Sałatkiewicz.

Piszczalski spłonął, krew mu nabiegła do czoła, oczy się zaiskrzyły. Ale Drakiewicz i tym razem wybuch uprzedził odpowiadając:

— Ksiądz, organista, ślicznie! Niech oni się męczą — oo! A szlachcicowi wstrzemięźliwość na co — ha?... Cóż on nie ma zjeść, wypić? Do czego byłby taki?... A cerę jakąż będzie on miał — co?

— Na mój honor, jakaż byłaby gościnność ze wstrzemięźliwością? A gościnność: polska cnota, widzisz! — zawołał Stąpajło.

— Proboszcz musi-że z ambony coś powiedzieć; jak jemu w poście kazano, tak wypadnie — oo! — mówił Eugeni. — No, nie bądź on sknera, to po kazaniu sam zje, wypije takoż uczciwie. A co jemu szkodzi, jak chłop głodem się morzy? Tak do samych chłopów on mówi; szlachcica-że nie zjedna, taj i zjednać nie chce... A na obiadek do dworu ksiądz-że nie zachodzi, czy co takiego — ha? Daj jemu jeść ze wstrzemięźliwością, taj i drugi raz nie przyjdzie — oo!... Nieboszczyk pan Rojwid, w sąsiedztwie my bywszy pod Szawlami, gorzelnię miał dużą; karczmy różne miał takoż. O dochody onże dbać musiał, a proboszcz jemu chłopów do wstrzemięźliwości napędzał — oo!... Sam klecha dobrze jadł, napitku za kołnierz nie wylewał, a chłopom bronił... Dobry taki — aa? — "Czekaj, — powiada Rojwid — ja tobie już kurtę skroję, co wstrzemięźliwości się odechce!" — I bal w Grabianach u siebie wydał, gości prosił, sąsiedztwo, proboszcza swego takoż. No, na bal ten nie zjechał serdeczny jego przyjaciel, Podwikowski: chory był czy coś takiego. Tak, duszki moje, po obiedzie, nie bez tego, co podpili dobrze... — "Pojedziem wszyscy konno do Podwikowskiego". — „Nie pojadę z wami!" — ksiądz mówi. — "Co? — rzecze Rojwid — Pan Jezus na ośle jeździł, a ja tobie, księżę, konia daję i nie chcesz? Musisz jechać!" — Ksiądz w czubie miał, to zgodził się, wsiadł na wierzchowca, a Rojwid-że szampańskiego dwie butelki brał ze sobą — oo! Tak powiada do proboszcza: „Potrzymaj butelki, księżulku, póki sam na siodło nie wskoczę!" — Proboszcz bierze butelkę w prawą, w lewą rękę, a oni konia pod nim batem — i koń poszedł... marsz, marsz! Onże przez całą wieś z butelkami tak defilował; nu, to chłopi jego widzieli, co on o wstrzemięźliwość sam nie dba, palcem pokazywali księdza i mówili: — „At, dobrodziejek nasz, duszka, sam hula, a człowiekowi kieliszka wódki żałuje!"

Rozumie się, w łeb wzięła cała wstrzemięźliwość — oo!... Do czegóż podobne głupstwa takie?... Masz głowę, pij; a nie masz, daj pokój: ot mój metod!

Po skończonej wilii rotmistrz i jego goście zabrali się do libacyj z węgrzynem. Gdy się trącano pełnymi kieliszkami, Stąpajło tak mówił:

— Bez trącania, serdeńko, cztery zmysły człowieka, widzisz, pracują przy piciu; a trącisz się, at i piąty jest, na mój honor!

— Jak to? — zapytał rotmistrz, któremu Stąpajło bardzo się podobał.

— Quatuor sensus sunt! — zawołał Stąpajło. — Visus, oliactus, tactus, gustus... A trącisz się, at i quinque.

— Wiem, że quatuor znaczy cztery, a quinque pięć, ale reszty nie rozumiem, więc mi wytłumacz, mości Izydorze!

— Na mój honor, widzisz, serdeńko, wzrokiem ty na winko patrzysz, tam węchem bukiet czujesz, smakiem poznasz wiek, moc, — tam dotykaniem ciężkość w kieliszku, a trącisz się, at i głos wyda — auditus, widzisz...

— To mi się podoba! — rzekł Piszczalski.

Do późnej nocy przeciągnęło się picie; rotmistrza opowiadaniami swymi zabawiali na przemian Stąpajło i Drakiewicz. Pierwszy upił się Sałatkiewicz, po nim Mruczanowski, nareszcie Brzdęcki; pod koniec biby wszyscy trzej leżeli nieprzytomni na ziemi.

— Cóż mi po takich rezydentach! — zawołał pan Jędrzej, palcem pokazując upitych. — Ja potrzebuję zabawy! Inni ludzie tu być muszą... Ten dureń maltański śmiał mi morał prawić o wstrzemięźliwości!... Osieł, on po jednym kieliszku jest już niewstrzemięźliwy, a ja sto wypiję i jeszczem wstrzemięźliwy!... Eugeni, ty jemu powiedz, niech on się z Kuczmirówki zawczasu wynosi!... Baty u Piszczalskiego bolą!

Tom II

ROZDZIAŁ I

Jednego razu, w maju, pan Jędrzej otrzymał wiadomość ze Lwowa, że mu właśnie umarła ciotka, po której znaczny majątek nań spada; dla przeprowadzenia całej sprawy rotmistrz musiał jechać do Galicji. Przygotowania do podróży niedługo trwały i już w kilka dni po otrzymaniu wiadomości cztery dziarskie siwki unosiły lekką brykę, a w niej pana Jędrzeja i nieodłącznego Maćka, wyciągniętym kłusem ku granicy austriackiej. Pogoda była piękna, pola się zieleniły. Piszczalski po raz pierwszy od dawnego już czasu podróżował samotnie, nie mając przy sobie żadnego z wesołych towarzyszy. Zamyślił się, bo oto otrzymywał spadki po krewnych, został bogatym panem... I cóż z tego? Może mu się już sprzykrzyło życie hulaszcze, możeby się ożenił, żył jak inni ludzie. Ożenić się? Lekceważył przecież kobiety, cenił je tylko podług miary wdzięków i łatwości podboju. Dotąd żadna nie zniewoliła jeszcze jego serca na czas dłuższy. W marzeniach rotmistrz zasnął na bryczce. Drzemał na ciepłym, wiosennym słońcu i fantastyczne widziadła kołysały duszę jego. Przewijały się przed nim już to dzielne jakieś konie, rżące i z rozdętymi nozdrzami, ognistymi oczyma; już przepyszne psy, charty w pełnym biegu — wysmukłe, długiej już znowu widział twarze swoich przyjaciół, rozpromienione winem: — strzelały korki szampana, na stołach leżały stosy kart rozrzuconych, a jego wabiła ku sobie jakaś bachantka... Ocknął się, przebywając granicę austriacką, a potem znowu drzemał, marzył. Nudziła go podróż, popasy jeszcze bardziej, a najgorsze były noclegi.

Było to prawie o samym świtaniu; podróż trwała już trzeci dzień; rotmistrz gdzieś w okolicach Buczacza miał się przeprawić przez Seret. Jechał około lasku, nad którym mgły się unosiły, a z głębi śpiewny gwar ptactwa dolatywał; on był z naturą w tak dobrej zgodzie, że nic go w niej nie zachwycało, ani nie raziło. Naraz spostrzegł wychodzące z lasu dwie kobiety; miały na sobie strój wieśniaczek, właściwy tym okolicom, mimo to jednak ruchy ich i fizjognomie uderzały rotmistrza. Szły prosto ku niemu, dając rękami jakieś znaki. Pan Jędrzej kazał stanąć, a kiedy obie niewiasty ujrzał przed sobą, przekonał się, że były niezwykle piękne i wyglądały na cudzoziemki. Jedna z nich, nieco starsza, zbliżyła się do rotmistrza śmiało i przemówiła po francusku, a widząc jego zakłopotanie, zaczęła zaraz mówić po niemiecku. Maciej, który w każdym z tych języków umiał jako tako kilka zdań skleić, zapytał nieznajomej, czy nie umie po polsku. Odpowiedziała czym prędzej, że umie cokolwiek; ale zarazem zdradziła obawę, jakby nie chciała być zrozumianą przez stangreta.

Rotmistrz wysiadł teraz z bryczki, a kiedy się usunęli na bok, nieznajoma tak mówiła:

— Cieszą się, iż spotkałam Polaka, bo, jako taki, nie jesteś pan zapewne stronnikiem polityki austriackiego rządu i oddasz mi przysługę... Panie, — mówiła błagająco — wielkie nieszczęście wisi nade mną: ściga mię policja i za chwilę mogę wpaść w jej ręce. Jestem Madziarka, pochodzę z Siedmiogrodu; reszty dowiesz się później, a teraz ratuj, na Boga, ratuj jak najprędzej!

Pan Jędrzej był zupełnie uległy pod wpływem energii kobiecej. Dwie nieznajome zajęły miejsca w bryczce, a on zapytał:

— Dokąd się panie zawieźć każą?

— Przede wszystkim stąd prędko, bardzo prędko oddalić się trzeba: o mil pięć, sześć, dziesięć, a potem muszę się wydostać za graniczny pas Austrii. Panie, ktokolwiek jesteś, ocal mię! Cały rok błądzę, jak dziki zwierz, w górach, kryję się po jaskiniach, a oni wszędzie mię tropią, ścigają...

Teraz Piszczalski kazał stangretowi zawrócić i rzekł:

— Koni nie żałuj!

Potem z półsłówkami zwracał się do Macieja; widocznie rotmistrz z wachmistrzem złożyli jakąś naradę.

Nie będziemy się tu wdawali w opisy szczegółów tej podróży, powiemy tyle tylko, że pan Jędrzej zrobił się naraz dziwnie potulny; przez dwa dni tak złagodniał, wygrzeczniał, że gdy powrócił do Kuczmirówki, ludzie go tutaj zrazu poznać nie mogli. Rozmaici rezydenci, utracjusze,

ludzie bez sposobu do życia założyli sobie istną kolonią w domu rotmistrza; żyli oni tu szczęśliwi jak motyle: polowania, karty, wino — oto jedyne zajęcia, którym się oddawała wesoła kompania. Eugeni Horda Drakiewicz, daleki krewniak rotmistrza, odgrywał rolę gospodarza w nieobecności Piszczalskiego; stracił on dawno już swoją fortunę i czepił się pana Jędrzeja jak deski zbawienia, a przyznać trzeba — wcale go nie oszczędzał.

— At, serce, rotmistrzuniu, ty zuch! — mówił. — Ja rozumiem taką tylko przyjaźń: co twoje, to moje... Tyś brat, duszo!

Kiedy pan Jędrzej wrócił do domu nadspodziewanie prędko i przywiózł ze sobą dwie kobiety, zadziwiło to wszystkich rezydentów.

— Miał po co jeździć, żeby baby zwozić — mówili. — Taż tego towaru wszędzie dostanie.

— Wy tak nie mówcie — rzekł Drakiewicz. — Jędrzych znawca... Upatrzył sobie i przywiózł... aa! Ja by takoż zrobił, no, cóż, nie ma!... Łusia była... ha? Taż ona... ona każdemu zęby pokazywała!

Jeszcze większe wrażenie zrobiła na rezydentach okoliczność, że Piszczalski nie pozwolił teraz nikomu żartować z powodu przybyłych do Kuczmirówki kobiet. A dotychczas nikt z całego towarzystwa nie nauczył się zachowywać najmniejszej dyskrecji, bo nie miał potrzeby. Kpiny, tłuste żarty i przycinki aż do tej chwili były w szwadronie rotmistrza zawsze na porządku dziennym. Więc cóż się stało, że pan Jędrzej spoważniał, a na żart przyjaciół zmarszczył oto czoło i dał zanadto ostrą odpowiedź? Odtąd zniknęła jego łagodność. Zrobił gorzej, bo czwartego dnia po powrocie wypowiedział jak najkategoryczniej wszystkim przyjaciołom pobyt w swoim domu.

— Co jego podjechało? — pytał jeden z rezydentów. — Powrócił taki uprzejmy, a teraz...

— Ty pytasz, serce? — rzekł Drakiewicz. — At, diabeł baby nasłał, taj koniec!... Ale po co jemu dwie?... Jaż nie wyjadę, póki on mnie trzysta rubli srebrem nie pożyczy... I to mało! Taż życie takie, jak w Kuczmirówce, gdzie mnie drugie znaleźć — ha? Ja jemu powiem: „Rotmistrzeńku, ja na tobie stratny być nie mogę, jak Boga kocham! Ty, duszo, szczęśliwy; przy tobie pieniądz i kobiety, a ja, Horda Drakiewicz — co?...” — Wyjadę stąd, to znów przyjadę... za dni dziesięć, a nie, to za miesiąc... Młody człowiek, jaż jego krewny... zrobi głupstwo i ludzie zaraz powiedzą: czy to pięknie tak, panie Eugeni Horda Drakiewiczu? Po co ty wypuścił z opieki rotmistrza?

Z tym wszystkim Piszczalski pozbył się zupełnie rezydentów, obdarzył ich na drogę i w świat powyprawiał.

W Kuczmirówce zmienił się teraz tryb życia najzupełniej. Służba otrzymała rozkazy wypełniania wszystkich poleceń dwóch nowych mieszkanek dworu, a przy tym rotmistrz zagroził strasznymi batami i usunięciem z domu swego każdemu, kto do kogokolwiek bądź jedno słówko piśnie o przybyłych paniach.

Tymczasem nieznajome żyły tu tak, jakby ich wcale nie było. Rzadko kiedy wychodziły do ogrodu, zresztą siedziały w domu. Już tydzień minął od ich przyjazdu, a pan Jędrzej żadnej jeszcze nie widział i, co szczególniejsza, nie śmiał prosić, aby go przyjęto. Ale, że koniecznie musiał wyjechać do Galicji dla ukończenia swoich spadkowych interesów, przeto postanowił ustnie oznajmić pięknym nieznajomym o tym kroku, a przy tym zapewnić je, iż opieka wachmistrza Macieja Wierzby będzie nad nimi czuwała.

Miała więc miejsce przed odjazdem rotmistrza następująca rozmowa:

— Proszę pani rozkazywać i rozporządzać w moim domu tak, jak w swoim własnym — mówił rotmistrz, zwracając się do jednej z dwu nieznajomych, do tej mianowicie, którą mienił być starszą.

— Najprzód winnam panu dać wyjaśnienie co do swej osoby, która może ci się wydawać, jak awanturnica z romansu. Nazywam się Ewa Czekedy; matki swojej nie znałam, ponieważ umarła, gdy byłam jeszcze niemowlęciem; ojciec posiadał znaczne majątki i całą duszą należał do madziarskiego patriotycznego związku. Przyszła chwila, w której musiał uchodzić, tułać się wśród gór i lasów lub wśród niedostępnych bagnisk. Ja go nie odstępowałam. Podczas tej tułaczki żyliśmy najczęściej w cygańskich szałasach i tam to znalazłam serdeczną przyjaciółkę, dziewczynę sierotę, która mi jest siostrą w ciężkiej niedoli: Jola moja droga! — I mówiąc to pokazała na swą towarzyszkę. — Jednego razu przybył do nas w góry człowiek, mieniący się Madziarem; miał on jakoby posłannictwo uorganizowania spisku szeklerów. W kilka dni pozyskał zupełnie ufność ojca i wszedł w jego plany. Niestety, był to nikczemnik, który knuł w duszy zdradę! Na umówionej przez niego schadzce zbiry porwali mego ojca; wyrok już był wydany: śmierć na szafocie... może go niebawem spełniono. Zostałam sama jedna na świecie. Opuściłam góry i razem z Jolą przybyłyśmy do Klauenburga, gdzie mam krewnych i przyjaciół. Los zdarzył, że tutaj spotkałam owego zdrajcę, Niemca z pochodzenia. Jola wpadła mu w około i to dziewczę znalazło się jak druga Judyta... Wyznaczyła mu schadzkę, na której nożem pchnęła. Nie wiedziałam o niczym. On atoli przed śmiercią wskazał nas obie, jako winowajczynie. Odtąd ścigają nas wszędzie. Taka jest historia naszego życia.

Podczas tego opowiadania rotmistrz spojrzał na Jolę, której czarne ruchliwe oczy miały jakiś straszny połysk; również i usta, nieco zacięte, odznaczały się wyrazem dzikości. A jednak była to piękna, zaledwie dziewiętnastoletnia dziewczyna.

Dziwnych wrażeń doznawał pan Jędrzej; dla Ewy czuł jakiś wielki szacunek, Jola napełniała go trwogą.

— Nie chcemy nadużywać pańskiej gościnności — odezwała się znów Ewa. — Dla mnie potrzeba tylko chwilę wypoczynku, ciszy, abym mogła przyjść do siebie, rozważyć straszne wspomnienia przeszłości; potem pójdziemy w świat dalej, ażeby kiedyś tam znowu wrócić do ojczyzny.

Rotmistrz pożegnał obie kobiety, zostawił Maćkowi odpowiednie rozporządzenia i wyjechał do Galicji.

Z górą miesiąc czasu upłynął panu Jędrzejowi, zanim sprawy swoje doprowadził do pożądanego kresu; ale gdy je raz skończył, szczęśliwy wracał do Kuczmirówki i czuł teraz za domem jakąś większą tęsknotę, niż to miewało miejsce zwykle. Rozmyślając o czymś podczas drogi z powrotem, mruknął sam do siebie: — „Śmierć i żona od Boga przeznaczona!”

Kiedy przybył do domu, począł przede wszystkim wybadywać Macieja, co słychać.

— Ta pani nasza, — mówił wachmistrz — doprawdy, czysty anioł dobroci: cicha, spokojniutka... Psy się do niej ogromnie przywiązały, a zwierzę takie zawsze przewącha człowieka. Ta druga, inna, choć one podobno siostry...

— Dlaczego mówisz, że inna? — zapytał rotmistrz, któremu jakieś miłe wrażenie sprawiły wyrazy: pani nasza, zastosowane do Ewy.

— Mówię: inna, bo na przykład wybieży nieraz w nocy do ogrodu albo na pole i tam dopiero tak dziwnie śpiewa, że mnie od tego aż mrowie przejmuje... Widziałem też różne narody, ale taką kobietę pierwszy raz dopiero. Bo nic to, żeby śpiewała, tylko jakoś osobliwie marmocze.

— A pan Drakiewicz tu nie zajeżdżał?

— Zajeżdżał, zajeżdżał! A na mnie koniecznie nacierał, żebym mu co o tych paniach powiedział...

Ruszałem tylko ramionami, bo po cóż mam mówić, jak nie można?

— Cóż on na to?

— „Boicie się, widzę — powiada — żeby wam kto nie ugryzł kawałka baby”. — Potem chciał się koniecznie w Kuczmirówce zostać i ledwie, ledwie żem mu to wyperswadował.

— Dobry człowiek, ale nienasycony worek — mruknął rotmistrz. — No, a ludzie plotki jakie robią z przyczyny tych kobiet?

— Ja się nigdzie nie pokazywałem na świecie, przy domu siedzę; ale tam podobno w miasteczku była raz i drugi mowa: obnoszą, a to że pan rotmistrz do Turcji jeździł, że przeszedł na wiarę turecką i dwie żony sobie stamtąd sprowadził... Któż może ludziom gębę zatkać?

Dziwny zaprawdę stosunek miał miejsce między rotmistrzem a dwoma cudzoziemkami. Mieszkali pod jednym dachem, a widywali się bardzo rzadko i to na krótką tylko chwilę. Ewa oddawała się całymi dniami pisaniu, rysunkom, wychodziła czasem do ogrodu na przechadzkę, — Jola towarzyszyła jej, a niekiedy sama lub z psami uchodziła w pola, błądziła po ogrodzie lub, siadłszy na ustroniu, śpiewała jakieś dziwne melodie. Jedno uderzało Piszczalskiego: obie te kobiety posiadały wielką obfitość brylantowych ozdób, w pierścionkach, naszyjnikach, bransoletach i ubraniu głowy.

ROZDZIAŁ II

Z pojawieniem się dwóch kobiet w Kuczmirówce, jak już wspomnieliśmy, zmienił się do niepoznania tryb życia pana Jędrzeja. Z tego czasu pochodzą najdziwaczniejsze historie o rotmistrzu i tajemniczych paniach. Nie będziemy tu powtarzali wszystkich tych plotek ukraińskich, które już w półtora roku tak się sprzykrzyły Piszczalskiemu i dobodły mu do żywa, że postanowił się wynieść z Kuczmirówki do drugiego swego majątku — Jacków.

Był podówczas pan Jędrzej w sile męskiego wieku; jego szeroka rumiana twarz miała na przemian wyraz szczerości i dobroduszności, to znowu buty, dumy, nieugiętej woli. Na czole nosił on szramę od pałasza, a uścisk twardej, jak kamień, dłoni nie każdemu sprawiał zadowolnienie. Spod rękawa surduta dawała się widzieć ręka muskularna i gęsto obrośnięta włosem. Głowę z resztą ciała łączył kark gruby, barwy ceglastej. Nogi miał rotmistrz nieco kabłąkowate, wąsy zawiesiste, ciemnoblond, i ciemnoniebieskie iskrzące się oczy; przy tym cała postać zdradzała pochopność do tycia.

Powyższy portret pochodzi z czasu, kiedy pan Jędrzej liczył czterdzieści lat życia.

Jaki zaś był charakter tego człowieka, poznaliśmy to już po części, a dokładniej jeszcze poznamy w następstwie.

Przybył tam był kiedyś w okolice Szydłowca pewien Niemiec, Fryderyk Stinkfas, który podobno posiadał znaczny kapitał w gotówce i miał chęć założyć wielki browar.

Do Jacków należało kilka folwarków, a jeden z nich, Macinnowice, nie dawał dziedzicowi żadnej intraty.

— Sprzedać, do kroćset diabłów, taką pustkę, której doprawić nie można! — mawiał pan Jędrzej do rządcy swego, Pasiutynowicza.

Kiedy więc Stinkfas ofiarował za ziemię bardzo dobrą cenę, skoro gotówkę kładł na stół, rotmistrz skłaniał się jak najzupełniej do sprzedania folwarku. Jakoś w listopadzie Niemiec dobił targu, należność zapłacił, wprowadził się do Macinnowic i, pomimo zimnej jesieni, zaczął budować browar.

— Taki niemiecki rozum zawsze na głupotę wygląda! — mruczał Piszczalski.

W grudniu, w wilię Bożego Narodzenia, z nocy spadł był miękkuchny śnieżek i pan Jędrzej wyjechał z chartami w pole, aby zapolować. Szczęście dopisywało, psy wzięły kilka kotów, kiedy jak raz na samej granicy Macinnowic pomyka szarak; psy poszły za nim, ale zając dawał takie obroty, że charty daleko odsądzał. Dojeżdżacz jakoś też nic nie pomógł. Jednakże raz się to musiało skończyć, a zając, widząc, iż dla niego nie ma ratunku, wpadł pomiędzy budynki folwarczne w Macinnowicach. Za zającem pognały charty, za chartami rotmistrz, Pasiutynowicz, Maciej i inna służba na koniach. Wpadli na dziedziniec przed dom mieszkalny Stinkfasa i widzą na własne oczy rzecz nadzwyczajną. Oto Niemiec wyszedł przed dom z dubeltówką, zmierzył się, wystrzelił i w oczach pana Jędrzeja trupem położył najpiękniejszego i najdzielniejszego charta, Orła; pies żałośnie zaskomlił i wnet wyzionął ducha. Na ten widok rotmistrz skamieniał zrazu, oczy mu wybiegły na wierzch z czoła; ale szybko się opamiętał, przyskoczył do Macieja, chwycił go konwulsyjnie za ramię i wrzasnął straszliwie:

— Sto batów mu wsypać!...

Rozkaz taki nie był żartem; służba porwała Stinkfasa, rozciągnęła go przy zwłokach Orła, a Maciej sto plag wyliczył. Potem orszak myśliwski spokojnie wracał do Jacków, nikt by się nie odważył słówka pisnąć, kiedy rotmistrz był wzburzony; ostrogą kłuł on wierzchowca i pobudzał go do szalonych skoków. Nareszcie pan przemówił:

— Jedź mi, wacan, do rejenta czy adwokata i co będzie kosztować, niech kosztuje, ale tego pludra muszę wyrzucić z Macinnowic!...

Słowa te zwrócił rotmistrz do Pasiutynowicza, który zaraz w wilię Bożego Narodzenia na całą noc pojechał wytoczyć Niemcowi sprawę.

Stinkfas się tak bardzo nie śpieszył, w swoim czasie wytoczył Piszczalskiemu proces karny o napad domu i gwałtowne pobicie. Ludzie mówili, że z rotmistrzem źle będzie, bo się Niemiec także zawziął i chce go koniecznie wsadzić do kryminału. Pasiutynowicz z bryczki nie schodził, jeździł, pilnował sprawy pańskiej, wyrabiał świadectwa lekarzy, brał się Bóg wie na jakie sposoby. Pan Jędrzej ani razu w sądzie nie stawał, a sprawy i tak nie przegrał. Nareszcie przeszło to wszystko i tylko w sercu rotmistrza pozostała nieubłagana nienawiść dla Niemca. On sam tyle wiedział, że mu Stinkfas proces wytoczył; ale rzeczą Pasiutynowicza było robić, co należało.

Już odtąd sporo czasu upłynęło, kiedy raz, jakoś w lipcu, po południu zapytuje pan Jędrzej Pasiutynowicza:

— Powiedz no mi, wacan, co się też stało z tą sprawą w sądzie?

— Wszystko skończone, jaśnie panie — mówi rządca.

— I Niemca już nie ma w Macinnowicach? — zapytał Piszczalski, złowrogo połyskując oczyma.

— Jest jeszcze... — odrzekł cichym głosem Pasiutynowicz.

— No, to mi, wacan, nie mów, że się skończyło, bo się dopiero zacznie!... Ile koni gotowych jest w stajni?

— Przeszło sto...

— Każ, wacan, zaraz przygotować sto pochodni ze smoły, osadzić je na długich tykach, żeby światło każdy z daleka mógł widzieć, i dobierz mi stu tęgich chłopów. Jak się tu wszyscy zbiorą przed dworem, to im masz postawić beczkę wódki i każesz zabić wołu, wieprza... Niech jedzą, piją!... Popamięta on, łajdak, wojnę ze mną!...

Pasiutynowicz poskrobał się ręką po głowie i poszedł, aby wydać polecenia w myśl rozkazów pańskich.

Mnóstwo ludzi wnet się zajęło wyrabianiem pochodni i przygotowywaniem tyk, a w czeladniej kuchni przyrządzano ucztę z wieprzowiny i wołowiny. Zaledwie się zmierzchło, gdy na dziedziniec wytoczono wielką kufę wódki i poczęto zastawiać stoły. Księżyc wszedł na niebo i stu ludzi zasiadło do uczty. Dobrze sobie już wszyscy podjedli, lepiej jeszcze podpili, kiedy ze dworu wyszedł rotmistrz, przystąpił do biesiadników i zapytał:

— Powiedzcie, kochacie wy mię, ludzie?...

— Kochamy!... Kochamy!... — wrzasnęła cała gromada.

— No, to na konie i za mną!...

Właśnie podprowadzono Piszczalskiemu pysznego konia, który szedł prowadzony przez dwóch ludzi, chrapiąc i przebierając nogami jakby tańczył. Rotmistrz szybko dosiadł wierzchowca, zatoczył nim bokiem i skierował ku bramie. Wśród gwaru ludzie na wszystkie strony dosiadali także koni, a inni zapalali pochodnie i podawali je jezdnym.

Zagrzmiały kopyta, a cały orszak, jak promienista struga, ruszył drogą.

Zaledwie ta rzesza opuściła dwór, gdy na ganku stanęła niewiasta z jakimś wystraszonym wzrokiem i, spoglądając za odjeżdżającymi, rzekła cichym głosem:

— On dziś szaleje!...

Pobiegła do ogrodu, za nią szły trzy wielkie psy; stanęła w altanie na wzgórku i ciągle patrzyła na drogę, po której cwałował rotmistrz ze swym oddziałem.

Podróż nie była daleka; wnet w świetle księżyca ujrzano folwarczne zabudowania Macinnowic, a między nimi górował nowo postawiony browar.

— Maciek!... — krzyknął rotmistrz zwracając się do jadącego opodal starca — weźmiesz połowę ludzi i uderzysz na dom, w którym mieszka Stinkfas... Puścić z dymem, zniszczyć, z ziemią zrównać!...

Maciej wysforował się naprzód z koniem i słuchał komendy tak, jak jej wysłuchuje żołnierz wobec oficera. Ale kiedy Piszczalski skończył mówić, stary zeskoczył ze swego konia, uklęknął na drodze przed rotmistrzem i począł błagać:

— Mam od piętnastu lat słowo twoje, panie rotmistrzu, że wysłuchasz mej prośby, gdy ją do ciebie zaniosę. Od lat piętnastu pierwszy i ostatni raz proszę: nie rób tego!...

— Co to znaczy?... — krzyknął pan Jędrzej, a w oczach mu iskry błysnęły i konia ściągnął mundsztukiem, jakby chciał starca rozjechać.

Ale Maciej spokojnie w twarz pana spoglądał i wyjąkał:

— Pierwsza i ostatnia prośba!

Rotmistrz drgnął przed tym siwym starcem, jakby się uląkł cichej pokory, a może łzę w oku jego spostrzegł, bo skręcił nagle w bok konia i zawołał:

— Pal cię diabli!... — A po cichu mruknął: — Przecież mu słowa muszę dotrzymać... On mi życie ocalił. — Potem się zwrócił do jezdnych i rzekł spokojnie: — Zgasić pochodnie, wracać do domu!...

I znowu z pół roku upłynęło od tego czasu, kiedy pewnego razu pan Jędrzej wielkimi kutymi saniami w cztery dzielne konie zjeżdżał z ogromnej góry między ścianami wąwozu. Konie Piszczalskiego były jak smoki — ogniste, rosłe, i z góry nie łatwo było je utrzymać; więc stangret wytężał teraz wszystkie siły, ażeby zapanować nad szaloną czwórką. Ale rotmistrz z wysokości spostrzegł, iż naprzeciwko niego jadą jakieś sanczyny, zaprzęgnięte w parę mierzynów.

— Kto to jedzie? — zapytał swego woźnicy.

— Nasz Niemiec z Macinnowic... — brzmiała odpowiedź.

— Marek, boisz się ty śmierci?

— Niech Bóg broni!... Co się mam bać?...

— To dobrze! Daj karym po bacie i puszczaj je prosto na te sanie, żebyś mógł łajdaka na miazgę rozjechać!...

Jeszcze rotmistrz ostatnich słów nie dopowiedział, a już cztery karę, jak spadające z góry skały, waliły się ku dołowi w największym pędzie. Sanki Stinkfasa, wjeżdżając pod górę, zaledwie miały czas cokolwiek skręcić w poprzek, kiedy nastąpiło straszne natarcie. Rozpędzone konie przebiegły po sankach Niemca, jak po marnej przeszkodzie, rozbiły je w kawałki. Dwa mierzyny leżały na drodze, zakopane w śniegu i zaplątane w uprzęży, a ich woźnica padł głową do rowu i tylko nogi pokazał z zaspy. Pan Jędrzej myślał, że Niemca z pewnością już diabli wzięli; kiedy jednak Marek powstrzymał rozszalałe bieguny, a Piszczalski spojrzał za siebie, wtedy Stinkfas najspokojniej w świecie odgrzebywał w śniegu swego furmana.

— Kto ma wisieć, nie utonie, proszę jaśnie pana! — odezwał się Marek.

ROZDZIAŁ III

Do dzisiejszego dnia tajemnica okrywa związki małżeńskie pana Jędrzeja Piszczalskiego. Podobnie jak w Kuczmirówce, mieszkały w Jackowskim dworze dwie panie: obie niezwykle piękne, typy urody wschodniej w połączeniu z południową. I różne wersje krążyły. Opowiadano, że jedna z tych kobiet jest żoną rotmistrza; mówiono także, jakoby, dziwnym zbiegiem okoliczności, pan Jędrzej miał dwie żony; znaleźli się i tacy, którzy twierdzili, że żadna z tych pań nie jest żoną Piszczalskiego.

Chłopi utrzymywali, iż to nie są „żadne panie, jeno cudaczne cyganki”. Do potomności przeszły same tylko plotki z całej okolicy.

Przez jakiś czas panie te nie pokazywały się wcale na świecie, pędząc życie w licznych i obszernych komnatach starego dworu Jackowskiego lub w przylegającym do dworu ogrodzie.

Jednego dnia bardzo się zadziwiła wieś cała, gdy z dworu wyszły panie, ubrane barwnie i bogato. Między chłopskimi chatami przeszły one, jak tęcze, mieniąc się, świecąc całe. — „Biło od nich, kieby od łuny czy świętych jakich” — mówiły baby. Postępowały za nimi trzy ogromne psy, nie zwracając uwagi ani na szczekanie chłopskich kundli, ani na ludzi, wyglądających ciekawie zza węgłów chałup. Innym razem widziano je obie w pięknym kabriolecie, jak same, własnymi rękami trzymały na wodzy ogniste bieguny z Piszczalskiego stajni, a z tyłu gnały też same trzy wielkie psy.

Może w rok potem „panie z dworu” ukazywały się oddzielnie, jakby stroniły od siebie; czasem któraś z nich wichrem przeleciała przez wieś na koniu albo samotna w las się zapuszczała.

Obie mówiły bardzo źle po polsku, stąd może znowu rosły powieści jakoby o czarodziejskiej sile pań, które są nieme, — po lasach zioła jakieś pewnie zbierają, zamawiają chmury, pioruny i różne rzeczy.

— Przed takąż żegnać się trzeba, bo kto ją tam wie, co myśli; oczaruje, urzeknie, ile że dziwnie jakoś marmota, pośpiewuje sama do siebie, a psom okrutecznie źle z oczu patrzy... O rety!

Służba dworska opowiadała, że jedna z tych pań — starsza, po nocach sypiać nie może, z kąta w kąt chodzi, lamentuje, a nikt nie rozumie, o co jej idzie.

— Musi straszne jakie złe ją opętało, bez to się boi czegosik.

Byli i tacy, co podsłuchiwali rozmowę pana z tą starszą panią; kłótnia jakaś straszna była. Pani biadała, płakała — pan się zżymał, wykrzykiwał.

— Kto to może wiedzieć? Z Ukrainy przyjechał...

— Mógł sobie upodobać córkę króla cygańskiego, dać za nią wielkie pieniądze...

— Ponoś są na świecie takie kraje, co sobie tam panowie cygańskie kobiety kupują.

— A co ta takiemu? Ma pieniądze, to mu do głowy różności przychodzą.

W jednej połowie domu światło gorzało po całych nocach, po kątach psy leżały, jak wielkie kupy barłogu, a ówta starsza pani ręce łamała, od płaczu się zanosiła lub kabałę z kart stawiała. Podobnie ją też ktoś widział, jak rozłożyła przed sobą złote pierścienie, łańcuchy, Bóg wie jakie rzeczy i dłużej godziny w to się wpatrywała.

A tę drugą — młodszą, słyszeli nieraz ludzie śpiewającą; siadała sobie na jakim pagórku w lesie i śpiewała.

— Aż zdziera, bo to śpiew nie śpiew... Nikiej wycie wilka w takowej pustce.

Raz ją tam zeszedł trafem jakiś parobek o późnej nocy, to mu taka jasność oczy oślepiła, co myślał, że kwiat paproci i skarby znalazł... Ogłupiał, bez mała nie oszalał i w okrutnym strachu uciekł.

Gdy owa pani zaczęła śpiewać w lesie, wtedy każdy, kto ją posłyszał, odmawiał pacierz.

— Juści to nic dobrego, kiej aż ziębi ze strachu... A jak jest przy chałupie pies czujniejszy i takie śpiewanie go doleci, od razu musi zawyć... Dobrego w tym nic nie ma!

— Powiadają, że taka czarownica, co od niej cudna piękność bije, to najciężej urzeknie: kiej na człowieka urok rzuci, to nie na żadną już chorobę, jeno na śmierć od razu; trza się potem powiesić, albo utopić, a uroku takowego nikt nie odczyni.

— Abo się to ten nasz dziedzic nie zbiesił?...

— Bez to musi, psiakość, ma rękę taką ciężką, że jak człowieka zwali kajniebądź, o kęs nie zabije... Kamień albo żelazo, nie ręka ludzka.

— Czary, nie co innego!...

— Żeby nie krzyż święty, co się nim ludzie w Jackach co dzień żegnają, to by on nas tu wszystkich we wsi wymordował.

— Dyć Marek, co służy przy koniach w stajni, to raz od niego tak w łeb oberwał, że z kozła zleciał między dyszlowe konie.

— Pono dostał od dziedzica trzy ruble za tę sztukę...

— A no, bo psiajucha chłop taki śwarny: zleciał z kozła pod konie, zerwał się, jakby nigdy nic, wskoczył od razu na siodłowego i powoził, jak z kozła.

— Strasznie służyć przy takim dworze, choć też i płacą niezgorzej.

Pan Jędrzej trzymał straszny rygor we dworze i we wsi; chłopi bali się go, jak ognia.

— Pasiutynku, czy wiesz wacan, co to jest mores? — pytał dziedzic rządcy.

— Kiedy ma być mores, to musi być posłuch — odrzekł Pasiutynowicz.

— Wacan sobie pamiętaj, że mores wisi na końcu bata!... Rany boskie!... Ludzie tu muszą wiedzieć, czego ja chcę; wacan powinieneś ich tego nauczyć!..

Rządca skłonił się nisko po dwakroć, a pan Jędrzej dalej mówił:

— Ty jesteś moim batem; mnie wolno przez szpary patrzeć na to i owo, przebaczyć winę, jak mi się spodoba; wacanowi nie wolno, wara! Lepiej, żebyś niesprawiedliwie komu mydło sprawił, niż najmniejszą winę przebaczył!

Mówiąc to kiwał Pasiutynowiczowi palcem przed samym nosem, a na niektóre wyrazy kładł nacisk, tupiąc nogą o ziemię; przy tym zdawało się, że mu iskry z oczu wypadają.

— Pamiętaj sobie wacan, że jakby mi tu co na świat wyszło z domu!... jakby służba plotki jakie robiła, to będziesz za to odpowiadał!... A przede mną pod ziemię się nie skryjesz!

Toteż rządca nawet w domu z żoną nie ośmielił się nigdy rozmawiać o rotmistrzu i o dwóch paniach ze dworu.

— Mężuniu, — mówiła raz wieczorem pani rządczyni — podobno ta starsza, Ewa, straciła już łaski u dziedzica?...

— Psst!... — zawołał Pasiutynowicz, tajemniczo kładąc palec na ustach.

— Podobno się tam straszne rzeczy działy?...

— Psst — krzyknął rządca przestraszony, dłonią zamykając usta żonie.

— A cóż ja mam milczeć? Ekonomowa ze Złotogóry publicznie po sumie przed kościołem opowiada, że...

Nie zdołała Pasiutynowiczowa dokończyć, gdyż mąż obiema rękami przycisnął jej silnie usta powtarzając ciągle:

— Psst!....

— Ale rządczyni odepchnęła męża, poskoczyła do środka izby i zawołała:

— Czyś ty zwariował?... Mówię ci, że Ewa sztyletem chciała tę młodszą...

Wtem Pasiutynowicz porwał z łóżka ogromną poduszkę i z taką siłą cisnął nią w żonę, że kobieta padła na ziemię; potem rzucił na nią drugą poduszkę, kołdrę, podbiegł do swego łóżka, porwał znowu poduszkę — rzucił i przywalił małżonkę stosem pościeli, a nieustannie wykrzykiwał:

— Psst!...

Pasiutynowiczowa poczęła wrzeszczeć, że się dusi; wtedy rządca pochwycił bat, wybiegł za drzwi jak oparzony, a napotkawszy przed domem jakąś babę, począł ją bić bez litości, wołając:

— A psst! psie dusze, baby!... Języki wam wszystkim każę poucinać!... Podłe nasienie, posadę mam przez was stracić?... Gorzej może jeszcze niż posadę!... Wiedzcie, że to nie są żarty!... A psst, psst!...

Spostrzegł drugą babę w oddaleniu i puścił się także za nią w pogoń.

ROZDZIAŁ IV

Przed dworem w Jackach stanęła jednego dnia nejtyczanka, zaprzężona w parę ciężkich i niezwykle opasłych gniadych koni; z bryczki wysiadł człowiek wysoki jak tyka, chudy, ruchliwy, strzelający oczyma na wszystkie strony, i zapytał kogoś ze służby, czy rotmistrz Piszczalski jest w domu; odpowiedziano mu, iż pan wyjechał z chartami na polowanie, ale przed wieczorem niezawodnie powróci.

— Serce moje — rzekł do służącego przybyły — powiedz mi, kto się tu domem zajmuje, kto u was rządzi?... Musi być taki rządca, plenipotent — ha?...

Sprowadzono więc do dworu Pasiutynowicza.

— Jestem Eugeni Horda Drakiewicz, krewniak rotmistrza Piszczalskiego.

Pasiutynowicz skłonił głowę na znak szacunku i pokornie zapytał:

— Co jaśnie pan rozkaże?

— Ot, serce, nic nie każę!... Jesteś rządca, widzę?... Bardzo pięknie!... Ja, duszo moja, nikomu nie rozkazuję... Ja człowiek taki sam, jak inni ludzie... Ja, serce, o wszystko proszę; dla mnie wszyscy ludzie są równi... aa!,..

Rządca Jacków szeroko rozwartymi oczyma spoglądał na przybyłego, który go niebawem wziął poufale pod rękę i rzekł:

— Serce moje, widzisz, Horda Drakiewicze to wszystko gwiazdy... Rodzony ojciec mój, widzisz, marszałek gubernialny.... ładnie — co? Aa?... Widzisz?

Zaniepokoił się Pasiutynowicz tym, że z nim tak poufale obcuje jakiś znakomity człowiek, co też przybyły spostrzegł niebawem i zaczął prawić:

— Duszo moja, serce, ja tobie powiem... widzisz... Drakiewicze za pan-brat żyją z małą szlachtą, z kupcem, chłopem, grafem... Dobrze — ha?

I mówiąc to, poklepał Pasiutynowicza po ramieniu.

— Serce, a obroku dla koni dostać tu u was można — aa?... No, widzisz, duszko, ja bym się takoż wódeczki napił, przekąsił... Bigosik, wędlinki jakie są u was w domu — aa?

— Oh, jaśnie panie, owszem, do usług!

— Tak, serce moje, każ konie zawieść do stajni... A wiesz, duszko, Drakiewicza konie tylko czysty owies jedzą — ha?... Mnie posilcież, dusze; od Radomia na czczo jadę, tęsknię do rotmistrza... Miły on mój! Ot nieszczęście, kochasz go, przyjeżdżasz i w domu jak raz nie ma... aa!...

Rządca czym prędzej wydał rozkazy, żeby konie nakarmiono czystym owsem w stajni, a dla Drakiewicza zastawiono stół w jadalnej komnacie. Przybyły rozgościł się niebawem, jak we własnym domu, a kiedy ujrzał na stole wódkę i zakąski, pochwycił niebawem kieliszek, nalał go i pyta:

— Można do ciebie, serce, w twoje ręce... aa? — Nie czekając na odpowiedź Pasiutynowicza, wypił, a trzymając w jednej ręce kieliszek, w drugiej butelkę, wołał: — Co to za wódka! Jak Boga kocham, gdańska! Dawno nie piłem takiej... aa!... Powtórzymy... hę?...

I przy tych słowach wypił drugi kieliszek, skrupulatnie napełniony. Ale że rządcy nie oddał butelki ani kieliszka do rąk, więc ten sam brać się ze stołu nie ważył, łyknął tylko ślinkę i usiadł opodal. Tymczasem Drakiewicz z nadzwyczajnym apetytem zmiatał z talerzy różne zakąski. Gorliwa praca szczęk nie przeszkadzała mu atoli rzucić od czasu do czasu kilku wyrazów.

— At, śledzie marynowane... delicje! Z miasteczka, czy w domu przygotowane — aa?

— Hurtownie się kupuje w Radomiu, a w domu je marynują — odparł rządca.

— Serce, at nasze polskie domy — aa?... Ślicznie!... No, omne trinum perfectum, duszko!... Rozkosz ta wasza gdańska! Rotmistrz bogaty człowiek — aa?... Koni dużo macie na stajni?... Rodzi u was — ha?... Pięknie!... Dworno, bogato... aa? Ale kieliszek, błazenek taki... większego nie ma u was — co?...

Kiedy Drakiewicz nalał sobie czwarty, większy już kieliszek wódki, Pasiutynowicz, chcąc wyjść z biernej roli widza i słuchacza, przemówił:

— Nie możemy narzekać, jaśnie panie, z górą dwa tysiące korcy pszenicy sprzedajemy corocznie.

— Pięknie, serce, pięknie! No, proszę, z górą dwa tysiące korcy... Aa!... Pięknie!... Rotmistrz zuch... Dusza moja, skarb, żebyż ja jego prędzej zobaczył! Ah, co my też razem oba przeżyli!... Jak ujrzy, zdusi mię ze szczęścia. Pokaż ty mi, serce, stajnię rotmistrza! Koniki pewnie żwawe... Aa?...

Nareszcie Drakiewicz skończył jeść, otarł usta serwetą, pokręcił sobie wąsy, poklepał się po brzuchu i powiada:

— Co to znaczy, duszo, podjeść!... Głodnyś i do niczego, a kiedy syt, masz zaraz i humor... At zapaliłbyś fajeczkę, wsiadł na konika, a jakby można... ho, ho! Dlaczego nie?... Drakiewicz, serce, jedyny do wszystkiego — aa! Prowadź mię, duszko, do stajni!

Nie czekając wcale na odpowiedź, szedł żywo do drzwi, wybiegł na ganek, a kiedy się z nim połączył tutaj Pasiutynowicz, podążyli obaj ku stajni.

— Słuchaj, serce — mówił Drakiewicz — wszak rotmistrz nie sam w domu?... Kobieta tu jest — aa?... Mów śmiało, duszo, ja druh jego od serca, sekretu między nami nie ma!

— Ale, proszę jaśnie pana, u nas we dworze mieszka jaśnie pani rotmistrzowa, dziedziczka... — odparł Pasiutynowicz.

— Jaż mówił, serce!... rzekł Drakiewicz chytro mrugając oczyma. — Ona się ludziom nie pokazuje — ha?

— Pani dziedziczka wychodzi czasem — powiada rządca, zafrasowany tymi badaniami.

— Co ty przede mną masz być skryty... Ja lepiej, jak rodzony brat rotmistrza. Słówko jemu na ucho pisnę i sypnie ci gratyfikacją, serce. Ah, mój Jędrzych, dusza, jak ja pragną widzieć jego!... Pani piękna kobieta — aa?

Pasiutynowicz spuścił oczy.

— Piękna być musi, jak mówię... Kochany rotmistrz, on koneser!

Rozmawiając w ten sposób, przybyli do stajni i stangreci zaczęli wyprowadzać na pokaz konie. Drakiewicz mlaskał językiem, kiwał głową, a wychwalał piękne konie rotmistrza.

— Ot, koń, serce moje, ten kary! Jak Boga kocham, koń pod atamana!... Gdzie wy kupili jego — ha?

— Od hrabiego Żarnickiego ze Złotogóry — rzekł rządca.

— Od grafa Żarnickiego?... Rotmistrz żyje z Żarnickim, serce? Graf u was tu bywa — ha?

— Wszystkiego jeden raz pan dziedzic był w Złotogórze, raz także był i hrabia tu w Jackach... Osobliwej zażyłości nie ma.

— Jaż mówił! Żarnicki wielki pan; u niego dworno — aa?... dom grafski?...

— Intrata nie będzie większa, niż w Jackach.

— Serce, co ty mówisz?... Jak mnie przyjemnie słyszeć, że rotmistrzowi dobrze idzie!... Żarnicki, wiesz, takoż mój krewniak, a jakże... graf Żarnicki!... Babka moja, duszo, z domu grafianka Żarnicka. Pięknie — ha?... Rotmistrzowi należy się ode mnie pierwszeństwo, jaż mówię... Ale pobywszy tutaj, Żarnickiego takoż odwiedzę. On by mi całe życie nie przebaczył, gdybym go ominął.

Skończyły się oględziny stajni, Drakiewicz znowu wziął Pasiutynowicza poufale pod rękę i mówi:

— Światło moje, rotmistrzowej nie można zobaczyć — ha? Powiedz, serce, może mnie wypada poprosić jej o przyjęcie? Widzisz, tak nie idzie w cudzym domu: zjeść, napić; trzeba podziękować — aa? Drakiewicz wie, co komu należy... prawda, serce?

Mówiąc to, pan Eugeni Horda Drakiewicz ciskał niespokojnie na wszystkie strony oczyma, to znowu wzrokiem przeszywał Pasiutynowicza, jakby chciał myśli jego odgadnąć; ale rządca wzruszał tylko ramionami i kręcił się, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.

— No, a okolica tu jaka? Jest z kim wypić, pohulać, w karteczki zagrać — ha?

— Dosyć tu jest różnych panów — odrzekł spokojnie Pasiutynowicz! Jak kto ma na to, bawi się.

— Jak Boga kocham, tęgi człowiek z ciebie! Podobasz mi się, lubię takich!... Powiedz, serce, ty szlachcic? Pewnie szlachcic?... Jak nie, mnie, duszo, wszystko jedno, nie wstydź się!

— Jaśnie panie, ja nie wiem!... Mój ojciec był prosty człowiek, zwyczajnie obywatel miejski Końskich... Ale podobno któryś Pasiutynowicz został oficerem na Kaukazie.

— Jaż mówił!... Oficerem? A pułku nie pamiętasz? Tak ty, bracie, szlachcic, jak Boga kocham! Jaż mówię... Pasiutynowicze trzymali na Żmudzi w arendzie trzy folwarki od nieboszczyka marszałka Drakiewicza... Ale ty, serce, pamiętaj sobie dobrze, że są drudzy jeszcze Drakiewicze, mała szlachta, to oni nie nasi... Co innego Horda Drakiewicze!... A ty, serce, nie mógłby z piwnicy rotmistrza kazać dostać buteleczki węgrzyna — aa? U was węgrzyn pewnie jak złoto? Ja nie chcę dużo, wszystkiego buteleczkę... Wyciągniemy we dwóch, ty miły człowiek — ha?...

— Proszę jaśnie pana, sam dziedzic ma klucze od starych win; ale jakby łaska jaśnie pana była, u mnie w domu znajdzie gąsiorek cienkuszu... Nie takie to tam wino, jak w piwnicy pana dziedzica, ale podług stawu grobla...

— A niechże cię!... Serce moje, królu!... Słuchaj, prowadź ty mnie do siebie... Wypijemy, jak Boga kocham! A czyste — ha?

— Ujdzie, sam się jaśnie pan najlepiej przekona.

— Kiedy tak, serce, to ja ci powiem: Ty mnie „jaśnie pan” nie mów! Chcesz koniecznie, mów po zasłudze: „panie pułkowniku”, a nie, to i tak dobrze... Widzisz, jaki ja człowiek — ha?... Pięknie, bardzo pięknie!

ROZDZIAŁ V

Drakiewicz widocznie nie mógł na miejscu usiedzieć i, gdy wyciągnął z rządcą butelkę węgrzyna, rzekł:

— Serce, ty ceremonij nie rób ze mną! Zajęcia masz pewnie — aa? Ja sobie fajeczkę zakurzę, pochodzę, popatrzę.

Pożegnał się z Pasiutynowiczem, wyszedł na dziedziniec, nałożył tytoniu w fajeczkę na krótkim cybuszku, zakurzył i począł wokoło dwór obchodzić, a przy tym uważnie w okna spoglądał, jak gdyby chciał wewnątrz przeniknąć. Nagle rozległ się tętent kopyt końskich i można było widzieć rotmistrza, sadzącego w lansadach na pysznym szpaku. Tuż przy koniu biegły cztery charty z wywieszonymi językami, opodal podążał Maciej, a za nim dojeżdżacz i dwóch wyrostków, objuczonych zającami. Rotmistrz siedział na koniu jak przybity; miał na sobie krótką kurtę, łosiowe pantaliony, a przy długich butach ostrogi. Kiedy tak butnie przed ganek zajeżdżał, Drakiewicz stanął z boku, wyprostował się po żołniersku i salutował pana Jędrzeja.

— A niech cię sakrament!... — krzyknął Piszczalski lekko zeskakując z konia. — Eugenii Ty skąd? Czyś z nieba spadł?

Eugeni pochwycił w objęcia rotmistrza, cmokał go w oba policzki, znowu przestawał i wykrzykiwał:

— Mój ty kochanieńki!

I znowu go całował na nowo wołając:

— Daj jeszcze gęby, serce!... Toż ja by zjadł ciebie!

Po tych uściskach Drakiewicz odskoczył na bok, mierzył rotmistrza wzrokiem i, jakby zdumiony, mówił:

— Ty mnie urósł, widzę, rotmistrzeńku — aa! Jak Boga kocham, co za figura!... Wiesz, serce, ja bym tobie dowództwo pułku oddał... At, wyglądałby taki na rewii!... Niech mię czort weźmie, ty wykapany pułkownik!...

— Dawnoś przyjechał? — zapytał rotmistrz z uśmiechem.

— Godzin trzy wszystkiego. Posiliłem się tu już, ot!... Ależ wódka u ciebie, serce!

— Pójdźże, pójdź, pogadamy! — rzecze rotmistrz, poufale biorąc Drakiewicza pod rękę i wprowadzając do komnat.

— Koniki twoje widziałem, pieski!... Śliczne, śliczne!... A powiedz, duszko, ludzie ciebie nie kradną?

— Et, jest o czym mówić! — odparł Piszczalski.

— Jaż mówię... Lepiej nie mówić... Ten twój Pasiutynowicz musi tak i być i lisek — ha?...

Rotmistrz nic nie odpowiedział; ale Drakiewicz mówił dalej:

— Ty, serce, zawsze ten sam: wielki pan, dobry, wspaniały! Jak Boga kocham, u ciebie krew wielmożna!

— Eugeni, cóż ty mię myślisz chwalić? Ja nie dziewczyna!

— Ja tak i powiadam, serce!... A u mnie, rotmistrzeńku, ciągle bieda!... Ty pierzem, puchem, widzę, porastasz, a brat twój, ot, na psa schodzi... Cóż robić? Nie o pieniądz się staraj, a o dobrych ludzi!... Ot i mój metod!

— Cóż się stało z tą ciotką, po której miałeś dostać schedę?

— Śmiej się z tego, serce! Spodziewasz się, spodziewasz, a ona na złość żyje... Za mąż poszła i dzieciaka już mają... Sam powiedz: wartoż się spodziewać? Jaż człowiek: zjeść, wypić przywykł. O, ciężko mnie na świecie, rotmistrzuniu! Dasz ty wiarę? u mnie wszystkiego niecałe dwadzieścia pięć rubli w kieszeni, jak Pana Boga kocham!...

— No, no, nie utyskuj, Eugeni... Poradzi się jeszcze na to wszystko...

— Duszo ty moja, Jędrzychu!... Jaż myślał: jak nie ty, to kto?... Ciotka — aa?... Tfu!... A powiedz, serce, Żarnicki jak stoi? Toż on twój sąsiad?

— Mało ze sobą żyjemy — odpowiedział rotmistrz.

— Co ty mówisz? Tak cóż ty robisz? Junak taki bez ludzi?... Pamiętasz, serce, jak ty w nos temu baronowi dał szczutka? Cha, cha, cha!... Niemiec ze stolikiem w tył się przewrócił... Żarnicki, graf Żarnicki, z księżniczką się ożenił — aa?

— Nie wiedziałem, że ona księżniczka...

— Księżniczka, jak Boga kocham!... Litewska diuszesa... Onaż z domu Ogień-Zalewajska!... Ty wiesz, Ogień-Zalewajscy wprost od Giedymina idą?... Po mieczu, nie po kądzieli!... Oni takoż z nami spokrewnieni co niebądź... A słuchaj, serce, ty nie ożenił się?...

Pan Jędrzej spojrzał teraz na Drakiewicza tym swoim wzrokiem despoty, który nie potrzebuje jednego słowa na komentarz, bo sam wyraźnie wypowiada:

— O takie rzeczy zapytywać mię nie wolno!

Spojrzenie rotmistrza zmieszało nieco Drakiewicza, który niebawem chciał też niezręczność swą poprawić i począł mówić o sobie:

— A ja, serce, o włos nie ożenił się z wdową!... A jakże, o mały włos się nie ożenił... Wyprawę pannie młodej już szyli. Dopiero jednego dnia ja sam sobie powiadam: „Eugeni Horda Drakiewiczu, co ty robisz? Ty dobrze zastanowił się — aa? Po kiego diabła tobie ciężar taki, baba: kajdany — co?... Ty żył wesoło zawsze, swobodę lubił, a teraz?... Zastanów się, Eugeni!" Wiesz, serce, jak ja sobie to powiedział, tak miłość od razu mię odeszła... Ja wsiadł na swoją bryczkę i odjechał... Pięknie — ha?

Podczas gdy obaj przyjaciele prowadzili ze sobą taką rozmowę, tymczasem w jadalni zastawiono stół do obiadu.

Piszczalski z dużego kieliszka pił wódkę do Eugeniego, kiedy do jadalni wszedł Maciej i z uszanowaniem pochylił głowę przed gościem swego pana, a potem, według zwyczaju, stanął za krzesłem rotmistrza; Maciej bowiem nigdy nie usługiwał do stołu.

Drakiewicz spojrzał na starego sługę i, nie doniósłszy jeszcze do ust kieliszka, zawołał:

— Toż Maciek, jak Boga kocham!...

Potem jednym łykiem spuścił wódkę w gardło, przewrócił szarymi oczyma i znowu mówił.

— Zestarzałeś się, Maciek — aa!... Niechże cię!... Zuch zawsze!...

Maciej powtórnie skłonił głowę i nieznacznie ręką pogładził białe wąsy.

Po zakąsce i po zupie obrócił się rotmistrz do Macieja i dysponował:

— Przyniesiesz parę butelek z tych na prawo, w kącie! — I oddał staremu klucz od piwnicy.

Eugeni jadł nieustannie, jak człowiek bardzo wygłodzony; w przerwach rzucał tylko różne wykrzykniki lub czynił krótkie uwagi:

— Grzybki — aa!... Rybkę takoż miewasz, rotmistrzuniu, na stole?... Żarnicki lubi jeść dobrze — co?... Baranina... ot, to mi pieczyste!... Ja, serce, z pieprzem wszystko!... Słodycze dla dzieci, much i kobiet!...

Kosztując wina, mlaskał językiem po całym podniebieniu, wykrzykując:

— Tokaj!... Siedem lat będzie, piłem to samo u marszałka gubernialnego na zebraniu!...

Rotmistrz także w niczym nie ustępował swemu gościowi: jadł i popijał z wielką dokładnością. Każdy, patrząc na tych ludzi, łatwo by ocenił, że jeść i pić umieli dobrze.

Dopiero po skończonym obiedzie zawiązała się bardzo ożywiona gawęda. Eugeni szczegółowo opowiedział teraz historię wyjścia za mąż swojej ciotki; potem mówił o różnych wspólnych znajomych.

Kieliszki się wypróżniały, a pan Jędrzej nabierał werwy do gawędy; twarz mu się rozjaśniła, w niebieskich dużych oczach jaśniał zapał i gruby kark się zaczerwienił.

— Łusię ty pamiętasz, serce? — zapytał Eugeni.

— Pamiętam dobrze; cóż się z nią dzieje?

— Ona do Odessy pojechała i tam chwyciła, słyszę, odstawnego generała...

— Uuu!... — wykrzyknął rotmistrz. — Partia dla takiej kobiety — ha?

— Nic dziwnego — odrzekł krótko rotmistrz. — Wojskowy człowiek najłatwiej się złapie.

— Ah, ty bałamut, mój miły!... — wołał Drakiewicz, przymilając się do pana Jędrzeja.

Naraz szare jego oczy spotkały się z oczyma Macieja i przedmiot rozmowy wnet się zmienił:

— Maciek, a ty za kobietkami szalał?... aa? Stary sługa machnął ręką koło ucha, dziwnie się skrzywił i nic nie odpowiedział. Ale rotmistrz błysnął tylko okiem i, widocznie niezadowolniony z obrotu rozmowy, tak zamówił do Macieja:

— Zjedz obiad, pewnieś głodny, a potem idź do stajni, dopilnuj, żeby mi Hetmana porządnie przepędzili na lince... Koń nogi stracić może od stania. Hiszpance każ dać pół funta soli do żłobu. Króla rzymskiego przeprowadzić do oddzielnej klatki nowej... Marię-Ludwikę nakryć wielką derą... Konsulowi opatrzyć nogę... Maurowi zrobić nowe zawłoki, a Napoleona wyprawić na wyspę św. Heleny: niech się popasie na trawie.

Wyspa św. Heleny był to folwark, założony w Jackach przez Piszczalskiego.

Maciej, wysłuchawszy rozkazów pana, opuścił swoje stanowisko. Po wyjściu starego sługi rotmistrz głos zabrał pierwszy:

— Umyślnie w porę wyprawiłem stąd Maćka, boś zaczął, mój Eugeni, rozmawiać z nim w bardzo delikatnej materii... On się kiedyś kochał, doznał zawodu i przypominać mu tego nie można.

— At, rotmistrzeńku, ciekawa sprawa! Taż prosty człowiek — aa?

— Wstydzę się, że on dotąd chłopem, że go przy stole do kieliszka nie mogę dopuścić... No, bo cham z urodzenia, trudno!... Ale muszę zrobić jedno, nim umrę, i ty mi, Eugeni, będziesz musiał w tym pomóc.

— Mów, serce!... Jaż gotów!... Jaż kocham chłopów...

— Ten Maciek, widzisz, Eugeni, to jak nie chłop!... Honor u niego, kiep drugi hrabia i książę, a uczciwości, kochaneńku, to i święty jaki mógłby mu nieraz pozazdrościć... Więc ja sobie umyśliłem, żeby w heroldii wystarać się o szlachectwo dla takiego. Póki on chłop, ja go przy sobie posadzić nie mogę, a kocham bestię, bo wiarus!... Każdy się cofał, on szedł w ogień... armaty nie armaty... Czy ty myślisz, Eugeni, że ja bym żył na świecie, gdyby nie Maciej?... On mię i obronił, i z ran wylizał... Więc trzeba raz przeprowadzić to w heroldii, jak pojedziesz do Warszawy; ja dam na koszta, co będzie potrzeba.

— Ślicznie!... Maciek szlachcicem będzie!... Serce moje, ja mam stosunki, zrobi się wszystko!... Do referendarza pójdę... Ooo, patrz! W sam raz... Referendarz, nasz krewniak!... A jaki jemu herb dać przyjdzie?

— Nazwiska mu swojego używać nie pozwolę, — odparł Piszczalski — ale do herbu przypuszczę.

— Ale, ty, serce, zacząłeś mówić, jak on się kochał... ot, widzisz, mnie pali z ciekawości! Ja lubię takich, co się kochają; opowiedz, duszo!...

— Było to we Włoszech — mówił rotmistrz — przebywałem ze swoim oddziałem kawalerii w okolicach Neapolu, w miejscowości, gdzie konie dobrą miały paszę. Naraz otrzymuję rozkaz, żeby pośpiesznym marszem zdążać w okolice Kapui... „Oho, myślę sobie — kiedy do Kapui, to kto wie, czy nie będzie kaput". Bo wiesz zapewne, mości Eugeni, jak tam zmarniał Hannibal pod tą Kapuą?

— Taż ja słyszał, serce, lat pięć temu, jak ty opowiadał nam, że na wulkanie wy stali, na Wezuwiuszu, i fajeczkę ty sobie zapalił od ognia z tego wulkanu!... No, a Niemca diabli przynieśli do waszej kompanii, barona... At, wtrącił się w dyskurs, powiada: — „Gdzie Kapua, gdzie Wezuwiusz!... Śmiać się zaczął, tak ty jemu dał szczutka w nos i on się z krzesłem w tył przewrócił... Aa!... Ale, serce, ty, kochanieńki, nigdy nie mówił mnie o Maćku.

— Zbieramy się — ciągnął rotmistrz — do wymarszu pod oną Kapuę, a wtem Maciek staje przede mną z miną zafrasowaną i powiada: — „Panie rotmistrzu, mamy tu ochotnika, Włocha, raźny chłopak, zuch okrutny; pociecha z niego będzie na wojnie, niech go pan rotmistrz przyjmie do szwadronu!...” — „Jeszcze czego! — powiadam — Włoch przechera, szpieg może, zdrajca!” — A Maciej na to: — „Jakem wachmistrz, Maciej Wierzba, tak nie szpieg, nie zdrajca! Na porękę go swoją i na sumienie biorę...” — „Pokaż no mi tego ptaszka!” — rzeknę. Maciek się coś w głowę podrapał, ale poszedł i wraca z tym ochotnikiem: na koniach oba do mnie podjeżdżają i salutują. Patrzę, żołnierz jak lalka!... Przyglądam się lepiej, a wszystko mi się wydaje, że to dziewczyna... Biorę Maćka na kwaterę i na osobności mu powiadam: — „Zwariowałeś, ośle, baby mi będziesz werbował!...” — Tak sobie powiedziałem na chybił trafił, a on przede mną na kolana i skomlę: —

„Panie rotmistrzu, tej kobiecie poprzysiągłem, jak żonie, i uważam, żebym bez niej już nie wyżył na świecie". — „Bodajżeś ty pękł, kondlu jakiś! — powiadam znowu. — Ja, rotmistrz Piszczalski, babami mam dowodzić?... Żebyś ty zjadł kroćset diabłów, bałwanie!" — Patrzę, a Maciek zbladł jak trup; więc już nie klnę tak dobitnie, tylko mu perswaduję, do czego to wszystko podobne. A on znowu: — „Niech się dzieje wola boża!... Wyznałem panu rotmistrzowi wszystko, a teraz powiem, że skoro takie ostatnie słowo odbieram, to niech lepiej pan rotmistrz każe Maćka Wierzbę rozstrzelać!... Przynajmniej dusza moja się nie zaprzepaści... Żołnierz jestem, to się cudzej kuli nie boję, a swojej ciężko mi będzie na siebie użyć”... — Wyjrzałem przez okno, a ta dziewczyna tak koniem toczy, jak najlepszy jeździec. Żal mi było Maćka, bo sobie wariat mógł w łeb palnąć, więc rzeknę: — „No, bierz cię diabli, durniu, kiedyś taki głupi, przyjmuję rekruta... tylko sza! Boś ty wachmistrz, a jak za twoim przykładem inni pójdą, dobrze będzie rotmistrz Piszczalski wyglądał...” — I poszła ona z nami. Powiadam waszmości, że u dziewczyny była fantazja i odwaga wściekła. Mój szwadron ścigał potem rozbitych Austriaków; widziałem, co się działo: ona z Maćkiem tak dojeżdżała, że rany boskie! Trudno, musiałem ją do orderu przedstawić... Razu jednego, na jakimś popasie, coś mię podleciało; zbliżyłem się do tej dziewczyny i głaskam ją pod brodę... śliczności była kobieta. Zerknę w bok okiem, a mój Maciek, jakby ognia sypnął na niego, stał cały w płomieniach: ślepie mu się zaiskrzyły, wąsy najeżył, brwi zmarszczył i, wystaw sobie, Eugeni, w ręce ściskał tak pistolet, jakby miał chęć mnie albo tej dziewusze w łeb strzelić. Śmiech mię zdjął; udałem, że nie widzę; alem sobie pomyślał, że takiego nie ma co drażnić, i odszedłem od dziewczyny. Upłynęło coś rok czasu, żyło się ciągle w ogniu; staliśmy na kwaterach w jednym mieście, trochę większym, niż Szydłowiec; aż tu raz wpada do mnie Maciek, cały krwią zlany, i woła: „Panie rotmistrzu, każ mię aresztować i rozstrzelać. Dopuściłem się zbrodni: zabiłem dwoje ludzi..." — Pytam, co się stało, gdzie, jak? A on mi dopiero opowiada, że mu się ta jego marmozela przeniewierzyła, zwyczajnie: Włoszka była i do Włocha jakiegoś lgnęła, ile że Maciek nie mógł się dobrze po włosku z nią rozmówić. Kochankowie mieli schadzkę, na której zeszedł ich mój wachmistrz, i oboje pałaszem na kawałki porąbał. Widzisz, mości Eugeni, zazdrość u człowieka w takiej rzeczy powinien każdy uznać... — Słowa te wymówił rotmistrz z silnym naciskiem. — Ja bym zrobił to samo, co Maciek; postąpiłbym sobie może gorzej jeszcze!... Darłbym takie szelmy w pasy... niteczka po niteczce!...

ROZDZIAŁ VI

Już przeszło tydzień spędził Drakiewicz w Jackach i przez ten czas wżył się zupełnie w przerozmaite sprawy; ciągle zaś to jedno go uderzało, że pani domu dotąd nie widział, ani też nikt z nim o niej nie chciał mówić. Było w tym coś tajemniczego, a każdy człowiek usiłuje tajemnicę zamienić na pewność.

Jednego razu zapalił sobie pan Eugeni fajeczkę i o zmroku puścił się w ogród; szybkim krokiem przebiegał aleję, ścieżki, medytując nad czymś, układając jakieś projekta. Naraz do uszu jego doleciały dźwięki melodii tęsknej i smutnej. Stanął, nasłuchiwał, a potem szedł w kierunku głosu. Im bliżej, tym śpiew stawał się wyraźniejszy, tym widoczniejszym było, że pochodzi z ust kobiety.

Drakiewicza mimo woli coś ciągnęło. Zdało mu się, że gdzieś kiedyś słyszał już podobną piosenkę. Podchodzi coraz bliżej, aż wreszcie na samotnym pagórku, który wyglądał jak kurhan, w blasku księżyca ujrzał kobietę siedzącą. Światło padało na jej głowę, odbijało się od jakichś złocistych ozdób, a ona ciągle śpiewała pieśń monotonną, przerywaną dziwnie brzmiącymi wykrzykami.

Drakiewicz nie palił już fajki, stał jak przykuty, i słuchał. Wtem kobieta porwała się niespodziewanie, lekko zbiegła ze wzgórza i przeszła koło Eugeniego tak blisko, że prawie czuł jej dotknięcie. Wprawdzie nie widział dobrze jej rysów, ale wydała mu się piękna i kształtna. Poszła aleją boczną; Drakiewicz jeszcze zaszedł jej drogę i znowu się spotkali. Uchylił czapki grzecznie, chciał coś powiedzieć, ale go nie słuchano; kobieta poszła cienistym szpalerem w głąb ogrodu, Eugeni za nią podążył i znowu się spotkali w bliskości owego samotnego pagórka.

— At, piękna jesień!... — powiedział Drakiewicz tym głosem, który zdradza tylko chęć zawiązania raz rozmowy.

Kobieta zwróciła się do niego, lecz nic nie odrzekła; ale on przy świetle księżyca spostrzegł wyraźnie uśmiech, spostrzegł niewieście wdzięki, dostał jakby zawrotu głowy i pobiegł za uchodzącą.

Widział, że się kilkakrotnie obejrzała; to mu dodawało otuchy, przyśpieszał kroku; ale oto już dwór Jackowski — stary, ogromny, modrzewiowy, czarny, i w dworze tym dziwne zjawisko przepadło. Eugeni podobny był do kota, przed którym mysz skryła się do nory.

— Na księżyc wychodzi śpiewać... — mruknął. — Z fraucymeru rotmistrzowej pewno... Zalotna, skryła się; wszystkie tak robią... Nie mnie, Hordę Drakiewicza, brać na sztukę!

Teraz pośpieszył Drakiewicz do wielkich oficyn, gdzie miał dla siebie przygotowany bardzo wytworny apartament. Niebawem przyzwał służącego Błażka i wdał się z nim w rozmowę:

— Pana dobrego macie — ha?

— Niczego, jaśnie panie, dobry!

— Pani wasza takoż dobra? Ona pewnie bardzo dobra? Kochasz ją — aa? Powiedz, serce, ile ty pensji bierzesz na rok? Niedużo — co?

— Wszystkiego, jaśnie panie, pięćdziesiąt złotych rocznie, buty i te szmaty, co noszę na sobie.

— Słuchaj, Błażej, — rzekł pan Eugeni biorąc służącego za guzik od surduta — tobie przydało by się z pięć rubelków srebrem — ha?

Błażek schylił się do kolan Drakiewicza akceptując ofertę.

— Ot, pięć rubelków na rękę tobie położę, zuchowi, jak ty wart tego. Widzisz, duszo, ja pan dobry, dobrego człowieka lubię, tak ty mnie powiedz, jakie tu kobiety są we dworze?

Służący obejrzał się na wszystkie strony, jak gdyby się obawiał, czy kto rozmowy tej nie słyszy, ale nie odpowiedział ani słowa.

— Wasz pan surowy?... Mówić nic nie pozwala? Serce, przy mnie, jak przy Panu Bogu, ty się bać czego nie masz! Usta śmiało otwieraj!... Przy pani dziedziczce jest panna taka, hoża — co?... Tak cóż ty milczysz, za cóż ja tobie dam pięć rubli srebrem?... No, nie szkodzi, półgębkiem mów, a mów!... Ja pytam, to ty odpowiedz mi: "tak", a jak nie „tak", odpowiadaj: „nie".

Błażej znowu się obejrzał w niepokoju, a Drakiewicz nieubłaganie badał dalej:

— Dziedzic zajmuje połowę dworu na prawo, a dziedziczka — połowę drugą na lewo, co?

— Tak, jaśnie panie! — bąknął służący.

— At i odzyskał ty język, ślicznie! Zaraz wziątka będzie, pięć rubelków w srebrze... A powiedz, serce, jedna panna służebna jest przy rotmistrzowej, szatna, czy co takiego; ona bardzo hoża, przystojna — co?

— Tak, jaśnie panie!

— Pogadać ty z nią mógłby? Powiedzieć jej, że pan jeden, pułkownik, ją pokochał?

— Nie, jaśnie panie!

— To cóż ty, serce, taki głupi? Ty uwziął się stracić pięć rubli srebrem — ha? Nie lepiej tobie zarobić? Jaż mówię, ty zajdź do niej, powiedz, co ja ją widział w ogrodzie i chciałby jeszcze zobaczyć!

— Nie, jaśnie panie!

— I dureń z ciebie cały! Co ty za sługa?... No, masz rubla, schowaj sobie! — Tu Eugeni wręczył Błażkowi papierek, za co służący skłonił się nisko. — Pięciu rubli srebrem tobie nie dam... Mów, to dostaniesz!

Po odejściu Błażka Drakiewicz przechadzał się wielkimi krokami, nakładał jedną fajkę po drugiej, zaciągał się, puszczał dym ustami i nosem, a od czasu do czasu pomrukiwał:

— Służba zna mores — i nikt słówka nie piśnie... Spotkałeś piękną kobietę i co ci przyjdzie z tego w takim domu — ha?... A mnie się chce kochać, jak Boga kocham.

Wyjrzał oknem i spostrzegł migające światło we dworze. U niektórych okien światła tego nie przepuszczały okiennice, w innych okiennic nie zamknięto. Długo Drakiewicz wysiadywał przy szybach swojego okna, wpatrując się w dwór Jackowski. Już było około północy, kiedy się wymknął do ogrodu; przebiegł ciemne aleje, zasłane opadłymi liśćmi, i znalazł się na prost lewej połowy dworu. Przy oknach były tu grube okiennice z otworkami w kształcie serca powyżej. Człowiek tak wysoki, jak pan Eugeni, wspiąwszy się po listwach gzymsu, mógłby przez te otwory zajrzeć wewnątrz. On też skorzystał z okoliczności i rozpoczął przegląd okien. Przy jednym zatrzymał się dłużej, bo ciekawa scena przedstawiała się oczom jego.

W obszernej komnacie na staroświeckim kominku płonął suty ogień, a opodal w krześle z wysokimi poręczami siedziała kobieta cała w bieli, z twarzą piękną, lecz wychudłą i mającą wyraz znękania. W przeciwległym rogu znowu przy stole, oświetlonym przez zawieszoną u pułapu lampę, siedziała inna kobieta — młoda, piękna i fantastycznie ubrana. Trzymała ona w ręku karty, które układała, jakby stawiając kabałę; przy niej na kanapie spoczywał wielki czarny pies, który siedział prosto, spoglądał na czynność swej pani czy towarzyszki i zdawał się podzielać jej interes w układaniu kart. Jeszcze dwa inne psy rozłożyły się na środku komnaty. Drakiewicz pożerał oczyma wdzięki pięknej kabalarki i zrobił jakiś ruch niezręczny; czarny pies, widać, posłyszał szelest zewnątrz, bo nastawił uszy, zwrócił ogniste oczy ku oknu i warknął. Kobieta w krześle poruszyła się niespokojnie, a jednocześnie wszystkie trzy psy zajadle poskoczyły ku oknu, pod którym stał Eugeni. W tej chwili pod nogami Drakiewicza oberwała się listwa gzymsowa, tak że stojący na niej całą długością swoją padł na ziemię, robiąc zgiełk wielki pod oknem. Ale niebawem porwał się na równe nogi i, ile sił miał, począł uchodzić w głąb ogrodu.

Psy widocznie wypuszczono do ogrodu, bo zaledwie pan Eugeni ubiegł kilkadziesiąt kroków, posłyszał za sobą ujadanie i pogoń psiarni. Niewiele teraz czasu miał do namysłu, dopadł do drzewa kasztanowego i prędko się na nie wdrapał. Ale psy tropiły go, widać, węchem, przyskoczyły bowiem pod drzewo i poczęły zażarcie ujadać, przy czym oczy ich świeciły w cieniu szpaleru jak wilcze.

Położenie Drakiewicza było przykre; wyobrażał on sobie, że psia wrzawa sprowadzi ludzi do ogrodu; nikt jednak nie nadchodził! Począł łamać gałęzie i na psy je rzucać; ale przez to wywołał większą jeszcze zajadłość zwierząt, potem zwracał się do swoich prześladowców, łagodząc jakby słowami ich wściekłość:

— Cicho, pieski, cicho!... At, nawarzył sobie człowiek piwa!... Masz, diable, kaftan!

Mówiąc to, spoglądał z góry na dół, a oburącz trzymał się gałęzi. Nareszcie psy, zmęczone szczekaniem, położyły się pod drzewem i szturm czynny zamieniły na spokojne a wytrwałe oblężenie.

Oddawał się teraz Drakiewicz monologom, które w myśli prowadził, czyniąc sobie uwagi i wyrzuty:

— Diabli nadali! Po co mnie było wychodzić do ogrodu? Spałby człowiek spokojnie w ciepłym łóżku... Trzeba o pomoc wołać; toż ja do rana na drzewie siedzieć nie będę...

Gdy to pomyślał, zdobył się na głos donośny i huknął:

— Hej, ludzie!... Jest tam kto? Na pomoc, gwałtu!...

Ale wraz z tym jego wołaniem odezwały się natychmiast wrzaski psie, które głos jego zupełnie zagłuszyły. Spojrzał w górę, rozpatrywał się po ziemi i nigdzie nie spostrzegł deski zbawienia. Tak przeszła mu noc cała, noc bardzo długa, zimna, jesienna. Dniało i Drakiewicz mógł się teraz przyjrzeć swoim prześladowcom; były to ogromne psy: jeden czarny, podobny do wilka, dwa inne —

rude, duże buldogi. Zadrżał na myśl, że mógł się znaleźć pod zębami tych potworów, i w duszy miał urazę do rotmistrza, który przy domu chowa takie bestie. Widział teraz wrony, przelatujące górą, i zazdrościł im skrzydeł; porwała się ze snu sikora, leciała ku drzewu i na widok człowieka wydała krzyk zdziwienia czy przestrachu. Znużony, niewyspany, cały okryty zimną rosą, wśród rzucania się i ujadania zuchwałych psów, wylazł Drakiewicz na najwyższą gałąź w nadziei, że stamtąd może jaki ratunek dla siebie zobaczy; ale widział tylko ociężale wznoszące się mgły ponad polami i poprzez mgły — niebo, lekko zarumienione na wschodzie. Wreszcie spostrzegł poza parkanem ogrodu kilku chłopców z cepami, idących leniwie na pańszczyznę.

— Hop, hop! — wołał. — Tu, do mnie!... Przez Bóg żywy, psów tych rozpędźcie!... Rubla srebrem dam na gorzałkę — oo!

Zatrzymali się chłopi, popatrzyli w ogród przez szpary parkanu, uchylili czapek, ale poszli dalej, chociaż Drakiewicz wykrzykiwał jeszcze:

— Jaż krewniak rotmistrza, waszego pana dziedzica!... Tu, chamy, tu!...

Było już chyba po siódmej, kiedy od dworu dał się słyszeć głos starego Macieja:

— Mur, tu! Łap, tu! Gryz! Na tu, na!...

W tej chwili wszystkie trzy psy, jakby na skinienie czarodzieja, w mgnieniu oka się porwały i, pędząc jeden przez drugiego, opuściły ogród. Drakiewicz oczom swoim prawie nie dowierzał, żeby już był wolny od napastników; złaził z drzewa powoli, spoglądając ku dworowi, czy psy znowu się nie ukażą. Nareszcie znalazł się na stałym lądzie i, sadząc wielkimi krokami, uchodził do swojej oficyny. Zziąbł ogromnie, dzwonił zębami, więc położył się czym prędzej do łóżka; a gdy zasnął, straszne wrażenia nocne sprowadziły mu sny nadzwyczajnie przykre.

Południe dawno przeszło, a Eugeni Horda Drakiewicz spał i spał.

Obudził się około godziny drugiej i zapytał Błażeja:

— Co słychać, serce?

— A nic, jaśnie panie! Pogoda bardzo piękna.

ROZDZIAŁ VII

Rezydencja Żarnickich w Złotogórze wyglądała inaczej, aniżeli dwór w Jackach. U rotmistrza widać było rzetelny dostatek, wszystkiego, jak to mówią, po uszy; w domu hrabskim spostrzegałeś tylko pozory zamożności. Służba nosiła tu liberię ze świecącymi guzami i była starannie wygolona; konie ubierano w lekkie, lakierowane szory, przyozdobione srebrnymi blachami i kółkami; ani hrabia, ani hrabina nie jeździli nigdy czwórką. Złotogórskie powozy i kabriolety odznaczały się nadzwyczajną wytwornością. Pałac wyglądał jak raj, wśród kwiatów, drzew i krzewów zagranicznych. Uwijały się tu małe pinczerki i charciki, ubrane we wstążki, obróżki z dzwonkami, a z oranżerii i pałacu od czasu do czasu dawał się słyszeć wrzaskliwy głos papug.

Hrabina Przecisława Żarnicka, z domu księżniczka Ogień-Zalewajska, była damą wielkiego tonu. W młodości swej długo przebywała po wielkich miastach Europy, a niemniej dobrze spędziła jeszcze coś osiem lat po wyjściu za mąż za hrabiego Alfreda Zarnickiego. Przyszło nareszcie do tego, że oboje małżonkowie musieli stale zamieszkać w Złotogórze, gdzie hrabina usiłowała, o ile można, otoczyć się przyrodą Włoch i życiem Paryża. Ta wątła, blada blondyna, ubrana zawsze, jak bogini, miała temperament łagodny; nieustannie nastrajała się ona rzewnie, przemawiała językiem pieszczotliwym, rzadko używając wyrazów zwykłych i najlepiej rzecz malujących. W dużych, zawsze wilgotnych, niebieskich oczach hrabiny przebijał wyraz jakiejś rzewności; widocznym było, że ta pani w każdej chwili płakać może. Nie była ona ani piękna, ani brzydka. Wychowanie odebrała sentymentalne; czytywała dużo poezyj i rozwinęła w sobie egzaltację.

Hrabia Alfred stanowił typ wielkiego pana: wysoki, brunet, zwykle zaniedbany w garderobie, żył bez żadnego systematu, był ciągle roztargniony, lubił nadzwyczajności; ale jak rozpieszczone dziecko, prędko się nudził każdą zabawką. Często się zdarzało, że wyszedł w zamiarze odbycia przechadzki po ogrodzie; zaledwie jednak zrobił kilka kroków, już czym prędzej wracał do domu zniecierpliwiony i zasiadał do fortepianu; ale uderzył tylko kilka razy w klawisze, zrywał się i brał do ręki książkę, której nie był w stanie czytać przez pięć minut. Był to człowiek w gruncie rzeczy dobry, ale z rzędu tych dobrych, co nikomu nic dobrego nie zrobią, jeśli im nie przyjdzie fantazja.

Raz, podczas śniadania, porwał się od stołu i zawołał:

— Okropność!... Ciągle podają hors d'oeuvre chauds!... Nie chcę, nie chcę! Niech mi podadzą sardynki, pain de gibier, galantine de volaille!

A kiedy mu to podano, okazało się, że hrabia nie ma wcale apetytu. Lokaje i kucharze tracili głowy wobec dziwacznego humoru pańskiego.

— Hrabia nigdy służącego nie trąci, — mówiono — ale lepiej, żeby wybił, niż tak dokuczał.

A czasem uwziął się, ażeby prześladować swego lokaja, rządcę lub ekonoma.

— Nigdy na mnie nie patrz, — mówił raz do kogoś ze służby — bo masz taką głupotę w oczach, że znieść nie mogę!... Patrz zawsze w ziemię, rozmawiając ze mną!

Innym razem znowu nie podobały mu się czyjeś ruchy.

Pojechał kiedyś tam konno do lasu, a spotkawszy leśniczego, rzekł:

— Co ty za tytoń palisz?

— Gelb virginien, — odparł zapytany — bo mię nie stać na lepszy.

— Od dziś masz palić turecki, bo nie mogę znieść tego smrodu, którym jesteś cały przejęty.

I tego samego dnia wydał rządcy rozkaz, aby leśniczemu wypłacać podwyżkę pensji na tytoń turecki.

Nieraz rano, hrabia, wstając ze snu, czuł się nieszczęśliwym i wykrzykiwał:

— Znowu dzień, znowu się ubieraj, chodź, siedź, jedz, pij! A niech diabli wezmą takie życie!

Dano mu raz pod wieczór znać, że się owczarnia pali na jednym folwarku; wsiadł na konia i pojechał, a widząc, iż ludzie bardzo energicznie pożar gaszą, kazał im się rozejść, ponieważ nagle powziął myśl założenia w tym miejscu zwierzyńca.

I najpiękniejszy wierzchowiec prędko mu się uprzykrzył, kazał go więc czym prędzej sprzedawać. Ubiór nosił na sobie bardzo dziwaczny: czasem kostium w szerokie białe i czarne pasy, tak że wyglądał jak materac, to znowu ubierał się w kapelusz błękitny lub czerwony.

Ujrzawszy Drakiewicza, zajeżdżającego w nejtyczance, hrabia wpadł w ogromny entuzjazm, cieszył się jak małe dziecko, i ciągle powtarzał:

— A przecież nareszcie widzę człowieka, który wygląda inaczej, niż wszyscy, mówi inaczej, chodzi inaczej... Jak się masz, mój drogi, nieoceniony Eugeni! Zbawco mój na tej pustyni życia! Już ja cię nie prędko stąd puszczę!...

— Taż, serce, ja wiedział! Ja tak i po to do ciebie przyjechał! A gdzie mnie jechać, jak nie do kochanieńkiego grafa?... Do rotmistrza Piszczalskiego — aa?... Jaż był u niego... A zawsze on nie graf Żarnicki! Ja, duszo, tu pobawię, posiedzę. Ah, jaki ty mnie kochany, złoty! Prosto: ściskać, całować...

— Wiesz, Eugeni, jesteś znakomity! Słowo honoru daję, że gdyby Talleyrand zmartwychwstał i do mnie tu przyjechał, to by mię bardziej nie uszczęśliwił.

— Jaż mówię, serce! Toż we mnie takoż krew Żarnickich płynie.

Hrabia nie mógł się gościem swoim nacieszyć; Drakiewicz robił najpocieszniejsze miny i gesty; jak trzeba było, to podskoczył nawet, chcąc malowniczo coś przedstawić. Słowem, hrabia znalazł oryginała, który go wybornie bawił, a który nie potrzebował żadnej zachęty do żywej rozmowy i coraz na inny temat. Żarnickiego i to bawiło, że miał swojego własnego gościa, gdyż dotychczas goście przyjeżdżali tylko do hrabiny, a on rzadko kiedy się z nimi bawił. Czasem nawet wcale ich nie widział, jeżeli nie miał humoru.

Tego samego dnia, kiedy Drakiewicz przybył do Złotogóry, znaleźli się tam także trzej goście hrabiny, zaproszeni przez nią na obiad. Mieszkali oni w okolicy, wszyscy należeli do arystokracji, a pałac Złotogórski odwiedzali bardzo często. Jeden z nich, Achilles Pieszczanowski, liczył około trzydziestu lat życia, ale był już łysy, twarz miał schorzałą i próchniejące zęby. Gdyby nie skąpy zarost, można by było wziąć pana Achillesa za dobrze podstarzałą kobietę; miał bowiem nadzwyczajnie drobne i delikatne ręce, cichy, piskliwy głosik, przesadę w ruchach, odznaczał się wielomównością, a przy tym formami, pełnymi wytwornej grzeczności. W Złotogórze bywał on prawie codziennym gościem, a nieraz, nie odjeżdżając, wysiadywał tutaj po trzy, cztery i więcej dni z rzędu. Spadkobierca dużego imienia a bardzo szczupłej fortuny, nie mógł sobie pozwalać na wielkopańskie życie i całe zadowolnienie arystokratycznych upodobań czerpał w obcowaniu z domem Żarnickich. On podzielał wszystkie gusta hrabiny; towarzyszył w przejażdżkach wierzchem lub w powozie; podobnie, jak ona, lubił kwiaty egzotyczne, młode pieski, papugi; przywoził do Złotogóry wiadomości o różnych zdarzeniach, przy tym uważał sobie za obowiązek czytywać te same książki, które czytywała hrabina. Pieszczanowski był także sentymentalny, a może tylko udawał sentymentalizm dla przypodobania się Żarnickiej, bo od czasu do czasu zdradzał tę uszczypliwość, co to w bliźnim zawsze umie odnaleźć stronę najgorszą lub najśmieszniejszą. Pan Achilles był prawie że stałym dworzaninem w Złotogórskim pałacu.

Do otoczenia hrabiny należał także Sygurd Westen-Rzeszczyc; człowiek ten, więcej niż czterdziestoletni, żył w rozwodzie z żoną, uchodził za barona, miał się za wielkiego arystokratę i pilnie baczył, aby w swoich zażylszych stosunkach nie zawadzić o jakiego dorobkiewicza. Rzeszczyc, choć średniego wzrostu, był to mężczyzna okazałej postawy — pełny, pulchny, skłonny do otyłości, wielki smakosz, zwolennik muzyki i malarstwa. Ostatni z tej trójcy — Anastazy Wielogrodzki — wyglądał jak laleczka: miał drobniutkie ręce i nogi, główkę wylizaną jak makówka, a usta i zęby przypominały wiewiórkę lub zająca. Wielogrodzki był niezbędnie potrzebny w Złotogórze, ponieważ wszyscy tu z niego żartowali, a on się cieszył, drwił, przedrzeźniał cudzy głos, ruchy, fizjognomię i widocznie rad był, jeśli się z niego śmiano. Krótko mówiąc, Wielogrodzki odgrywał rolę uszczypliwego błazna. Jednakże hrabiego częstokroć znudził i zniecierpliwił.

— Zawsze on znacznie niżej stoi, aniżeli błazen w cyrku — mawiał o nim za oczy Żarnicki. — Bo błazen cyrkowy urabia się przez sztukę, a on jest błaznem z natury.

Przed samym obiadem hrabia wprowadził Drakiewicza do salonu, gdzie przedstawił go żonie oraz jej gościom. Ale pan Eugeni nikomu tu nie przypadł do smaku, co tym bardziej zadawalniało Żarnickiego.

Upłynęło kilka dni czasu i Drakiewicz najzupełniej podbił sobie hrabiego, — rzec można: rządził on teraz w Złotogórze. Wyprawił polowanie, na które zaprosił rotmistrza, skłonił potem Żarnickiego do przyjęcia zaproszenia na polowanie w Jackach; grał z hrabią w karty, jeździł konno, wynajdywał różne potrawy, zakąski; dawał rady gospodarskie, urządzał w ogrodzie śniadania itd. Tylko serca hrabiny i jej dworzan nie zdołał sobie podbić.

Było to w parę dni po polowaniu, które Żarnicki z namowy Drakiewicza wyprawił dla Piszczalskiego. W salonie nie brakowało nikogo; byli tu trzej zwykli goście, hrabina, hrabia i Drakiewicz.

— Jakże się panu podoba rotmistrz Piszczalski? — zapytała hrabina Pieszczanowskiego.

— On bardzo przypomina wodza jakich dzikich, do nawracania których Europa wysyła misje.

— Gbur pospolity! — wtrącił Rzeszczyc. — Przydałyby mu się bardzo lekcje używania noża, widelca i łyżki... Wszystko mi się zdaje, że Piszczalscy są niedopieczoną szlachtą.

— Ależ i szlachta wyborna!... — zawołał Żarnicki. — I w dodatku, indywidualność rotmistrza warta więcej, niż wszystko w naszym powiecie... Bardzo chętnie przyznaję, że Piszczalski jest moim kuzynem. — Hrabia powiedział to z naciskiem, po czym ziewnął parę razy.

— Rotmistrz Piszczalski gruby szlachcic!... — odezwał się nagle Drakiewicz. — Z Horda Drakiewiczami takoż powinowaty! Tam w rodzie herb na herbie leżał.

— Łgarz ostatniego stopnia! — poszepnął Drakiewiczowi na ucho Pieszczanowski, a głośno dodał: — Człowiek, który w wojsku żadnym nie służył, prochu nie wąchał, tytułuje się rotmistrzem i opowiada z całą pewnością o swych kłamanych przygodach. Zdaje się, że to nie jest chwalebne.

— At, czy to co komu szkodzi? — mówił Drakiewicz. — Piszczalski lubi facecje. Toż wiadomo, że on nie był ani w Hiszpanii, ani w Italii; ale ojciec jego tam bywał... Stary Maciej w kolebce jeszcze nazwał go rotmistrzem i od dziecka jemu opowiadał różne dykteryjki; on rósł w tym i wyrósł. A, jak Boga kocham, opowiada bardzo przyjemnie, miło słuchać!

— To jest poeta! — wykrzyknął hrabia, a przy tym zamknął oczy i wyciągnął nogi przed siebie, jakby się chciał na wznak położyć na fotelu. — On kłamie tak samo jak Tasso lub lord Byron.

— Jaż mówię, serce!... poszepnął Wielogrodzki przedrzeźniając Drakiewicza.

Hrabina roześmiała się nieznacznie i, zwracając się do Eugeniego, zapytała:

— A pani rotmistrzowa, co to za gatunek kobiety? Podobno bardzo wielkie dziwadło, coś w rodzaju rusałki, która się ludziom pokazuje tylko w lesie lub nad brzegiem jeziora?...

— Ot, rotmistrzowej ja nie znam! — zawołał Drakiewicz. — Ja starał się ją zobaczyć, a nie mógł... Ja pytał ludzi, a oni nic...

— Eugenii... — krzyknął hrabia, jakby nagle ze snu zbudzony — zagramy w wista z dwoma dziadami?

— Jaż, serce, od kart nigdy się nie wymawiał!... Dla ciebie czego ja nie zrobię?... Ty mnie uważaj za swego: grać, to grać; jak nie, to co innego też dobrzej wypić takoż umiem. Ślicznie — aa?

Żarnicki z Drakiewiczem opuścił towarzystwo i za chwilę znaleźli się w osobnym pokoju przy zielonym stoliku.

— Mój Eugeni — rzekł hrabia rozdając karty — czyś ty istotnie nie widział rotmistrzowej?... Podobno cud piękności?

— Jak ciebie kocham, nie widziałem!... Powiedz, serce, po czemu gramy? Tanio — aa?

— Tanio, drogo, jak ci się podoba... Skąd Piszczalski wyrwał taką kobietę?...

— Cóż, serce, w wista można przegrać?... Diabełka pociągnąć do puli, ot rozumiem! Na kontraktach w Kijowie ja raz miał szczęście... Dasz wiarę, duszo, dziesięć kart trafił z rzędu, a jedenasta... zgadnij!...

— Pewnie plija... Znaleźć kobietę piękną, która cię rozumie... — mówił hrabia.

Ale nie pozwolił mu skończyć Drakiewicz i rzekł:

— O co ja ciebie poproszę, serce... Widzisz, ja przywykł; jak raz, wody pić nie mogę, a chrypkę mam, gardło zasycha... W zimie kiedyś zaziębił się i mnie duszno od tej pory.

— Wyborna myśl!... Na dnie kieliszka znajduje człowiek ukojenie. Oh, nudzi mię wszystko!...

— Ty, serce, sobie każ dać kieliszek, a mnie, kochanieńki, szklaneczkę niechaj podadzą... Jaż mówię, w zimie się zaziębił... Doktor powiada, co źle być może z Eugenim Horda Drakiewiczem, tak ja ratować się muszę!... Widzisz, ot i grand szlem będzie!... W ręku cztery asy u mnie i wielka korona, a dziad misere... Pięknie — co? Ja by tej partii za sto rubli nie oddał. A zawsze tak i to nie na kontraktach...

— Powiadają, że rotmistrzowa ma włosy jak heban, twarz ciemną jak kokos, oczy żarzące; ubiera się jak Greczynka lub Maurytanka, i samotnie błądzi po lesie... Dusza musi być w tej kobiecie namiętnie grająca.

— Jakbym ja poznał ją, ot, powiedziałbym, że graf Żarnicki w niej zakochał się... Jak raz, drugi szlem!... Szczęśliwy ty do kobiet, to przegrywaj... taki już metod na świecie!... — mówił Drakiewicz, wychylając duszkiem drugą z rzędu szklankę wina, podczas gdy hrabia nie dopił jeszcze pierwszego kieliszka.

— Przestańmy! — zawołał hrabia. — Przejedziemy się wierzchem do lasu Jackowskiego.

— At, ty niestały człowiek! Sto rubli z górą przegrał i nie chce się odgrywać... Po co tobie las? My tam kiedy zapolujem.

— Co mi tam za polowanie w Jackach!... Pojadę, bo tę kobietę muszę zobaczyć...

— Ah, ty bałamut!... No, bardzo pięknie... Toż ja grafini nie powiem, Piszczalskiemu takoż... Ty, serce, przy mnie możesz się kochać; ja nie gad żaden, krew ciepła u mnie!... Teraz zapłać, duszko; przegrał, to zapłać! Ja wygrał, to wezmę; a drugi raz ty weźmiesz — co?

Żarnicki zapłacił, po czym dwaj przyjaciele opuścili pałac z zamiarem odbycia przejażdżki konnej, bo hrabia się uparł.

Tymczasem hrabina i jej goście rozmawiali głównie o rotmistrzowej; kilkakrotnie zmieniali temat rozmowy, a zawsze do rotmistrzowej wracali.

— Co bym ja za to dała, co bym dała, — mówiła Żarnicka — żeby się ktoś dobrze tej kobiecie przyjrzał i przedstawił mi szczegółowe sprawozdanie!

Pan Achilles spojrzał na hrabinę wzrokiem zapewnienia, jakby chciał powiedzieć: „Przyjmuję obietnicę i, bez względu na to, co może być dane, postaram się zadośćuczynić żądaniu".

Hrabina w tej chwili obdarzyła Pieszczanowskiego przeciągłym spojrzeniem i swoim piskliwym głosem rzekła:

— Wszak w trudnej do zdobycia Troi główną rolę odegrał Achilles?

— Hrabia Alfred wybiera się pod Troję z dubeltówką dunstem nabitą — odezwał się Wielogrodzki głosem patetycznym.

— Ah, on raczej wygląda na Telemaka, który w Drakiewiczu mentora znalazł... — powiedziała hrabina robiąc smutną minę.

— Wodzu Achillesie! — zawołał znowu Wielogrodzki — la comtesse arme ses gens de guerre et ses vassaux, equipe ses navires... Homer będzie cię kiedyś opiewał; ale tymczasem Patrokles, przyjaciel, ci radzi: pamiętaj o swej pięcie!

— n'y a pas de honte a etre vaincu — mówiła hrabina. — Vous deviendrez immortels, comme les heros d'une forte race, d'un sang antique et genereux... Ouele gloire!

— Les epees sont tirees du fourreau! — powiedział pan Achilles. — A ja składam przysięgę wierności a ma maitresse...

— Po powrocie spod Troi każdy z bohaterów moich otrzyma laurowy wieniec — rzekła hrabina rozdając wszystkim uśmiechy i spojrzenia.

ROZDZIAŁ VIII

Spokojnie, prawie bez turkotu, zajechała przed dwór w Jackach nejtyczanka Drakiewicza, który wyskoczył na ganek szybko i wielkimi krokami podążał do sieni. Niebawem spotkał się z rotmistrzem, powitał go i wręcz mówił:

— Serce, Żarnicki powiada, że on ostatni był u ciebie, tak teraz na ciebie wypada być u niego... W Złotogórze wielkie polowanie wyprawiają... Ja przyjechał od Żarnickiego prosić cię, duszko, do Złotogóry; ja im przyrzekł, że przyjedziesz — ha? Zapolujemy — co?... Wiesz, serce, Żarnicki dla ciebie to polowanie wyprawia! Jak Boga kocham, dla ciebie! Jedź, rotmistrzeńku, tam wszyscy lubią cię, po prostu przepadają za tobą... Odyńczyk będzie, sarenka takoż, wilczek... Ot, rozerwiesz się, serce!... Zgoda, kochanieńki mój? Na czwartek — aa?...

— Cóż mię tak namawiasz, mości Eugeni? Pojadę! Ale jeden warunek stawiam: Żarnicki i cała kompania w następny czwartek muszą zjechać na polowanie do Jacków.

— Ślicznie! Ty jedyny człowiek!... At szkoda, serce, że u ciebie w kniei zajączki tylko!... Graf, widzisz, duszko, przywykł do grubej zwierzyny... Na Litwie u teścia on niedźwiedzie bił a łosie...

— Phi!... U mnie nie Litwa, a niedźwiedzia też mieć można — rzekł Piszczalski, jakby urażony, że knieje jego ludzie lekceważą.

— At nie drwij, duszo; skąd u ciebie w Jackach niedźwiedzie!

— Mości Eugeni! — zawołał rotmistrz prostując się, jakby chciał urosnąć. — Jacki należą do Piszczalskiego!

— Jaż powiadam; u ciebie, serce, zawsze żart na końcu języka.

— Wprzód na świecie był szlachcic, nim graf; wprzód Piszczalski, nim Żarnicki, — wykładał rotmistrz — a tylko wyższy niższemu może zrobić ustępstwo i z tej też daty będę we czwartek na polowaniu w Złotogórze.

Spostrzegł się Drakiewicz, że niechcący uraził pana Jędrzeja, więc poskoczył ku niemu, począł ściskać, całować, mówiąc:

— Ot dureń ze mnie!... Jak Boga kocham, dureń! Rozum się w głowie przewrócił Eugeniemu Hordzie Drakiewiczowi... Ja ciebie, serce, w plecy gotów za to pocałować... Ty mię, rotmistrzuniu, ukarz za to!... A wiesz, serce, obiadki u ciebie lepsze, niż w Złotogórze — aa? Tam u nich kuso... Wódeczki przed obiadem nie pijają. Moda hrabska!

Podano obiad i Drakiewicz złożył dowody niepospolitego apetytu.

Przy butelce węgrzyna i wśród gawędy ożywionej zeszło parę godzin czasu, aż wreszcie przed wieczorem Eugeni wsiadł na swą nejtyczankę i odjechał do Złotogóry.

Po odjeździe Drakiewicza, rotmistrz, założywszy w tył obie ręce, przechadzał się po komnacie zamyślony. Naraz, jakby mu szczęśliwa myśl przyszła do głowy, uderzył się ręką w czoło, przystanął, potem pośpiesznie szedł do drzwi, uchylił je i zawołał:

— Hej, niech mi kto przyzwie Pasiutynowicza, tylko prędko!...

Jakoż rządca Jacków niebawem się pojawił.

— Dziś jeszcze pojedziesz mi wasan w dalszą drogę i załatwisz bardzo ważny sprawunek! — mówił rotmistrz. — Ale go koniecznie musisz załatwić, żeby tam wszyscy diabli stali na przeszkodzie... rozumiesz?

— Rozumiem, jaśnie panie!

— Wasan rozumiesz tylko, że ja chcę, ale jeszcze nie wiesz, o co chodzi, więc słuchaj: oto potrzebuję koniecznie parę żywych niedźwiedzi. Mają to być stare, rosłe niedźwiedzie.

— Proszę jaśnie pana, czy ja je mam ze sobą na bryczce przywieźć?

— Głupiś, wasan, jak stołowe nogi! Przywieź je na bryczce albo na nich przyjedź wierzchem... wszystko mi jedno. Będziesz przecie miał moje pieniądze w kieszeni, a własną głowę na karku; więc, choć pała wasana, widzę, bardzo ciasna, zawsze jeszcze powinna mieć na tyle przemysłu, żeby niedźwiedzie do Jacków dostawić. Jakby mnie kto dał pieniądze i kazał mi kupić Rzym albo Kraków, to bym kupił... No, a kupić parę niedźwiedzi to nie żadna filozofia. Musisz się wasan zaraz dziś wybrać w drogę, bo może ci przyjdzie jechać aż na Litwę... Przepytaj się w drodze u ludzi; kto wie, czy tu gdzie u nas nie ma takich zwierząt na sprzedaż... Włóczą się niedźwiednicy; spotkasz gdzie którego, zaraz w targi i kupuj, choćbyś nawet miał grubo przepłacić. Czyś zrozumiał?

— Teraz, jaśnie panie, zrozumiałem; bo z początku mi się zdawało, że będę musiał na te zwierzęta urządzać łowy...

— Pasiutyniu, tyś głupszy od młodego psa! — zawołał rotmistrz z lekkim uśmiechem ironii. — Powiadam ci, żeś człowiek ciemny jak tabaka w rogu. Kiedy się ma, uważasz, język w gębie, a odrobinę rozgarnięcia w głowie, to taki już nie pyta: jak? gdzie? Dosyć mu, żeby wiedział: co? A ja wasanowi powiedziałem wyraźnie: masz sprowadzić do Jacków dwa duże niedźwiedzie, i kwita! Cóż u diabła!... Prostemu chłopu w łeb łopatą kłaść nie potrzebowałbym. No, zwijaj się, wasan, żywo, nie bądź sam niedźwiedziem.

Teraz rządca złożył ukłon panu, a wyszedłszy z dworu, kazał sobie zaprzęgać brykę w trzy konie i szedł pożegnać swą rodzinę. Pasiutynowiczowa uważała swego męża za ofiarę humoru rotmistrza; kiedy się dowiedziała, że małżonek wyjeżdża szukać niedźwiedzi, skropiła go suto łzami i święconą wodą.

Trudno tu szczegółowo opisywać przygody tej osobliwej wyprawy Pasiutynowicza. Nazajutrz rano znajdujemy go w Radomiu, otoczonego zgrają faktorów, z których każdy bada, wypytuje, a żaden uczciwej rady dać nie umie.

— Szelmy jedne! — krzyknął rządca. — Kiedy chodzi o zboże, czy o inne jakie rzeczy, wszyscy na mnie zarabiacie, a jak ja oto jestem w tarapatach, nikt mi pomóc nie potrafi.

— Niech się wielmożny pan pełnomocnik nie gniewa — rzekł spokojnym głosem gruby i na twarzy rumiany Izraelita. — Jak tylu ludzi radzi, to dla nikogo nie ma interesu; jak będzie radził jeden, to interes zrobimy... Ja nie wiem, co to takiego niedźwiedź; ale po co ja mam wiedzieć?... Niech ja wiem, co ja na tym zarobię, to niedźwiedź być musi!... Aj waj! W Radomiu czego by nie dostał dla takiego pana?

— Dobrze, Borach, dobrze mówisz! — rzekł ucieszony Pasiutynowicz. — Za fatygę dostaniesz korzec pszenicy i korzec żyta; rozumie się, że ci zwrócę także wszystkie koszta, jakie na ten cel wyłożysz.

— Jak ja wielmożnemu panu dam taki niedźwiedź, to ja wart za faktorne i korzec grochu... A jak jaśnie pan dziedzic z Jacków zobaczy, że niedźwiedź dobry, to on mi sam na rękę co dołoży...

— No, no! Tylko mi się śpiesz, bo czasu nie mamy!

Boruch wypadł na miasto, biegał jak kot z pęcherzem; chodził po domach, sklepach, pomiędzy furmanami, którzy na wielkich wozach różne towary po świecie rozwożą, wszędzie się wywiadywał, aż wreszcie trafił na dobre źródło. W owe czasy miała miejsce doskonała organizacja złodziei koni, a na czele tej organizacji stał niejaki Siapsia, człowiek, dzierżący w swoich rakach nici stosunków ze wszystkimi większymi i mniejszymi miastami. Różne karczmy na ubocznych drogach, smolarnie i węglarnie po borach były to stacje dla Siapsi. Tego energicznego herszta przywiódł Boruch do Pasiutynowicza, mówiąc:

— Wielmożny panie pełnomocniku, jak ja się nachodził, jak ja się nachodził!... Ja wiem, że mi teraz wielmożny pan sprzeda skórki cielęce w Jackach... Takiego człowieka ja przyprowadził, co tylko jeden jest na świecie!

Siapsia miał straszne spojrzenie i fizjognomię, która wyraźnie mówi: „jestem skończony szubienicznik, nie boję się ani Boga, ani ludzi i drwię z kryminału”.

Niebawem stanął układ, że Siapsia dostarczy parę niedźwiedzi. Ponieważ rządcy Jacków zależało na pośpiechu, przeto wynagrodzenie Siapsi rosło w miarę szybkości działania, malało zaś stosownie do opóźnienia. Rozumie się, że nadzieje zarobku faktora Borucha polegały też na tym, o ile dobry skutek uwieńczy dzieło Siapsi, który w godzinę po rozmowie z Pasiutynowiczem jechał już na oberwanym wózku, zaprzężonym w jednego konia, po drodze ku lasom Kozienickim. Pełnomocnik rotmistrza wygodnie siedział sobie w Radomiu, spijał po handelkach, a Siapsia tłukł się po wertepach, po ścieżkach ubocznych, tu i ówdzie zajechał, poszwargotał coś z szynkarzem, współwyznawcą swoim, i znowu puszczał się dalej, coraz dalej. O półtorej mili od Kozienic, między lasami, leży przestrzeń piaszczysta, nad którą z jednej strony panuje wzgórze z samotnym wiatrakiem. Tutaj dotarł Siapsia późnym już wieczorem, wszedł do brudnej izby, gdzie zastał gospodarza, ubranego w tefilim tałes i odśpiewującego pacierze. Skończyła się modlitwa, gospodarz pokiwał się, zdjął swój strój, ucałował rzemyki, złożył je, schował i zaczął z przybyłym rozmowę. Z początku gwarzyli zdaniami urywanymi; sypały się krótkie, dziwnie akcentowane pytania i odpowiedzi, przeplatane jakimś wykrzyknikiem lub gestami. Naraz zrobiła się wrzawa, obaj Żydzi przyskakiwali do siebie i na wyścigi coś szwargotali; potem znowu rozmawiali spokojnie, prawie cicho. Jeszcze raz powstała jakby burza szwargotu, leciały słów potoki z ust jednych i drugich, nareszcie nastąpiło uspokojenie. Widać, że się ze sobą o coś targowali i nareszcie doszli do zgody. Siapsia przenocował u młynarza, a nazajutrz wracał już do Radomia. Ale że miał widać na oku jeszcze własne interesy, więc zbaczał z drogi, wstępował tu i ówdzie, tak że mu cały dzień zeszedł w podróży, i wrócił dopiero nad ranem. Sprawozdanie, które Siapsia wraz z Boruchem złożyli Pasiutynowiczowi, tak brzmiało: w lasach Kozienickich przebywa banda Cyganów, którzy mają niedźwiedzia; druga takaż banda chwilowo przebywa w lasach Iłżeckich. Siapsia sprawił, że jedni i drudzy Cyganie dostarczą zwierzęta pod sam Radom za dni parę; do miasta je wprowadzić nie mogą, ponieważ niedźwiedzie są bardzo wrażliwe na wielki ścisk ludzi i zachowują się wtedy nieodpowiednio do obowiązujących przepisów policyjnych. — „Ale — mówił Siapsia — to mię dużo kosztuje; musiałem dać faktorne dwom Żydkom, którzy z tymi Cyganami mają znajomość”.

Rządca Jacków obiecał koszta zwrócić, jak tylko niedźwiedzie przybędą.

W parę dni potem otrzymał Pasiutynowicz zawiadomienie, że w karczmie za Radomiem czekają nań niedźwiednicy z Misiami. Wsiadł na bryczkę, a z nim Boruch oraz Siapsia, i pojechał w umówione miejsce. Właściciel jednego niedźwiedzia był Cyganem z Rumunii: chłop rosły, dobrze zbudowany, z wyrazistymi rysami twarzy, która byłaby piękna, gdyby nie straszne spojrzenie i jakiś półdziki, półidiotyczny wyraz. Towarzyszyło mu dwóch młodszych, z których jeden bębnił, drugi wywracał koziołki, chodził na rękach, naśladował głos koguta, psa, gęsi, słowika itd. Właściciel innego Misia był znowu Cyganem rosyjskim: krępy, barczysty, z atletycznymi mięśniami, apatycznym wyrazem twarzy. Ten ostatni uważał sobie za obowiązek, ażeby jego Miś przede wszystkim pokazał Pasiutynowiczowi, co umiej wyprowadził przeto niedźwiedzia na trawnik i monotonnym głosem rozpoczął komendę przedstawień: jak chłopy chodzą na pańszczyznę, jak się panu swemu kłaniają, jak stare baby zabierają się do spania itd. Miś, pomrukując, dawał dowody, że nie jest wcale złym aktorem.

Właściciel zaproponował Pasiutynowiczowi, czyby nie chciał widzieć, jak niedźwiedź wódkę pije. Pana rządcę zajęło widowisko i zafundował wódki dla Misia, jako też dla jego pana.

Potem nastąpiła ugoda i niedźwiednicy zobowiązali się sami dostawić swój towar do Jacków, gdzie należności w gotówce mieli otrzymać na rękę.

Zdziwił się niepospolicie pan Jędrzej, kiedy jednego dnia przy odgłosie bębna, na dziedziniec przed dworem wkroczyły dwa niedźwiedzie, prowadzone przez swych właścicieli. Tym razem Pasiutynowicz usłyszał z ust zadowolnionego dziedzica rzadkie słowa:

— Dobrześ się sprawił, Pasiutyniu, będę ci to pamiętał!

Nie tylko niedźwiedzie, ale i niedźwiednicy musieli pozostać w Jackach, ponieważ nikt w całym dworze nie umiał się obchodzić ze zwierzętami takimi.

Przez jakiś czas trzymano obu Misiów w stajni, rozdzielonej przegrodą na dwie komory; potem rotmistrz wpadł na myśl, że najwłaściwiej będzie umieścić je w szałasach, w lesie, gdzie zamierzano wyprawić polowanie dla hrabiego Żarnickiego.

Cygani pozostawali teraz na jurgielcie pana Jędrzeja, a swoją drogą mieli we wsi zarobek, pokazując chłopom sztuki i kradnąc kury lub co się dało.

Ciszę Jackowskiego boru przerywał teraz od czasu do czasu ryk dwóch niedźwiedzi, podczas gdy we dworze czyniono przygotowania do łowów. Czyszczono i przestrzelano rozmaite gatunki broni palnej, ostrzono kordelasy; Maciej przygotowywał siekańce z ołowiu, nasypywał rogi prochem, zaopatrywał torby myśliwskie we flejtuchy, kapiszony itd. Właśnie go te czynności zupełnie pochłaniały, gdy naraz stanął przed nim rotmistrz i tak mówił:

— Uważasz, Maciek, to polowanie wyprawiam dla Żarnickiego. Trzeba zadrwić z pyszałka!... On sobie żartuje z naszej kniei. Kiedy byłem u niego na polowaniu, miał do kogoś powiedzieć: — „Pojadę do rotmistrza na łowy, ale, jak honor kocham, strzelbę dunstem nabiję... Bo oni mię tam na kwiczoły tylko ciągną”. — Przecież u mnie znalazłyby się i dziki, i sarna, tak samo, jak u niego; ale ja błaznowi niedźwiedzie wystawię... A na jego hołotę, na tych chudych i bladych półpanków, co mu ciągle dworują, wypuścimy swojskie świnie... Niech szelmy strzelają!

— Rozumiem, panie rotmistrzu — odrzekł Maciej skłaniając głowę; ale w głębi duszy stary sługa niepokoił się dziwacznymi fantazjami swego pana. Boć zniewaga myśliwska, rzucona tylu ludziom naraz, mogła narazić rotmistrza na pojedynki i różne przykrości. Jak to! panowie tacy, jak Żarnicki i jego kompania, przyjeżdżają na wielkie polowanie, a tu świnie swojskie z kniei na nich wychodzą?... Niedźwiedź?... dobrze, bo to niespodzianka; ale świnie!... Takie myśli rozpierały głowę Macieja, gdy pan Jędrzej, obejrzawszy stary sztuciec, w srebro oprawny, i zmierzywszy nim parę razy, znowu się odezwał:

— Trzeba wybrać kilkanaście świń rosłych i smołą pomalować je na czarno; umieścimy je w lesie oddzielnie, w zamknięciu, aż do wieczora. Gdy się zmierzchnie, każesz zapalić pochodnie i wtedy na świnie puścimy ogary z kundlami tak, żeby prosto z zagrody wypadły nagle na paniczów... Zobaczymy, zobaczymy! Pysznie się będę bawił!

I rotmistrz, jak dziecko na widok cacka, zacierał ręce z radości, ucieszony swoim pomysłem.

ROZDZIAŁ IX

Nadszedł dzień łowów w Jackach. Od rana zanosiło się na pogodę, jaką jeszcze może dać schyłek listopada. Ze Złotogóry w modnym kabriolecie wyjechał hrabia Żarnicki; sam powoził, obok niego siedział Drakiewicz, a z tyłu dżokej z dwoma strzelbami! Za kabrioletem w lekkim powoziku jechali: Westen-Rzeszczyc i Wielogrodzki; Pieszczanowski spóźnił się na polowanie. Oprócz tego, po drodze, wiodącej do Jacków, toczyły się jeszcze dwie bryki, wyładowane strzelcami hrabiego i psami; sterczały tutaj do góry lufy strzelb, dawały się widzieć torby borsucze, psy powychylały głowy i spoglądały w pola, a z fajek błękitny dym unosił się w powietrze.

W domu rotmistrza już wszystko było gotowe, aby lada chwila wyruszyć do kniei; Maciej od świtu się tu krzątał; liczni goście poprzybywali zaproszeni z okolicy. Rotmistrz w wielkiej sali uprzejmie podejmował przybywających. Było już po godzinie dziewiątej, kiedy na dziedzińcu dał się słyszeć lekki turkot powozów ze Złotogóry, a dopiero w kwadrans potem zajechał i pan Achilles. Każdemu, kto chciał się posilić, podawano wódkę i lekkie zakąski. Ale do jedzenia nie było jakoś ochoty; sam Drakiewicz tylko zasiadł do stołu, popijał wódkę i sprzątał zakąski, radząc innym, aby go naśladowali.

— Jechałeś, wytrząsłeś się — mówił — pojedziesz i znowu się przetrzęsiesz, przekąsić zawsze dobrze.

Nareszcie rozległy się dźwięki rogu myśliwskiego; to Maciej zapowiadał, że czas wyruszyć na łowy, bo wszystko jest już w porządku. Zaskomliły psy przeciągłym głosem i zrobił się ruch ogromny około dworu. Zajeżdżały przed ganek powozy dostojniejszych, a inni na uboczu napełniali bryczki lub dosiadali koni.

Lasy Jackowskie nie były tak obszerne, jak Złotogórskie, a hrabia Żarnicki, zapalony myśliwy, przywykły polować po puszczach litewskich, pozwalał sobie żartów z polowania w Jackach.

Wprawdzie rotmistrz zanadto płoszył i tępił zwierzynę, jednakże dzik czy sarna nie stanowiły rzadkości w jego lasach.

Pierwszy strzał dał Żarnicki, a jakkolwiek zapowiedział, że dunstem tylko nabije dubeltówkę, trupem na miejscu położył sarnę. Drakiewicz trzykrotnie strzelił i chybił za każdym razem. Rzeszczyc zabił zająca, a spudłował do lisa. Pieszczanowski i Wielogrodzki wcale nie strzelali. Inni polowali też z mniejszym lub większym powodzeniem.

Około drugiej godziny cały zastęp myśliwych z rotmistrzem na czele udał się do tak zwanego obozu; była to wielka polanka, na środku której rozniecono sute ognisko, odgrzewano bigosy, mięsiwa różne i warzono barszcz. Tutaj na derach i dywanach zasiedli łowcy; krążyły czarki wódki, podawano każdemu według gustu te potrawy, jakich zażądał. Pan Eugeni i teraz to pił, to zajadał, a zwracając się do hrabiego, mówił:

— Widzisz, serce, pić można, można dużo... Ja tobie sekret powiem: podkładkę zrób i już masz na co nalewać, a podkładki uczciwej, duszko, nie zrobisz, jak przedtem nie wypijesz.. Ot i sekret cały!

— Zuch jesteś, waszmość Eugeni! — odezwał się rotmistrz. — Kto je i pije, ten dobrze żyje.

— Jaż żyć umiem, darmo nie żył!... Ja i graf, graf i rotmistrz, at trzech ludzi!...

Odkorkowano teraz butelki węgrzyna, co widząc Drakiewicz, poskoczył do Macieja i rzekł:

— Toż, Maciek, serce, ty wiedzieć powinien, co na polowaniu z rogu się pijał... Trąbić, to trąbić...

Daj mnie róg, ja przykład dam dobry.

I wziął wielki róg myśliwski, koniec jego przytkał palcem, a Maciej wlał mu weń prawie całą butelkę węgrzyna.

— Prosimy o toast, o porządny toast! — zawołał hrabia.

— Prosimy, prosimy! — wołali wszyscy. Eugeni szarymi oczkami przebiegł po całym towarzystwie, później spojrzał w róg pełen obfitości, oblizał się, aż wreszcie począł przemawiać:

— Co ja wam tak i powiem, druhy serdeczne? Wy mnie na mowę kusicie, no, a wino mię takoż kusi: ono mnie pachnie... Czysty kwiat, jak Boga kocham! To ja wino wypiję przedtem, a potem mnie się język rozwiąże.

Rzekłszy to, Drakiewicz przyłożył do ust grubszy koniec rogu i ciągnął jednostajnie, miarowo: ani głowy w tył zbyt nie przechylił, ani oka nie zmrużył, ani znać nie było, że pije; wypił wszystko, potem postawił róg na dłoni i tak mówił:

— Kropelki nie rozlał ja jednej, wszystko poszło, gdzie trzeba... Żal byłoby rozlać napój taki.

I pokazał dłoń suchą na dowód, że wino z rogu wysączył do ostatniej kropli.

— Vivat Eugeni Horda Drakiewicz! — wołali ze wszystkich stron myśliwi.

— Jak wy chcecie, teraz ja mówić mogę — rzekł znowu Drakiewicz. — Drugi człowiek... strzelec celny, wprawił się; inny mówi... prosto adwokat; będzie taki, co mu miłości zawsze mało... takoż z wprawy... Jaż chwat do wszystkiego! Ale o strzał ja w zakład nie pójdę... Język? Toż się wygadam, jak przyjdzie... Miłość? Ślicznie!... Ale najlepiej ja nauczył się jednej rzeczy... Ja, kochanieńcy moi, przepiłby was wszystkich! Ot i powiedział wam kazanie swoje, dobrze — ha? A mnie chce się znaleźć równego sobie, bo winko smaczne; choćby zakład ja przegrał, wypiłby!...

Róg poszedł w obieg; ale nie znalazł on już drugiego artysty, który by na nim zatrąbił tak, jak pan Eugeni.

— Mości panowie! — zawołał rotmistrz — waszmość Eugeni Horda Drakiewicz rzucił nam tu wyzwanie. Jestem gospodarzem i w tej chwili rękawicy podjąć nie mogę; ale po polowaniu proszą szanownych moich gości na świadków do domu. Zgoda? A teraz radzę broń opatrzyć, bo będzie gruba zwierzyna...

— Niedźwiedzia nie będzie — rzekł hrabia z uśmiechem.

Całe towarzystwo przyjęło zaproszenie rotmistrza.

Zmierzchać się już zaczynało, kiedy myśliwi znowu stanęli na stanowiskach. Krótką chwilę trwała cisza; naraz rozległ się straszny ryk niedźwiedzia i zawzięte ujadanie psiarni. Żarnicki, zdumiony, nie wiedział, co to znaczy; opatrzył atoli broń, a straszny rozgardiasz zbliżał się szybko ku niemu. Wtem z gąszczów, na wąskiej ścieżce, gnany przez ludzi i zgraję psów, ukazał się rzeczywisty niedźwiedź; szedł prosto na hrabiego. Nie było czasu do namysłu i Żarnicki dał ognia; niedźwiedź skręcił w bok — szedł na Pieszczanowskiego, który stracił odwagę i nogom się powierzył, a biegnąc po drodze, krzyczał:

— Ratunku, ratunku!

Tymczasem na przeciwległym końcu drogi odgrywała się jednocześnie inna scena. Z głębi boru druga gromada psów z nadzwyczajną wrzawą wyparowała na drogę kilkanaście świń czarnych jak kruki; świnie uszykowały się na otwartym miejscu i stawiły czoło psiarni. Widząc to Drakiewicz rzucił strzelbę na ziemię, a sam wdrapał się na sosnę; ale Rzeszczyc z obu luf wypalił i cała gromada rzuciła się w tę stronę, z której biegł Pieszczanowski, pędzony przez niedźwiedzia. Nastąpiło starcie; świnie wpadły panu Achillesowi pod nogi z takim impetem, iż padł na ziemię, one zaś przebiegły po nim jak po moście, i spotkały się znowu z niedźwiedziem; Miś, wzięty we dwa ognie, rzucił się w bok, gdzie właśnie na stanowisku stał Wielogrodzki. Lekki i drobny pan Anastazy, jakby mu kto do nóg skrzydła przyprawił, cwałem wypadł na pole, za nim zaś pędził niedźwiedź, psy, świnie i raz jeszcze psy. Ryk, kwik i szczekanie sprawiały piekielny zamęt. Rzecz dziwna, iż Wielogrodzki, niedźwiedź, świnie, rzekomo dzikie — wszystko z lasu ku wsi uchodziło.

Teraz na placu boju zajaśniały pochodnie; podniesiono pana Achillesa, który nie poniósł najmniejszego szwanku, pominąwszy małe uszkodzenia w myśliwskiej garderobie; ale był blady i przerażony. Drakiewicz, siedząc wysoko na sośnie, odezwał się z góry:

— Jaż zdrów i cały!... At siedzę sobie i myślę: ki diabeł to wszystko było — aa?

Śmiech ogólny powstał w całym towarzystwie. Dalsze badania wykazały, iż Westen-Rzeszczyc trupem powalił świnię swojską, przy czym hrabia zrobił uszczypliwą uwagę, że najpierwszym obowiązkiem myśliwego jest odróżniać zwierzęta domowe od dzikich.

— Świnie swojskie przebywają widocznie w lesie, ponieważ się je wypędza w jesieni na żołądź, — mówił hrabia — ale przecież psy inaczej gonią dzika, a inaczej zwykłą nierogaciznę... Ten niedźwiedź także mi na domowego wygląda.

Po tych słowach Żarnicki podszedł do Piszczalskiego i serdecznie mu dziękował za niespodziankę.

— Zadrwiłeś ze mnie, panie rotmistrzu, zadrwiłeś tak oryginalnie, że składam ci hołd, należny talentowi humoru i fantazji... Polowanie było boskie! Od pięciu lat pierwszy raz bawiłem się przez cały dzień wybornie.

Rotmistrz ze swej strony okazywał tyle uprzejmości panu Achillesowi i Rzeszczycowi, iż ci konfuzję swoją jakoś przełknęli. Daremnie tylko na wszystkie strony poszukiwano Wielogrodzkiego. Już się wszyscy zabierali do odjazdu, kiedy strzelcy, wyprawieni w pogoń za niedźwiedziem, dali znać, że Miś od strzałów Żarnickiego na polu wyzionął ducha; pan Wielogrodzki zaś i świnie o tej porze niezawodnie znajdują się już w Jackach; przy tym nie wiadomo, kto pierwszy do wsi dotarł, ponieważ świnie z psami nieustannie musiały po drodze staczać walkę.

ROZDZIAŁ X

Bardzo wesoło usposobione towarzystwo przybyło do Jacków, gdzie dwór rzęsiście oświetlony oczekiwał na przyjęcie gości. Wielogrodzki, który tutaj pierwszy przybył piechotą, zamieszał się w grono myśliwych mniemając, iż przygody jego i emigracji z lasu nikt nie zauważył. Jak tylko spostrzegł teraz Pieszczanowskiego, wziął go na bok i szepnął:

— W tej tu fortecy jest Bryzeida, Ifigenia czy piękna Helena... wszystko mi jedno, bo się nie bardzo znam na historii starożytnej; mogę tylko powiedzieć, że rotmistrz ukrywa przed światem niezwykle piękną kobietę.

— Ee, doprawdy? Widziałeś ją?

— Na własne oczy... Typowa piękność. Dwaj panicze odsunęli się bardziej jeszcze od całego towarzystwa, a Wielogrodzki tak mówił półgłosem:

— Nie lubię polowania, bo tchnie barbarzyństwem.

— Masz rację — rzekł pan Achilles.

— Zrobiłem ustępstwo dla hrabiego, żem przyjechał, ale teraz żałuję... Z lasu przy pierwszej sposobności wyniosłem się po cichu.

— Ah, te łotry, strzelcy rotmistrza, opowiadali, żeś uciekał przed świniami... Co tam! Opowiadaj dalej o swym spotkaniu.

— Przybyłem tutaj, ponieważ nas rotmistrz tak bardzo zapraszał; usiadłem na ławce w ganku, który właśnie co tylko oświetlono latarniami, i myślałem sobie ot... de joli rien. Naraz staje przede mną anioł piękności; w blasku światła ujrzałem cudne rysy i kształty kobiety. Jeżeli owa grecka Helena, celebre par sa beaute, devint la cause de la guerre de Troie, to i dla tej byłoby też warto karku nadstawić.

— Byłażby to rotmistrzowa Piszczalska?

— Kto może wiedzieć, mon cher? Ale powiem ci, że ta, którą ja widziałem, wcale nie wygląda na mężatkę. Ah, jaka ona piękna avec ses beaux traits et le teint meridional! Godna oblężenia non moins homerique, belle et majestueuse femme!

— I cóż więcej? Opisz mi ją całą od stóp do głowy!

— Wyobraź sobie kobietę wysoką, wysmukłą, ubraną w czarne pantofelki, ozdobione złotem i karmazynem; jasnoniebieska spódniczka nie dochodziła jej do kostek; gorset pąsowy, czarno lamowany i nie zapięty z przodu, pięknie odbijał od bieluchnej koszulki; na szyi wisiały dwa sznury dukatów, wśród których tu i ówdzie dawał się widzieć wielki czerwony koral. Dodaj do tego masę bogatych, jak heban, czarnych włosów, w których jaśniały złote i diamentowe ozdoby; dodaj duże, pełne wyrazu oczy czarne; ząbki śnieżnej białości i zachwycające usteczka, a będziesz miał ideał bogini, najwyższe arcydzieło stworzenia.

— A czy z nią nie rozmawiałeś?

— Grzechem byłoby otwierać usta i, mogąc wielbić wzrokiem, tracić czas na mówienie. Powiadam ci, że jestem cały w zachwycie... Coś nadzwyczajnego!

— No, no... Wiem, że z natury nie jesteś entuzjasta, a tak cię urzekła.

— Jeszcze ci nie powiedziałem wszystkiego: ta kobieta jest zalotna; uśmiechnęła się do mnie i zniknęła, a po chwili znowu się pokazała i spojrzała na mnie. Ty wiesz, że ze spojrzeń kobiety dużo wyczytać można.

— Naturalnie!

Poproszono teraz gości do obiadu i myśliwi zasiedli dokoła wielkiego stołu, gdzie ich usadowiono podług stopni godności. Na szarym końcu siedzieli oficjaliści rotmistrza z Pasiutynowiczem na czele.

Zrazu panowała cisza; potem rozmowę prowadzono dwójkami. Po pieczystym rotmistrz wzniósł zdrowie hrabiego i już toasty szły gęsto. Ogólna rozmowa nabrała ożywienia. Od czasu do czasu dawał się słyszeć jakiś wykrzyk Drakiewicza, który przytakiwał hrabiemu, opowiadającemu różne przygody swoje myśliwskie na Litwie.

Nareszcie zaczął mówić pan Jędrzej, a energiczny głos jego zapanował teraz nad gwarem:

— Polowałem ja i na Litwie — mówił rotmistrz — ale to niczym jest w porównaniu z łowami w Pirenejach, gdziem na niedźwiedzie chadzał ze zwyczajnym tylko kordelasem.

Hrabia przygryzł wargi, aby się nie roześmiać, a Wielogrodzki trącił Pieszczanowskiego i szepnął:

— Już łgać zaczyna.

Rotmistrz, spoglądając po swych gościach, ciągnął dalej:

— W czasie pobytu mego w Afryce zastrzeliłem z konia dwanaście lampartów, a podszedłem raz lwa w pustyni tak, że jak tylko otworzył paszczę, dwoma nabojami wybiłem mu zęby co do jednego. Ale tego wszystkiego jednak nie uważam ja za rzecz tak nadzwyczajną, jak to, co mi się przytrafiło tu w Jackach. Zeszłego roku, pod sam koniec września, wyjechałem był raz po południu w pole z chartami. Psy ruszyły w podorywkach kota nadzwyczajnej wielkości; myślałem, że to pies, taki duży był szelma. Oj, dawałże on też obroty moim psinom! Nareszcie dotarł do miedzy, wskoczył sobie na kopczyk i stanął słupka; charty zgłupiały formalnie i stały przed zającem tak, jakby słuchały jego kazania. Nie mogłem pojąć, co to znaczy, spiąłem więc konia ostrogą i do zająca ruszam. Widzi to szarak i, wystawcie sobie państwo, rzuca się z kopca na charty, a one w nogi. Co dopadł do którego psa, to mu od tyłu wsadził łbem takiego kułaka, że chart zaskomlił tylko i zmykał. Zając w taki sposób zapędził mi psy do samego domu. Siedząc na koniu, przypatrywałem się z górki tej hecy i widziałem, jak zając ów od dworu powracał sobie w pole; myślałem, że się na tym skończy, a on, bestia, mnie po polu upatrywał. Ledwie mię spostrzegł, puszcza się, co tylko może wyskoczyć, i zaczyna mię zaganiać do domu. Ja tu konia trzymam całą siłą, a ten mi wpada pod konia i jak wytnie szczupaka, to tak silnie uderzył w brzuch wierzchowca, że nieborak aż stęknął, no i, naturalnie, przestraszył się ogromnie; o małom karku wtenczas nie skręcił, tak mię pierwszy raz w życiu koń ponosił do samego domu. Zawołałem na psy, wyjeżdżam na pole, patrzę, a tu zajączysko, jakby nigdy nic, idzie do tej samej kotliny, gdzie przedtem leżał, i kładzie się spokojnie. Ja do niego pędzę, strzelam z harapa, a kot wyskoczył w powietrze, jak bomba; charty na ten widok w nogi, koń za nimi, ani sposobu utrzymać tałałajstwa... Powiedzcież, państwo sami, jaki to dziwny przypadek!...

— Bardzo być może! Bardzo być może!... — zawołał Drakiewicz.

— Jak to: „być może?" Przecież ja waszmości powiadam, że tak było! — powiedział rotmistrz z nadzwyczajną stanowczością.

— Niektórych myśliwych świnie domowe zapędzają do domu — wtrącił hrabia, a jaki taki z szyderczym uśmiechem spojrzał na Wielogrodzkiego, który nieustannie wykładał coś Pieszczanowskiemu.

Po skończonym obiedzie, kiedy już miano od stołu powstać, Drakiewicz zabrał jeszcze głos w te słowa:

— My oba z rotmistrzem zakład mamy, a zakład rzecz święta, honorowa, tak ja się plamić nie chcę!.. A jakże, zakład przy świadkach toż stanął... My oba pić mamy na przepitkę — oo!

— Dobrze ja pamiętam o tym zakładzie, mości Eugeni — rzekł pan Jędrzej. — Chodzi o to tylko, podług którego sposobu rozprawimy się ze sobą: bo można pić na krótką metę, raz po razu, dopóki się jeden z dwóch nie strąbi, a można również czas oznaczyć z góry, np. dwie lub trzy godziny, i zacząć pić, sędziowie zaś wybrani po upływie tego czasu ocenią, kto wypił więcej. Rozumie się, że oba będziemy pili jeden gatunek wina i wybór tobie zostawiam, mości Eugeni.

— Rotmistrzeńku, jaż znam twoje wina! — wykrzyknął Drakiewicz. — Ot tamto mi się podoba, które na polowaniu z rogu piłem... Smaczek piękny, chlebowy, woń cudowna, wytrawne, czyste, klarowne, kolorek słoneczny — aa?

— Niech i ono będzie, mam je w gąsiory zlane. Maciek, jak się to wino u nas nazywa? — mówił Piszczalski, zwracając się do stojącego poza krzesłem Macieja.

— Rotmistrz! — odparł zapytany.

— Idźże do piwnicy i każ tu przynieść baterię rotmistrza... Ale, ale! Może jeszcze i ktoś inny weźmie udział w tym pojedynku? — powiedział pan Jędrzej, wodząc wzrokiem naokoło stołu po gościach swoich.

Wtedy z szarego końca podniósł się człowiek jakiś, ubrany w szaraczkową kurtę, która zdawała się pękać, szczelnie opinając jego potężne bary i piersi.

— Kropla, Kropla!... — powtórzyło półgłosem kilku gości od szarego końca.

Nowy kandydat do pijackiego zapasu miał twarz czerwoną jak ogień, nos garnkowaty i na końcu nieco siny, głowę wielką, wygoloną, z czołem szerokim, osadzoną na grubym karku. Był on przysadkowaty, niskiego wzrostu, o plecach nieco przygarbionych.

— Bardzo dobrze, panie Mateuszu! — zawołał rotmistrz. — Rasa mężnych jeszcze u nas nie wyginęła i cieszę się, że wasan do nich należysz.

— Ale, jaśnie panie, ja wina nie pijam — mówił Kropla basowym głosem. — Jeżeli mi łaska pańska pić pozwala zawraz z wielkimi panami, to upraszam dla siebie o czystą gorzałkę.

Drakiewicz zrobił ogromne oczy, a wszystkim w ogóle zaimponował ciałoskład Kropli, na którego dotychczas nikt nie zwrócił uwagi.

— Co, serce, wódeczką, powiadasz, mnie chcesz przetrzymać? — odezwał się Eugeni. — Toż ja gdańską piłby, jak Boga kocham! Dobra wódka... czysto oliwa... Na starkę, na litewkę o zakład poszedłby takoż. Nalewkę? Też gładko piję. Ale jak ja z rotmistrzem na wino idę, to widzisz, duszko, mieszać nie mogę... At, boję się, serdeńko mój!... Przypadkiem zakład mógłby ja przegrać i srom, aa!... A powiedz, serce, ty kto taki?

— Jestem szlachcic podlaski, nazywam się Mateusz Kropla, a służę u jaśnie wielmożnego rotmistrza na folwarku Świętej Helenie.

— Ślicznie! — zawołał Drakiewicz. — Jaż widzę, duszo, co ty za chłop!... Ty garniec gorzałki jak nic wypić gotów — ha? Pięknie, a zawsze tak-i żal, co pan szlachcic dobrego wina pić nie chce... Szkoda, wielka szkoda!

— Jaśnie panowie niech piją wino, a ja będę pił gorzałkę. Garniec wódki tyle wyniesie, co i garniec wina, bylebym za każdym razem przekąsił słoniną albo chlebem ze solą.

— No, a trzeba się ułożyć o zakład — rzekł hrabia. — Bo każdy z trzech musi coś wygrać lub przegrać.

— Temu, kto zakład wygra, dam ze swej stajni konia z rzędem — powiedział rotmistrz.

— Piękny kusz w puli! — zawołał Drakiewicz. — Ale co ja postawię? Koników swoich jaż stawiać nie mogę; jak Boga kocham, na pamiątkę je dostał!... Ah, wiecie wy, druhy, ja postawię rzecz taką, co warta konia!... Mam oto dwie talie kart, rozkosz patrzeć; spojrzysz z wierzchu: zwyczajnie, widzisz króla, tuza, waleta, damę, a pod światło: cudeńki!... Pokaże ci się śliczna kobietka! Ale jaka?... Ha, ha ha! Od wojskowego jednego ja w sztosa wygrał te karty.

— Niech będą i karty osobliwe, przyjmuję — mówił Piszczalski. — No, a Kropla, co wasan stawiasz?

— Naprzeciw takiemu państwu, ja, chudy pachołek?... — odrzekł Kropla.

— Wasan sztuki osobliwe umiesz — powiedział rotmistrz: — umiesz piać jak kogut, gdakać jak kura, ćwierkać po wróblemu, wyć jak wilk, lub po psiemu szczekać; wasan stół w zębach ponieść potrafisz, podkowy łamiesz, talary ze szklanki wydmuchasz i innych rzeczy dokażesz; więc mi gości sztukami swymi zabawisz, a ja ze stawki kwituję; mości Eugeni nie będzie też miał nic przeciw temu.

— Zgoda, zgoda! — zawołali wszyscy.

— Ale, jeśli się wasan urżniesz, to stracisz język w gębie i siła ci zmaleje; przeto myślę, żebyś się wprzód popisał, nim do picia przyjdzie — odezwał się znowu do Kropli pan Jędrzej. — Udaj no wilka, jak na Gromnicę śpiewa!

— Wycie mi się tutaj nie uda — rzekł Kropla — bo głos wilka przez wielkie powietrze iść musi, żeby był wyciem; w izbie narobiłbym rozgardiaszu... Jeżeli jaśnie pan pozwoli, zawyję w ogrodzie.

Rotmistrz przez krótką chwilę się zawahał, potem szepnął coś stojącemu za krzesłem Maciejowi, a kiedy stary sługa już wyszedł, on rzekł do Kropli:

— Idź wacan teraz do ogrodu i zawyj nam pięknie!

Całe towarzystwo zachowywało milczenie, gdy po chwili dało się słyszeć z ogrodu to smutne i straszne zarazem wycie, co dziwny dreszcz wywołuje w człowieku.

— Przepyszny solista!... — powiedział hrabia. Niebawem, na głos ten, odezwało się ujadanie i skomlenie psów. Rotmistrz otwarł okno i wszyscy przez jakiś czas mogli rozróżniać głos wilka wśród gwaru psiego.

Przyzwano wreszcie Kroplę z ogrodu i zażądano innych popisów. Sadzał on sobie na dłoni ludzi, brał stół w zęby i podnosił, to znów naśladował głos kuropatwy, kwilenie sarny, ryk wołu i tak dalej. Kiedy wszyscy sztukami tymi byli zajęci, nikt, prócz rotmistrza, nie zauważył, że Pieszczanowski i Wielogrodzki kilkakrotnie opuszczali towarzystwo.

ROZDZIAŁ XI

Podczas gdy Kropla udawał wycie wilka w ogrodzie, Pieszczanowski i Wielogrodzki obchodzili dwór dokoła, poszukując śladów pięknej jego mieszkanki; potem wracali, już znowu wychodzili — bądź obaj, bądź pojedynczo.

Nareszcie rozpoczęło się picie o zakład, sypały się koncepta, anegdoty, a między innymi rotmistrz, popijając, opowiadał o swej podróży morskiej do Ameryki:

— Mówią mi raz ludzie, — prawił — że się Murzyni zbuntowali na wyspie San Domingo i że ich trzeba upokorzyć. Jakom człowiek zawsze skory do wojaczki, więc się zapisałem na tę wyprawę, ile że takiemu nagiemu narodowi można dobrze spisać skórę. Wesoło było na okręcie, bośmy mieli wszystko, czego potrzeba, a mnie się wielce podobał ów marsz po wodzie morskiej. Nie pamiętam, ile się czasu zbarłożyło w tej podróży, dosyć, żeśmy już byli niedaleko Ameryki, a wtem chmury pokryły niebo, pociemniało na świecie, no i powstała burza. Niech Pan Bóg broni, co się tam działo: pioruny trzaskały raz po raz, a wichura wydmuchiwała ludzi z okrętu jak piórka. Ja się chwyciłem oburącz wielkiej paki z butelkami rumu, bom myślał, że wicher ciężaru takiego nie ruszy; alem nie wiedział, że taki morski wiatr to i wieloryba z morza wyrzuci. Właśnie nadeszło takie mocne wianie; jak pchnęło oną pakę, paka zaś mnie, tom w ten sposób pędził z paką po samym wierzchu morza pewnie sześć albo siedem mil. Na jeden raz spojrzę, a ten wiatr wparował mię z paką na jakąś wyspę, nie wyspę, bom sobie po morzu płynął dalej. Macam dokoła rękoma: wszędzie równo, gładko, ale jakoś miękko. Wystawcie sobie, ichmość panowie, że to była wyspa ze żywych śledzi; długa na kilka mil i tyleż szeroka. Ha, myślę sobie, zawszeć tu lepiej, niż na dnie morza. Siedź przecie niewielka ryba, a jak się to psiarstwo w kupę razem zbiło, gęsto od wierzchu i od spodu, tom sobie wygodnie mógł na nich leżeć. Co ręką sięgnę, żeby którego śledzia wydobyć, zaraz wyciągam długi sznurek, który nie ma ani końca, ani początku; bestie jakieś... pyskami tak jeden drugiego za ogon trzymał. Najadłem się tych śledzi do syta; drugi przez całe życie tyle się nie napości, co ja wówczas. Wymoczone były szelmy w morskiej wodzie, słone jak nieszczęście, więc mię tak paliły wnętrzności, że kiedym się dobrał do rumu, wypiłem od razu z dziesięć butelek. Dałem dowody tego, że pić umiem, prawda?...

— No, a cóż się dalej stało, rotmistrzu? — pytał hrabia, udając naiwnie zaciekawionego tą historią.

— Co później było, nie jest już bardzo osobliwe. Z górą dwa tygodnie płynąłem tak na śledziach nareszcie, raz pod wieczór, przypłynąłem do jakiegoś portu. Wyszedłem na ląd, pytam ludzi, co to za kraj być może, a oni powiadają: toć waszeć do Gdańska przypłynął! Opowiadam im szczegółowo całą historię, a ci koniecznie nastają, żeby o tym wszystkim książkę ułożyć. Ale po co mnie być pismakiem? Co wiem, to własnymi usty wolę przecież przyjaciołom swoim opowiedzieć. No i, widzicie, tak się skończyła moja wyprawa do Ameryki. Posiedziałem sobie w Gdańsku z tydzień jeszcze, a potem wróciłem do domu.

W ciągu opowiadania pan Jędrzej popijał wino ze szklanki, dolewając sobie z półgarncowego gąsiora. Ze szklanek ciągnęli również Drakiewicz i Kropla, a przed każdym z nich stała oddzielna butla. Hrabia, jako też inni biesiadnicy, pili z kieliszków.

Żarnicki był nadzwyczajnie ożywiony, nie ziewał, nie rzucał się, lecz, pociągnięty uczuciami towarzyskimi, gwarzył wesoło. I on także zaczął opowiadać o swoich podróżach po Francji i Włoszech, mówił o doznanych przygodach miłosnych, pojedynkach i tak dalej. Najciekawszą okoliczność stanowiło tutaj to, że pan Jędrzej kilkakrotnie mrugnął oczyma do Eugeniego, dając do zrozumienia, iż w opowieściach swoich hrabia mija się z prawdą.

Od Drakiewicza wyszła propozycja gry w karty i wnet się ukazał zielony stolik. Piszczalski położył przed sobą parę garści dukatów, hrabia i Rzeszczyc również.

Modna wówczas gra w diabełka pochłonęła uwagę zebrania. Pieszczanowski i Wielogrodzki widocznie na to tylko czekali; od gry wymówili się, a kiedy sądzili, że nikt na nich nie daje baczenia, opuścili komnatę i myszkowali dokoła dworu.

— Poczekajmy w tym szpalerze — mówił cichym głosem Wielogrodzki — ona z pewnością wyjdzie...

Jakoż niebawem zaszeleściła suknia i w ciemności przemknęła postać kobiety.

Ale pan Jędrzej pilnie, widać, miał na oku wszystko, co się działo, bo wstał na chwilę od gry, wziął na bok Macieja i takie mu dał zlecenie na ucho:

— Przekonaj mi się najprzód, dlaczego ta dwójka wiercipiętów ciągle stąd wychodzi... Uważasz, jeśli mi oni po domu szpiegują, weź ze stajni dziesięciu tęgich parobków i każdemu z paniczów wsyp pięćdziesiąt batów... To są goście, więc plagi muszą otrzymać z daleka od progów mojego domu... Ale, Maciek, popisz się dobrze: bić silnie, cięto, a tak cicho, żeby nie zrobić najmniejszego hałasu i żeby nie wiedzieli nawet, skąd na nich spadły baty!

Głośno zaś dodał:

— Przyniesiesz z piwnicy te pękate i opleśniałe cztery butelki!...

Maciej natychmiast wyszedł.

Picie o zakład, rozłożone na dwie godziny, postępowało naprzód. Drakiewicz załatwił się już z jedną półgarncówką, a zbliżał się do połowy drugiej; Kropla takt w takt naśladował go gorliwie; tylko rotmistrz coś jakby się w piciu zaniedbywał, bo dotąd powolnymi haustami wypił dopiero połowę tego, co już pochłonęli dwaj jego przeciwnicy. Ilość złota zmalała na zielonym stoliku przed panem Jędrzejem, rosła zaś przed Drakiewiczem, a po części i przed hrabią. Rzeszczyc się zgrywał, nie miał szczęścia.

Właśnie wniesiono tacę, a na niej cztery dziwaczne butelki: pękate i poczernione. Teraz rotmistrz spojrzał na zegarek i rzekł:

— Ho, ho, dwie godziny czasu już niedługo upłyną i skończy się termin trwania naszego pojedynku! — Powiódł okiem po gąsiorze Drakiewicza i Kropli, a potem znowu mówił: — Na zwalczenie swoich groźnych rywali mam jeszcze kwadrans czasu... Hrabio, wszak na wygranie bitwy więcej nie potrzeba mężnemu rycerzowi? Skórom zaś powiedział, że pić umiem, to czynem muszą dowieść.

Rzekłszy to, wziął w obie ręce półgarncowy gąsior i w trzech zawodach, z małymi przestankami, wychylił go do szczętu. Kropla i Drakiewicz rzucili się do picia z zapałem widząc, że im zagraża niebezpieczeństwo; ale Drakiewicz, widać, tak mocno ścisnął swój gąsior, że mu pękł w rękach. W tej chwili hrabia dał znak, iż czas pojedynku minął, przeto pozostali na placu boju, rotmistrz i Kropla, złożyli broń czym prędzej. Gdy przyszło sądowi orzec wyrok, okazało się, że Kropla wypił ściśle tyle, co i rotmistrz.

— Zażądasz, wacan, panie Mateuszu, jutro od Pasiutynowicza, żeby ci ze stajni wydał ogiera Maura, otrzymasz nadto z rąk moich srebrne ostrogi; bo kto ma taki tęgi spust w gardle, musi też mieć rycerską naturę. Pasuję wacana na rycerza!... A teraz napijemy się wina nadzwyczajnego... Lecz cóż to znaczy? Toć mi miłych gości, widzę, brakuje?

Tak przemawiał pan Jędrzej, kiedy właśnie wszedł Maciej, a na twarzy jego znać coś było, jakby się ciężko spracował. Rotmistrz tylko nań spojrzał i wyczytał wszystko; opuścił więc sam komnatę, a zaledwie stanął w ganku, spotkał tu Pieszczanowskiego, który kazał sobie już konie zaprzęgać i zabierał się do odjazdu z Jacków.

— Nie zrobisz nam waszmość tej przykrości i nie opuścisz przedwcześnie naszego towarzystwa. Toć niczym nie zasłużyłem sobie na taki despekt. Właśnie waszmości zdrowie wypić mamy arcystarożytnym winem... — mówił pan Jędrzej, zobowiązując pana Achillesa do pozostania w swoim domu.

Uprzejmą prośbę rotmistrza nadaremnie odpierał wymawianiem się Pieszczanowski.

— Niewywczasu — powiada — zaznałem, migrena mi dokucza, jechać muszę...

— W szlacheckim domu — zawołał pan Jędrzej — przymus gościa uchodzi; przeciw odjazdowi stawiam veto... — Mówiąc to wziął Pieszczanowskiego w swoje objęcia, jakby niemowlę, wniósł do sali i posadził między biesiadnikami.

Kubek w kubek tak samo obszedł się rotmistrz i z Wielogrodzkim.

Dwaj młodzieńcy spojrzeli po sobie wzrokiem jakimś dziwnym, byli niezwykle bladzi i pomieszani. Tymczasem pan Jędrzej dla nich obu okazywał teraz nadzwyczajną uprzejmość i starym winem wznosił ich zdrowie. To wszystko jednak nie pomogło: Pieszczanowski i Wielogrodzki siedzieli na swych krzesłach jakby na rozżarzonych węglach.

Już był dzień biały i hrabia zabierał się do odjazdu ze swoim orszakiem, a tu podano gorącą kawę, barszcze, buliony, bigosy i pieczone mięsiwa.

— Panie rotmistrzu — rzekł Żarnicki — zazdroszczę ci, żeś sobie dom tak urządził... Czas schodzi tu przyjemnie, pełno wrażeń, nikt się nie nudzi i nie chce się odjechać.

Piszczalski pogładził wąsa i odrzekł:

— Skromnie, po staroświecku jeszcze się żyje.

Wtem zabrzmiał śpiewnie przeciągany głos Drakiewicza:

— Rotmistrzeńku, serce, toż winko twoje... zdrowe!... Pijesz, pijesz, a ono trawi i ani spostrzegasz, coś głodny... Jak Boga kocham, ja wygłodniał!... Napij się ty, duszo, do mnie wódki! Apetyt zaostrzę, podkładkę zrobię, at i można zacząć pić na nowo... Mnie żal, co ja się skonfuził; twój gąsior w ręku pękł u mnie, ot i szkoda!... Ja by wypić wolał to, co się rozlało — oo!

— Chwat z ciebie, mości Eugeni! — powiedział rotmistrz, a mówiąc to, wziął ze stołu butelkę gdańskiej, nalał w kieliszek i pił do Drakiewicza.

Prawie południe już było, kiedy się goście rozjeżdżali z dworu Jackowskiego, gdzie wreszcie po gwarze wesołym zapanowała cisza.

— Maciek, opowiedz no mi, jak się sprawiłeś z tymi pinczerami — rzekł teraz pan Jędrzej do Macieja.

— Za parkanem ogrodu każdy z nich wziął swoje, a sprawiedliwie zasłużyli na to, co dostali.

— Jak to było?

— Panna Jola, jak to zwykle robi, wyszła po nocy do ogrodu, a ci do niej w umizgi... Jakem tylko spostrzegł takie rzeczy, sprowadziłem na każdego pięciu parobków i ci porwali każdego panicza osobno, zawiązali mu oczy, zakneblowali usta. Wyniosło się ich jak baranów za ogród i tam... jeden w rogu ogrodu na prawo, drugi na lewo, dostali basarunek; jak oblał, po pięćdziesiąt wzięli, bom sam po kolei wymaścił. Najmniejszego krzyku ani hałasu nie było; oni sami dobrze nie rozumieją, skąd na nich spadło.

— A czyś się aby dobrze przykładał? Popamiętają oni?

— Ręka mię jeszcze boli, takem smarował, a jak tu do dworu już powrócili, uważałem dobrze, że żaden z nich na krześle nie mógł dosiedzieć.

— O, totototo!... Pędziwiatry jakieś!

ROZDZIAŁ XII

Jednego dnia, a raczej jednej nocy, w Jackowskim dworze stało się coś bardzo nadzwyczajnego. Prawie już o północy wyprawiano nieustannie to powozy, to bryczki: jedne do Szydłowca, inne do Radomia i do Warszawy.

Z Szydłowca już nad ranem przywiózł Pasiutynowicz jakąś kobietę i doktora; ale zapytywany przez żonę, co by to znaczyło, milczał uparcie. Potem z Radomia przyjechało dwóch lekarzy już około południa. Nareszcie rozstawnymi końmi w dobre dwadzieścia cztery godzin przybył lekarz z Warszawy. Słowem, rwetes był nadzwyczajny.

Pani rządczyni umierała z ciekawości, a od męża nie mogła się niczego dowiedzieć. Dopiero czwartego dnia, w samo południe, weszła z tryumfującą miną do kancelarii, gdzie Pasiutynowicz wpisywał coś w regestra gospodarskie.

— Aha, wiem, wiem, syn się urodził! — rzekła Pasiutynowiczowi stojąc przy drzwiach.

— Psst! — krzyknął rządca, rzucając czym prędzej pióro i biegnąc do żony z palcem na ustach. — Ani mi się waż pisnąć!...

— I czegóż się ty boisz, tchórzu jakiś? Za taką ciężką pracę, jak twoja, wszędzie dostaniemy kawałek chleba.

— Kobieto, psst... Mówię ci: psst!

— Ej, głupcze jeden! — rzekła z pogardą rządczyni. — Przecież się i tobie dzieci rodziły!... Przede mną chcesz mieć sekrety?

— A ja ci powiadam: bądź cicho! Nie gub mię!

— Żebym miała zaraz nawet zginąć, to cicho nie będę! Jesteś safanduła, do niczego i wstyd mię tylko za takiego męża!... Dziecko się we dworze urodziło, a on mi każe milczeć... jeszcze czego!

— Kłamstwo! — wrzasnął Pasiutynowicz, przerażony. — Z mojego domu żadne plotki nie wyjdą, żadne potwarze, niech Pan Bóg broni!

— Oj. ty gamoniu rozlazły, ty ośle jakiś!... Miałam za kogo za mąż wychodzić! Tylu się o mnie starało i ciebiem wybrała, żeby się przez całe życie wstydzić... Pierwszy lepszy pisarzyna prowentowy, ekonom z folwarku, karbowy, gajowy, a i to by się przed dziedzicem potrafił lepiej postawić... Tfu!

— Przezywaj mię, jak ci się podoba; żałuj, żeś za mnie wyszła; wstydź się za takiego męża... wszystko mi to nie szkodzi; tylko się strzeż mówić, że...

Tu reszta wyrazów skonała na ustach Pasiutynowicza, bo mimo woli rzucił okiem w okno i spostrzegł, iż od dworu podąża ku jego mieszkaniu Maciej, niosąc prawdopodobnie jakieś rozkazy pańskie.

— Że się urodził we dworze chłopiec! — podchwyciła Pasiutynowiczowa niedokończone zdanie męża, przy tym roześmiała się na cały głos i wreszcie dodała: — Gamajdo, garusie, niedołęgo, mazgaju!... Chłopiec się urodził!

— Milcz! — krzyknął ze zgrozą rządca, a z tymi słowy chwycił pośpiesznie bat i czapkę, chcąc widocznie uprzedzić przybycie wachmistrza i wyjść naprzeciw niego, aby przypadkiem wierny sługa pana Jędrzeja nie był świadkiem jakiej sceny.

Ale Pasiutynowiczowa źle ów ruch zrozumiała: sądziła może, iż mąż chce jej się z domu wymknąć, albo, co gorsza — w paroksyzmie wierności i posłuszeństwa dla dziedzica — ma zamiar batem ją skarcić. Toteż pochwyciła stojącą tuż przy drzwiach na półce butelkę z atramentem i, wywijając nią, drzwi sobą zastawiła.

— Ho, ho, kochanku! — wołała. — Dosyć mam tego! Chciałeś mię już kiedyś poduszkami zadusić, a teraz do bata się bierzesz?... Sprzykrzyłam się panu, widzę, hę?... Tylko sobie pamiętaj, mości panie, że ja jestem ślubna żona, nie taka, jak te tam dworki! W kościele, przed ołtarzem wierność mi przysięgałeś, nikt cię do tego nie ciągnął, sam to wiesz doskonale!... Ja cię przecie nie na...

Pasiutynowicz nie mógł już wytrzymać: poskoczył, oburącz chwycił wpół żonę, aby ją od drzwi odsądzić, a tym samym przeszkodzić, iżby nie rozpuszczała języka. Zaczęło się pasowanie pary małżeńskiej, z obu stron nadzwyczajnie zawzięte. Ale właśnie Maciej energicznie drzwi otwarł, popchnął nimi Pasiutynowiczowa; ona znowu pchnęła męża, a tak pan rządca, party przez dwie siły, stracił zupełnie równowagę i upadł wznak na ziemię, nie popuszczając jednak z rąk połowicy. Butelka z atramentem pękła w tym rozgardiaszu i czarny płyn oblał zupełnie twarz Pasiutynowicza. Drzwi się otwarły, na ich progu stanął Maciej i rzekł ze spokojem, jak gdyby nie widział tego, co się dzieje:

— Pan rotmistrz prosi pana rządcę do siebie. Zerwała się Pasiutynowiczowa i czym prędzej wybiegła z kancelarii. Powstał też z ziemi i rządca, a atrament strugami sączył się z jego włosów i twarzy.

— Także przypadek... szczególny — wybełkotał, chcąc przed Maciejem usprawiedliwić to, co zaszło. — Żona podawała mi butelkę z atramentem, ja podbiegłem, żeby... odebrać... tymczasem drzwi się otwarły i oto co się stało...

— Mocno przepraszam pana rządcę! — odrzekł Maciej, źle tając ironiczny swój uśmiech. — Czy ja mogłem wiedzieć, że przez otwarcie drzwi narobię tyle kłopotu?...

Niespełna w cztery miesiące potem miały miejsce w Jackach jeszcze ciekawsze zdarzenia.

Już to pan Jędrzej miał ogromne szczęście do sukcesyj: znowu na niego spadła duża scheda i przeto musiał na dłuższy czas wyjechać z domu, a tak wypadło, że i zabranie w tę podróż Macieja okazało się koniecznością. Cały dom i mienie pozostały na głowie Pasiutynowicza.

— Nie ufam ja rozumowi wacana, — mówił Piszczalski do rządcy na odjezdnym — bo wiem, że rozumu nie masz; ale jesteś wierny, więc mię tu przez jaki miesiąc musisz zastąpić.

— Rozumiem, jaśnie panie! — odrzekł rządca składając czołobitny ukłon.

— Żadnych twoich „rozumiem” nie potrzebuję i nic a nic na to nie rachuję! Jakby nawet przyszło co podług rozumu napoczynać, to się wacan wstrzymaj! Lepiej nic nie robić, aniżeli robić głupio...

Po wyjeździe rotmistrza wszystko szło w Jackach właściwym trybem, tylko obie panie ze dworu odbywały samowtór częstsze i odleglejsze wycieczki, już to wierzchem, już w powozie. Nawet jednego dnia wyjechały rano, a powróciły późnym wieczorem. Ale przecież Pasiutynowicz nie mógł się w to wdawać, gdyż paniom wszystko było wolno, a dziedzic nie dał mu nigdy pod tym względem żadnego rozporządzenia.

Wypadło raz rządcy jechać do Radomia: pojechał o świcie, a wrócił nazajutrz także o świcie i dobrze podchmielony. Zaledwie wysiadł z bryczki, aż tu spotyka żonę, która zwykle o tej porze jeszcze spała.

— Chuchnij no na mnie! — zawołała Pasiutynowiczowa, poważnym jakimś wzrokiem spoglądając na męża, który się dobrze zataczał.

— Piękny pan rządca! — rzekła. — Spił się jak bela, a tu jego rozumu potrzeba...

— Na nic mi rozum nie potrzebny! — odpowiedział z fantazją Pasiutynowicz. — Choćbym miał rozum taki, jak król Salomon, nie będę go używał... słowo uczciwości daję!...

— Albo ty wiesz, o czym ja mówię?...

— Mówisz o rozumie!... A w instrukcji dziedzica stoi, żebym był zawsze... bez rozumu... wyraźnie powiedziano... słowo uczciwości daję!... Co ty, kobieto, możesz rozumieć?... Wiesz, co to jest instrukcja?

— Pijaczyno! — powiedziała rządczyni natrząsając się nad mężem. — Wiesz ty, że te kobiety ze dworu wyjechały wczoraj zaraz po twoim wyjeździe i dotąd nie powróciły?

— Psst! — krzyknął Pasiutynowicz. — Niech rany boskie bronią!... Żadnych plotek... w moim domu!...

Nazajutrz wyspał się Pasiutynowicz i wytrzeźwiał; ale panie ze dworu nie powróciły.

Rządca mniemał, że im się mogło przytrafić jakieś nieszczęście, więc rozesłał konnych na wszystkie strony. Poszukiwania spełzły na niczym. Przeczekał jeszcze jeden dzień i, z namowy żony, napisał nadzwyczajnie oględny list do bawiącego w Warszawie rotmistrza, donosząc mu o tym, co zaszło. Konny posłaniec z Jacków pognał do Piszczalskiego.

Zapewne też wskutek odebranego listu pan Jędrzej już na trzeci dzień przybył.

Co się działo teraz w Jackowskim dworze, opisać trudno. Szał wściekłości opanował rotmistrza: badał po kolei wszystkich służących, lżył, bił, za drzwi wyrzucał. Ale najwięcej ucierpiał Pasiutynowicz: kilka razy dziennie przyzywał go do siebie pan Jędrzej, a za każdym razem wychodził rządca ze dworu zgnębiony, ba, nawet łzy ocierał z oczu.

Przez cztery dni trwały te wybuchy dziedzica, po którego przyjeździe zaraz ponownie wysłano gońców z surową zapowiedzią, aby się żaden z nich nie ważył powracać, dopóki nie odszuka śladów ucieczki. W promieniu jakich dziesięciu mil rozsypali się gęsto posłańcy Piszczalskiego, a potem każdy z nich opasywał koło, przetrząsając okolicę i badając ludzi. Istotnie, ten i ów wpadł na trop, ale niebawem ślad stracił. Niektórzy gońcy dotarli aż pod Będzin, inni pod Siewierz, Koziegłowy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, panie ze dworu przebyły pruską granicę i udały się do Śląska.

Zwolna wysapał się i uspokoił pan Jędrzej; pozostało w domu dziecko: chłopczyk Marcelek, więc należało urządzić nad nim właściwą opiekę niewieścią. Sprowadzono z Kielc niejaką panią Wolanowiczową, podupadłą szlachciankę, i w jej ręce głównie oddał rotmistrz ster wychowania chłopczyka.

Powyższy wypadek oddziałał na Piszczalskiego. Zrazu zgnębił go silnie i pozbawił energii. Przez jakiś czas pan Jędrzej odosobniał się, zamykał w domu, prowadził życie bezczynne. Spostrzeżono, iż od tej pory tyć zaczął.

Bezbarwnie upływało życie w Jackach; Eugeni Horda Drakiewicz dawno odjechał i nie wiadomo, gdzie się obracał; Kłopotowicz zmarł jeszcze w Kuczmirówce; Hieronim Swiętosz — wkrótce po przybyciu do Jacków; panie ze dworu przepadły bez wieści; stosunki zaś z Żarnickimi w Złotogórze nie przypadały panu Jędrzejowi do smaku.

Lata schodziły i rotmistrz tył niepomiernie. Porywał się czasem, dosiadał jeszcze z trudem wierzchowca; ale koniom coraz ciężej było go dźwigać. Doszło do tego, że wszystkie wierzchowce i wierzchówki w stajni tak zmądrzały, iż się nie pozwalały użyć Piszczalskiemu.

Pojechał przeto Pasiutynowicz na jarmark do Skaryszewa i tam kupił dla dziedzica pod wierzch klacz rosłą, z bardzo szerokim grzbietem, dobrą piersią i zdrowymi nogami.

— Wołu można by wsadzić na taką szkapę — mówili stajenni.

Jednakże i ta klacz zaledwie się kilka razy przeszła pod rotmistrzem, a już potem ona także nie chciała dopuścić, aby jej dosiadał.

— Mądraś ty, szelmo jedna, — powiada pan Jędrzej — to i ja sobie tu sposób na ciebie znajdę.

Rzekłszy to, krzyknął na służbę, ażeby przyniesiono worek, który rozkazał klaczy na łeb włożyć. Zgłupiała jakoś w tym worku wierzchówka pana Jędrzeja — i ponieważ teraz nie wiedziała, kto na nią wsiada, pozwoliła się rotmistrzowi kilka razy użyć. Wkrótce jednak i worek ów na nic się nie przydał.

Piszczalski jeździł przeto na bryczce z resorami lub w powozie; najczęściej atoli przesiadywał w ganku albo w pokoju na obszernym fotelu.

Niby to złagodniał pan Jędrzej, zawsze jednak wszyscy drżeli przed nim w domu.

ROZDZIAŁ XIII

W miarę tego, jak rotmistrz tył i prowadził życie bezczynne, nabierał chęci do opowiadania przygód, anegdot różnych, zwłaszcza z czasów, jak mawiał, swojej rzekomej żołnierki. Dziwne to były opowiadania — pełne nieraz nadzwyczajności całkiem nieprawdopodobnych; rotmistrz tworzył całe historie, kłamał tak, jak kłamią różni autorowie, i wybornie się bawił swoimi utworami. Najczęściej proboszcz Kralicki, Pasiutynowicz lub Maciej byli słuchaczami tych opowiadań.

— Weź sobie, wacan, stołek i siadaj tu naprzeciw mnie — mówił pan Jędrzej do Pasiutynowicza, a potem przyzywał Macieja, dawał mu klucz od piwnicy i dysponował:

— Tylko mi się nie omyl, przynieś jedną spod ściany na lewo...

Świecił się niby złoto węgrzyn, rozlany w kieliszki, rotmistrz próbował, cmokał ustami i mówił do Pasiutynowicza:

— Powąchaj no wacan, weź na język, spróbuj, czy to samo, cośmy kiedyś pili...

— Jaśnie panie — odpowiada rządca — ja się bardzo mało znam na winie; dla mnie każde dobre.

— Eee, z wacana faryzeusz... Nie lubię tego udawania! Jak to może być, żeby chłop dojrzał między ludźmi i nie znał się na winie.

Skończyła się nareszcie próba wina i w połowie kieliszka rotmistrz zaczynał opowiadanie:

— Wacan tego nie mogłeś widzieć, co ja widziałem, to dobrze, żebyś choć usłyszał, pouczył się od człowieka, który bywał daleko.

Dodać tu trzeba, że Piszczalski nieraz jedną historię powtarzał kilkanaście razy, a zawsze inaczej.

— Wiesz wacan — pyta — co to są Alpy? Pasiutynowicz z nieśmiałą miną wstrząsnął głową, na znak, że nie wie.

— Temu to wierzę, że nie wiesz... Skądżebyś mógł wiedzieć? Widzisz, wacan... Alpy to są góry takie wysokie, że niektóre z nich są tylko o pół mili od księżyca, osobliwie jedna, Mont-Blanc zwana; wygląda, psiakość, jak fabryka śniegu i lodu... Dziwno ci, hę?

Rządca zrobił zaraz fizjognomię człowieka bardzo zdziwionego.

— Pamiętam — ciągnął rotmistrz — jak raz przed samymi ostatkami maszerowaliśmy z Napoleonem do Włoch. Miałem ja siwka... żałuj, Pasiutyniu, że takiego nigdy nie zobaczysz!... Maszerujemy przez te góry... tydzień, drugi. Ja sobie myślę: szelmostwo, karnawał się skończy i my prawie na post do Włoch przyjdziemy, nawet człowiek nie użyje po takich tarapatach... Jak cmoknę memu siwkowi, jak mu ostrogą dodam w bok ochoty, to, powiadam ci, kiep ptaki... Bestia koń rwał pod górę szalenie. Jużem się nawet nie oglądał za siebie, bo mógłby mi Napoleon kazać wracać... W parę godzin, wystaw sobie, dopadłem do samego wierzchu; ale ze siwka lał się pot jak deszcz. Stanąłem na szczycie, widzę caluteńkie Włochy... czyste malowidło: tam Rzym, tam Neapol, na lewo Wenecja, na prawo Turyn... Ogromne lasy pomarańcz, cytryn, aż się wszystko mieni i świeci. Ale zejdźże tu teraz z takiej wysoczyzny!

Rotmistrz wziął swój kieliszek, pociągnął zwolna, jakby się namyślał, a potem mówi:

— Ledwiem się chwilkę zastanowił, a tu mię ktoś w łokieć trąca; spojrzałem za siebie i, wyobraź sobie, Pasiutyniu, spostrzegłem Napoleona...

— „A ty, wariacie, mówi on do mnie, wiele chcesz za twego siwka?... Gonię cię i gonię na próżno, to mi koń!" — Uraziło mię to trochę, więc powiadam: — „Piszczalski takiemu wodzowi miałby konia sprzedawać?... Nie! Jeżeli łaska, proszę przyjąć". — Poklepał mię po ramieniu i rzeknie:

— „Spodziewałem się tego po tobie, Jędrusiu. Ale wiesz co, jeżeli nas stąd wszyscy diabli nie zniosą, to sobie rady nie damy!..."

— Proszę jaśnie pana, to były góry Alpy? — pyta rządca.

— A jakże, Alpy! Dobrześ sobie wacan spamiętał; wierzchołek zaś nazywa się Mont-Blanc. Nie umiesz po francusku, to nie wiesz, że to znaczy: Biała góra! Oprócz mnie i Napoleona nikt a nikt inny nie dostał się na Mont-Blanc... Cała nasza armia poszła sobie wtenczas bokiem.

Opis zejścia z Mont-Blanc opowiadał pan Jędrzej w kilku wariantach; według jednego z nich, miał on obu koniom zawiązać oczy, ułożyć je na brzuchach i przywiązać za uzdy do wielkiej skały; ta skała szybko staczała się na dół, wlokąc za sobą dwa konie i ich jeźdźców.

Ale później dorobił Piszczalski w swej bujnej wyobraźni inny wariant:

— „Cóż będzie, mój bracie?” — pyta mię Napoleon. A ja ruszyłem tylko ramionami, bo zjechać było srodze trudno. Oglądam się naokoło i widzę, że niedaleko od nas chodzą koziorożce... Ale bo wacan wiesz, co to są koziorożce?

— Nie wiem tego, jaśnie panie! — odrzekł Pasiutynowicz.

— Skądżebyś mógł wiedzieć... Zapamiętaj sobie, że to są kozły górskie, które się na świat rodzą już ostro podkute; wzrostem równa się takie zwierzę z koniem, ale jak da susa, to proszę patrzeć: rów na sto kroków szeroki przesadzi, a na najwyższą kamienicę czy na kościół wyszedłby sobie po ścianie, jak mucha. Owóż mówię do Napoleona: — „Zapolujmy tu na tę zwierzynę!" — On mię sfukał, że czasu nie ma na polowanie; ale ja sobie z tego niewiele robiłem i zacząłem takiemu koziorożcowi zajeżdżać od tyłu... Już, już miałem go chwycić za rogi, a on, jak pójdzie, to tylko kawałki skał i lodu w górę spod kopyt strzelały. — „Trzeba tu będzie przenocować, — rzeknę; — jest u mnie wódka i zakąski, szkoda tylko, że ognia nie ma czym rozpalić". — „Cóż robić — powiada Napoleon; — w życiu żołnierskim różnie bywa”. Napiliśmy się porządnej wódki, przegryźliśmy, ja dałem koniom po skórce chleba; on się owinął w płaszcz i chrapnął. Może wacan myślisz, żem się takoż spać położył?... Ho, ho!... Poszedłem polować na te koziorożce, podchodziłem, suwałem się na brzuchu, aż nareszcie chwyciłem jednego samca za uzdę... Prowadzę go, a on beczy; choć było ciemno, dostrzegłem, że drugi za nim idzie; zwyczajnie samica szła za głosem samca. Obudziłem zaraz Napoleona i powiadam: — „Łaska boska nad nami świeci, mamy wierzchowce!...” — "Co? Koziorożec?...” A niech cię diabli wezmą! Jak tu z takimi ludźmi nie zwyciężać!...” — Okulbaczyłem obie sztuki, włożyłem im munsztuki w pyski i mówię: — „Kiedy tak dobrze poszło, to pohulamy sobie jeszcze tego karnawału w jakim Mediolanie”. — Rano, skoro świt, my już oba na koziorożcach: ja na samcu, bom chciał być przewodnikiem, Napoleon za mną, na samicy, a konie puściliśmy... niech sobie radzą, jak mogą... Ledwiem swojego wierzchowca trącił ostrogą, a on szust... i dmie bestia tak, że powietrza schwycić nie mogę. Ścisnąłem go dobrze łydkami, ściągnąłem porządnie na munsztuku, aż beknął: beee!... Ale gnał: góra nie góra, przepaść nie przepaść. Na południe jużeśmy zjechali do Włoch. Ludzi się naschodziło, patrzą na nas, jak na dziwowisko, a ja mówię do Napoleona: — „Takem się rozgrzał, że moglibyśmy we dwóch Włochy podbić, zanim armia nadejdzie". — On na to: — „W gorącej wodzie, widzę, jesteś kąpany waszmość; ale mnie nie przystoi na takim koniu świat podbijać, bo po cóżem tu armię przyprowadził?” — Nadeszło wojsko nasze, ogromnie zdrożone; musiało to wypocząć, dniówkę odbyć; tak ja proszę Napoleona, żeby mi pozwolił na noc do Mediolanu, żebym karnawału użył. — "Ej — powiada — shulasz się waszmość i co za pociecha będzie z ciebie na wojaczce!...” — Ale jakem zaczął molestować, tak mi dał urlop. Powiadam ci, Pasiutyniu, żem się jak król ubawił z Włoszkami... Co za kobiety! Fiu, fiu, fiu!

Przeprawa przez Alpy należała do ulubionych opowiadań rotmistrza; inne jeszcze tematy owych historyj odnosiły się do pobytu w Egipcie, Hiszpanii i do stosunków Piszczalskiego z papieżem.

— Mój Pasiutyniu — mówił razu pewnego pan Jędrzej nalewając kieliszek — człowiek taki głupi, jak ty, co tu owijać w bawełnę, o niczym nie ma wyobrażenia... Za miedzę się nie wychyliłeś wacan z powiatu!

— Święta prawda, jaśnie panie — odparł pokornie rządca. — Kiedy słucham tych wszystkich historyj, to mi się nieraz w głowie mąci; bo co też za różne rzeczy i narody są na świecie!

— Powinno ci się mącić... Proboszcz brewiarze różne czyta, a takoż w podziwie jest cały, kiedy mnie słucha; bo w żadnej książce nikt tego nie wyczyta, com ja na własne oczy widział. Taki Egipt, mości dobrodzieju, to mi kraj!

Pasiutynowicz zmrużył oczy, jakby miał kichnąć, westchnął i nieśmiało zapytał:

— W której też to stronie być może, proszą jaśnie pana?

— Lubię, żeś człowiek ciekawy — rzekł rotmistrz. — Widzisz, żebyś szedł prosto, jak wyrżnął, przed siebie na Szydłowiec, Suchedniów, Kielce, Chmielnik, Busko, Wiślicę, precz za Koszyce i coraz dalej, a dalej, to byś wacan doszedł do morza; jakbyś zasię przebył morze, dostałbyś się do Afryki, rozumiesz?...

— Jezus Maria!... — rzekł Pasiutynowicz stłumionym głosem.

— No, a jakże ci się zdaje, Pasiutyniu, czy tam w Afryce są tacy ludzie, jak u nas?...

— Gdzieżbym ja mógł wiedzieć, jaśnie panie...

— Pamiętaj że sobie, że tam są Araby i Murzyny; niektórzy zupełnie nago chodzą, a takie bestie czarne jak kruki. Żebyś wacan zobaczył takowego golasa, to byś się krzyżem świętym przeżegnał, bo na diabła patrzy więcej, niż na człowieka. Ale tam się nikt nie żegna, ani sobie nie ma w niczym onego świecenia gołym cielskiem. Wojowałem ja i w tym Egipcie dowoli. Kiedyś tam za dawnych czasów dobrze się miała egipska szlachta, więc sobie jaki taki kazał na swoim gruncie stawiać ogromną piramidę z kamieni, coś w rodzaju dzwonnicy; zwyczajnie moda taka była, no i fantazję ma człowiek, kiedy mu dobrze. Własnym rozumem doszedłem, że tym ludziom chodziło o to, aby każdy z daleka mógł widzieć, gdzie jaki pan zamieszkuje... Przyszliśmy z Napoleonem pod takie piramidy, a ja akurat miałem pełnić służbę przy nim; więc jak tylko postawili namiot dla wodza, zaraz przywiązałem do piramidy swego konia... kasztana miałem wtenczas, ogiera... wszedłem do namiotu i stoję. Napoleon siedział ogromnie zamyślony, leżała przed nim mapa, a on na niej czerwonym ołówkiem coś podkreślał; w kącie zaś jednym chłopak posługujący nastawiał samowar, ale mu jakoś nie szło. Sprzykrzyło mi się tak wystawać z zamkniętą gębą i czekać na rozkazy; chrząknąłem raz, drugi; ale wódz nie spojrzał nawet na mnie. Podchodzę, salutuję i pytam nareszcie Napoleona, nad czym on też tak medytuje. W złym był humorze, więc mi odpowiedział: — „A tobie znowu co do tego!... Widzicie go, jaki wścibski!...” — Mores tam u nas był straszny, takem stracił kuraż i wystawałem dalej pode drzwiami. Patrzę, a ten chłopak w żaden sposób nie może sobie rady dać z samowarem; idę i mówię po cichu: — „Usuń się, gamoniu; ja ci pokażę, jak się samowar nastawia!" — Zdjąłem zaraz but z prawej nogi, nałożyłem cholewę na kominek i zaczynam dmuchać, jak miechem. Woda od razu zaczęła kipieć w samowarze. Napoleon tylko spod oka zerkał na mnie i, kiedym już w czajniku herbatę zaparzył, on mię do siebie wzywa i mówi: — „Piszczalski, jeśli się nie mylę?..." — „Ten sam, do usług!" — odpowiadam. — „Przekonałem się, że masz fersztand, więc ci teraz powiem, o czym się tak zamyślam: Widzisz — powiada — jutro rano, żeby tam nie wiem co, musimy Arabów wyparować z fortu, bo inaczej może być źle z nami; i nad tym sobie tak głowę łamałem". — Dopiero ja mu wtenczas mówię: — „Nic łatwiejszego! Trzeba na jedną piramidę wywindować armatę, na drugiej usadowić z pół bataliona piechoty i prażyć te sobaki z góry, póki nie wyjdą w pole, a potem my, kawalerzyści, zrobimy już swoje...” — „Masz rację! — zawołał Napoleon. Z twojej łaski będę dziś mógł spać spokojnie; siadaj teraz, napijemy się herbaty”. — Siadłem, piję, ale się krzywię, bo mi te ziółka w ustach rosły i z gardła się cofały. Spostrzegł to Napoleon i czym prędzej mię pyta: — „Tobie, Jędrusiu, coś nie w smak moja herbata?” — „Wodzu — rzekłem — otwarcie wyznam, że mam wstręt do wszelakich dekoktów, a o tej godzinie, jeśli można, wypiłbym kieliszek porządnej gorzałki”. — „Tak mi mów bez ceremonii! Zaraz dostaniesz takiej nalewki, że i w Polsce lepszej nie pijają”. — Wypiłem dwa porządne kubasy, zakąsiłem wędliną i przebarłożyliśmy czas na gawędzie do samego rana.

Nazajutrz, skoro świt, armata rżnęła kartaczami z piramidy, a z drugiej szedł ogień rotowy; na południe już fort zdobyliśmy. Kawaleria nasza miała najwięcej kłopotu, bo Araby mają konie powiadam ci, niezrównane... Czysto arabskie. Upatrzyłem takiego jednego i myślę sobie: „W sam raz będzie ten konik pod Piszczalskiego". Uderzam z lancą na jakiegoś bisurmana, co siedział na owym koniu, a on ciach! i lancę mi szablą przeciął na dwoje. Pół dnia poganina goniłem po pustyni, alem swego dokazał.

Proboszcz Kralicki także często wysłuchiwał rotmistrzowskich opowiadań; ale, widać, przykładał do nich mniejszą wagę, aniżeli Pasiutynowicz, i z tego powodu nastąpiło raz bardzo poważne starcie, które wzburzyło rotmistrza do najwyższego stopnia. Proboszcz wybiegł ze dworu bez pożegnania, nie dopiwszy kieliszka, a pan Jędrzej kazał sobie natychmiast przyzwać Pasiutynowicza i w wielkim rozjątrzeniu zapytał:

— Czyś wacan już oddał księdzu te kliny przy łące, com mu je obiecał dać pod owies?

— Jeszcze nie — odparł rządca — ale właśnie jutro mam je tyką odmierzyć...

— Nie odmierzaj, niech Bóg bronił... I dziesięciny mu nie oddawaj, póki prawdy mi nie przyzna! Jak to, i on śmiał powiedzieć, że ja z papieżem nie mogłem grać w mariasza? Że to nieprawda, abym mu na Watykanie wsadził coś około dziesięciu dubli i piętnastu sympli?... Żem nie wygrał od papieża około ośmiuset dukatów?... Słyszysz, wacan, on mi to śmiał powiedzieć dzisiaj, zarzucił mi kłamstwo!... Żadnych klinów, zagonów, żadnych dziesięcin!... Żebyś mi wacan ze dworu na plebanię nie wydawał kłaczka siana, ani źdźbła słomy, ani wiórka drzewa!... A to zuchwały klecha! Żeby tak w Hiszpanii, dałbym ja jemu!... Jak mi Bóg miły, nie uszanowałbym rewerendy!

ROZDZIAŁ XIV

Marcelek rósł i chował się wybornie. Był to ładny chłopczyk, blondynek niebieskooki, a budowa jego ciała zapowiadała atletę.

Nie tylko z powierzchowności przypominał on ojca, ale także i z przymiotów duchowych: odznaczał się temperamentem dzikim, niepowściągliwym i złośliwością przykrą dla otoczenia. Gdy się raz nauczył bić, nigdy już ręka jego nie spoczywała. Co tylko było "be”, „bla”, to już zasługiwało na bicie. Nieraz sam nie mógł lub nie chciał wybić psa, kota lub jakiejś rzeczy, wtedy kto inny musiał dokonać tej operacji za niego.

Wychowywał się chłopczyk po drugiej stronie dworu, między kobietami, które zawojował i krótko trzymał. Częstokroć w Jackowskim dworze po jednej stronie rozlegał się strasznie gniewny głos pana Jędrzeja, a po drugiej — krzyk, wrzask przeraźliwy Marcelka. A ile tam w pokoju malca leżało połamanych szabelek, biczyków, porozbijanych bębnów, ołowianych żołnierzy bez rąk i nóg!

Miał czwarty rok życia i nie znał tego, co to jest „nie wolno”, „nie można”; jemu wszystko było wolno.

Pani Wolanowiczowa, stara już kobieta, należała do rzędu ofiar rozkapryszonego dzieciaka. Marcelek rozkazywał jej lub niańce Marysi stawać na czworakach, potem dosiadał takiego wierzchowca, bił nogami, smagał biczykiem, a niekiedy kazał wierzgać lub stawać dęba. Aż cztery kobiety zajmowały się tym pierwszym wychowaniem, a właściwie mówiąc — obsługiwaniem chłopca. Wszystkie cztery nieraz zaprzęgał do wózka i musiały go wozić po pokoju lub po dziedzińcu.

Trzy razy na dzień prowadziła Wolanowiczowa Marcelka do ojca, pan Jędrzej brał chłopca za policzki, głaskał pod brodę, niekiedy chciał posadzić przy sobie; ale Marcelek nie lubił coś tych pieszczot i uciekał od ojca.

Kiedy chłopiec skończył pięć lat życia, Piszczalski przyzwał Pasiutynowicza i rzekł:

— Pojedziesz wasan na jarmark do Skaryszewa i kupisz dwa kuce, tylko mają to być konie, nie cielęta, ani barany!... Konie dla pana Marcelego.

— Rozumiem, jaśnie panie!

— Cicho mi bądź, nic nie rozumiesz! Nie przerywaj, kiedym jeszcze mówić nie skończył! Oprócz tego, każ wasan w Radomiu zrobić uprząż na te kuce, kup porządne siodełka, munsztuk, dobierz małe ostrogi... No, cóż jeszcze więcej? Gadaj!...

— Nie wiem, czego sobie jaśnie pan może życzyć...

— Gdzieżbyś miał wiedzieć, kiedyś wasan skończony dureń, osieł dardański! Jeżeli ci każą kupić parę koni i uprząż, to cóż jeszcze potrzebne?

— Pewnie bryczka...

— Pasiutyniu, gawronie jeden, nie bryczka, tylko bryczulka i biczyk na konie! Wyraźnie przecież mówię, że to ma być dla panicza; ale do takiego bałwana mówić a do słupa, to wszystko jedno.

Skłonił się nisko rządca i pokornym głosem zapytał:

— Czy jaśnie pan nic więcej nie rozkaże? Uśmiechnął się teraz pan Jędrzej złośliwie i szyderczo.

— Słuchaj no wasan, — rzekł — ty z każdym dniem głupiejesz! Cóż ty sobie myślisz, że jak ja mam jaki rozkaz wydać, to czekam na twoje pytanie?...

Rządca pojechał do Skaryszewa, potem był w Radomiu i zakupił wszystko, co mu Piszczalski kazał.

Pan Jędrzej kazał się w fotelu wytoczyć na ganek, dokąd też przyprowadzono i Marcelka. Zajechała mała bryczka, zaprzężona w parę dziarskich, czupurnych kucyków, a na koźle siedział może piętnastoletni chłopak, Wałek, ubrany w kierezję, czerwoną czapkę i pas z kółkami.

Ojciec, dając synowi podarunek, chciał coś przemówić, ale zaledwie otwarł usta, a już malec z nadzwyczajną energią wskoczył na bryczkę i krzyknął: — „Jazda"!

Wałek spojrzał na rotmistrza, bo nie wiedział, czy należy słuchać takiego dziecka.

— Gapiu! — wrzasnął pan Jędrzej z ganku. — Czyś głuchy? Nie słyszysz, co ci twój pan rozkazuje?

Młody stangret zaciął kuce i te żwawo popędziły.

— O Boże, żeby się aby co złego nie stało! — zawołała Wolanowiczowa.

— Tfu, do kaduka ciężkiego! — warknął gniewnie Piszczalski. — Cóż to wasani myślisz, że chłopak mi przy babskim fartuchu zatęchnie? Im on od was dalej, tym lepiej dla niego.

Kuce miały swoją własną stajnię, a Marcelek zaledwie się stamtąd dawał wyprowadzać do domu.

Niebawem zaczęła się też nauka konnej jazdy; malec spadał wprawdzie z konia po kilka razy na dzień, lecz wnet nabrał wprawy, zręczności i jeździł wierzchem tak dobrze, jak pływa młoda kaczka puszczona na wodę, gdy zaledwie wyszła z jaja.

Wałek był głównym przyjacielem i prawie jedynym wpływowym mentorem Marcelka. Toteż Wolanowiczowa gorzkie łzy wylewała nieraz, widząc, że ją wychowanek najzupełniej lekceważy, że jej w niczym i nigdy nie słucha.

— Maciek, jakże ty myślisz, będzie z Marcelka jeździec? — zapytywał pan Jędrzej wachmistrza.

— Gdzie ma nie być! Toć to iskra! Jakie to obrotne, Jezus Maria! Ani się obejrzeć, a on już na koniu.

— Żywy on jest, krew w nim gra; żeby tylko później nie zdumiał.

— Ej, z czego by miał zdumieć! Z jednej nauki może, a taki się przecie książce nie da... Już ja się tam o panicza nie boję.

— Pouczyć on się trochę musi...

— Juści, czego zwyczaj, do szkoły pewnie pójdzie; ale chwała Bogu, pociechy tam wielkiej nie będą z niego mieli.

— Słuchaj no, stary, trzeba będzie pomyśleć o strzelbie dla chłopca; ty się musisz do tego zabrać. Między starym orężem pewnie się tam znajdzie jaki sztucerek do jego ręki... Bo to jak za młodu chłopiec nie nabierze wprawy, nie włoży sobie oka i ręki, oho, to już przepadło!

I znowu po koniach przyszła strzelba, a Marcelek psuł proch i ołów całymi dniami, strzelał do celu w ogrodzie, w polu, na dziedzińcu. Maciej był w tym, ażeby panicz posiadł wszystkie tajemnice celnego strzału.

Dziewięć lat skończył młody Piszczalski i był już wtedy zawołanym strzelcem, wybornym jeźdźcem. W dziesiątym roku życia zaczął się puszczać w knieję z ogarami. Las grzmiał odgłosami trąbki, graniem ogarów, hukiem strzałów. Innym razem znowu widać było po polach szalone harce z chartami.

Kiedy Marcelek zabił pierwszego zająca, pan Jędrzej polecił Pasiutynowiczowi, aby tego dnia służba w Jackach obchodziła święto, a chłopom darowano pańszczyznę.

Utył już rotmistrz tak bardzo, że musiano dla niego zrobić umyślnie nowy gatunek fotelu, to jest wózek na kółkach. Maciej popychał ową machinę w tę stronę, gdzie pan kazał. Z tego tronu jakoby wydawał pan Jędrzej rozkazy przeróżne.

— Pasiutyniu, — mówił raz do rządcy — musisz mi się dobrze popisać, bo chodzi o rzecz bardzo ważną.

— Pewnie jaśnie pan chce łubinem obsiać te kawałki piachu od Szydłowca?

— Masz tobie! Nigdy z tym osłem do końca trafić nie można... Pójdź no tu, Pasiutynku, do mnie bliżej, to ci wytłumaczę, o co chodzi.

Rządca podszedł, a Piszczalski kazał mu się jeszcze przychylić, po czym schwycił go obiema rękoma za uszy, mówiąc:

— Widzisz, bałwanie jakiś, tak się tłumaczy po francusku durniom, którzy po polsku nie rozumieją.

— Oj, oj! — syknął z bólu Pasiutynowicz.

— No, aleś zrozumiał!... Salomonowej głowy ja ci, gawronie, nie przyprawię, to miejże we łbie choć tyle rozumu, co go Salomon miał w kolanie. Słuchaj! Pojedziesz do Radomia i będziesz tam chytro mądro przewąchiwał między ludźmi, a głównie między faktorami, czyby się nie znalazł jaki stateczny bakałarz dla panicza. Jakbyś takiego wytrzasnął, to się z nim nie umawiaj, tylko go dobrze obejrzyj, wywiedz się o jego konduicie i przywieź mi go tu do Jacków. A teraz powtórz, co masz zrobić!

Pasiutynowicz powtórzył całą dyspozycję pana Jędrzeja i pojechał do Radomia.

Nie będziemy tu opisywali trudów rządcy w wyszukiwaniu pedagoga dla młodego Piszczalskiego, dosyć na tym, że się z zadania wywiązał i przywiózł do Jacków człowieka w wieku średnim, chudego, bladego i łysego.

— A jakże godność wasana? — zapytał przybyłego Piszczalski.

— Różyczka! — odpowiedział skromnie kandydat.

— Jak? Różyczka?... Cóż to znowu za nazwisko? Nie podoba mi się taka pieszczotliwość; mógłbyś się wasan nazywać po prostu Róża... A byłeś w jakich szkołach?

— Skończyłem gimnazjum i jeszczem się później uczył...

— Proszę, to pięknie. I cóżeś wasan potem robił?

— Pracowałem tu i ówdzie na kawałek chleba.

— Mów mi wyraźnie, gdzieś pracował!

— Przy hucie szklanej — mówił, jąkając się, pedagog.

— To niby wyrabiałeś szyby do okien, szklanki, kieliszki? No, nic nie szkodzi, są to pożyteczne rzeczy. Ale dlaczegóżeś nie został szklarzem czy jak tam?...

— Huta zbankrutowała.

— Cóż potem robiłeś?

— Służyłem w rządzie gubernialnym jako aplikant.

— Hm, byłeś wasan pismakiem? To musisz mieć w piśmie wprawę, hę?... Dobrze! A u pana gubernatora miałeś łaski, co?

— To jest... Właściwie mówiąc, nigdy nie miałem sposobności czyli zaszczytu widzieć pana gubernatora, odrabiałem bowiem korektę dziennika gubernialnego.

— Jak się nazywa?

— Korektę dziennika gubernialnego! — odrzekł z naciskiem Różyczka.

— A to znowu ki diabeł? Mów wasan jasno!

— Poprawiałem omyłki drukarskie w dzienniku gubernialnym.

— Aha! Wiem, jest taki dziennik! No, ale przecie wasan drukować nie umiesz?

— Nie, nie umiem! — odparł zapytany z niejaką niecierpliwością.

— Ileż masz lat?

— Czterdzieści.

— Proszę. A cóżeś wasan tak jakoś przywiądł? Nałogu nie masz jakiego? Powiedz szczerze...

— Palę fajkę.

— To głupstwo! Chodzi mi głównie o to, czy się wasan nie lubisz urzynać, trąbić, rozumiesz?... Tam jeden kieliszek, dwa, trzy nawet, nie szkodzi; żeby się tylko nie rachowało na flaszki.

— Broń Boże, wcale nie pijam wódki!

— Powiedzże mi teraz wasan, czybyś się podjął przysposobić syna mojego do szkół publicznych?

— A do której klasy, proszę pana dobrodzieja?

— Do której się da... Chłopiec wcale się jeszcze nie uczył, a bardzo zdolny, objęcie ma ogromne.

— Mogę się podjąć tego, że będę gorliwie pracował.

— Czy wasan czujesz w sobie powołanie? Bo to, widzisz, kiedy komu jaka robota śmierdzi, to się brać do niej nie powinien.

— Owszem, ja bardzo lubię uczyć dzieci.

— No, powiedzże mi teraz, czego będziesz uczył mojego syna?

— Czytać, pisać, rachować, katechizmu, historii świętej, gramatyki, geografii...

— Stój wasan!... Nie podejmuj się za dużo! Niech tylko mój Marcelek idzie do szkół z twojej ręki, o więcej mi nie chodzi! Uważam, żeś powinien znać swoje rzemiosło, a z oczu patrzy ci cierpliwość i uczciwość... Rozumie się, że ci dziecka mojego tknąć nie wolno, bobyś sam tylko źle na tym wyszedł. A jakiegoż chcesz wynagrodzenia?

— Ja nie wiem, ile pan dobrodziej wyznacza...

— Dostaniesz czterysta złotych na rok i wszystkie wygody, co? Czegóż ci więcej trzeba?

Różyczka się skłonił, a pan Jędrzej dalej mówił:

— Dostaniesz pensję taką samą, jak mój rządca, a jeżeli będziesz obowiązkowy i dobrze się wywiążesz, to i gratyfikacja cię nie minie, i łaskawy chleb możesz mieć w Jackach do końca życia.

Pedagog znowu się skłonił.

— Możesz wasan już zostać w Jackach, powiedz tylko rządcy, żeby ci posłał furmankę po rzeczy do Radomia... A teraz idź, poznaj się ze swoim uczniem i przewąchaj, czy on się aby będzie chciał uczyć.

ROZDZIAŁ XV

Różyczka, wyszedłszy od pana Jędrzeja, udał się czym prędzej na poszukiwanie Marcelka. Służba dworska wskazała mu, że chłopiec właśnie razem z Wałkiem pod stajnią zaprzęga kuce do bryczki.

Nauczyciel podszedł tam i wyblakłe, spracowane swoje oczy zwrócił ku energicznej, pełnej życia fizjognomii przyszłego ucznia.

— Marcelku, — rzekł łagodnym głosem — jestem twoim nauczycielem i będziemy się musieli zająć nauką.

— Co takiego? — spytał chłopiec, nie patrząc wcale na Różyczkę, lecz zajmując się bez przerwy zaprzęgiem koni do bryczki.

— Ojciec twój postanowił, że się masz uczyć pod moim kierunkiem.

— Aaa! Więc to ty jesteś nauczyciel? — spytał Marcelek, przerywając swe zajęcie, i zbliżył się do Różyczki. — Wałek mi powiadał, że nauczyciel jest po to, aby bił w skórę, a ja mu ciągle mówię, że mię żaden nauczyciel zbić nie potrafi, bo mi nie da rady... Chcesz? Spróbujmy się! Zaraz zobaczę, czyś mocniejszy ode mnie.

— Ej, do czego to podobne! — rzekł Różyczka, zaniepokojony cokolwiek, ponieważ Marcelek wysunął się naprzód z pięściami złożonymi w kułaki, jakby gotów rozpocząć walkę.

— Jestem pewny, żebym ci dał radę! — zawołał chłopiec, mierząc bystrymi oczyma swego pedagoga.

Różyczka zachował się już spokojnie, widocznie chciał wejść w bliższe stosunki ze swoim uczniem, bo podszedł ku bryczce i począł wychwalać kuce.

Ujęło to Marcelka, który też zawołał od razu:

— Ah, jak one chodzą, jak one chodzą! Siadaj na bryczkę, pojeździmy trochę, a sam się przekonasz, co to za konie!

Nauczyciel nie bez pewnej obawy usiadł, a chłopiec pochwycił lejce, jednym susem wskoczył na kozieł i puścił kuce. Słychać było tylko, jak Marcelek pokrzykiwał: — „ee, ee!" — Konie rwały szalonym pędem, tylko krótko strzyżone grzywki trzęsły im się na karkach.

— A czy nie za prędko jedziemy? Szkoda koni! — odezwał się Różyczka, podrzucany w górę jak piłka. Ale turkot bryczki zagłuszył dźwięki jego głosu i uczeń nic nie odrzekł.

Pędzili — kamienie, nie kamienie, dziury, wyboje. Bryczka szalenie podskakiwała, a pedagog dobrze się musiał trzymać, żeby nie wypaść na ziemię. Marcelek tymczasem nie usiadł nawet, lecz stojąc powoził.

Po takiej półgodzinnej jeździe, gdy już Różyczka zaledwie czuł wnętrzności w sobie, malec zawrócił nareszcie kuce do domu.

— A co, prawda, że porządna jazda? — mówił Marcelek, zręcznie zeskakując z kozła.

— Bardzo, bardzo porządna! — odparł nauczyciel, chociaż przekonanie inaczej mu zapewne mówiło.

— Lubisz ty strzelać? — zapytał znowu chłopiec, który widocznie chciał być nieustannie czynny, taką pełnię życia miał w sobie.

— Tak sobie; czasem strzelałem.

— No, to pójdź ze mną do ogrodu; weźmiemy ze sobą sztucer!

Mowa i ruchy Marcelka były nadzwyczajnie szybkie, twarz mu się zaogniła, pot kroplami z niej spływał, a oczy mu się iskrzyły szafirem. Ta energia nieświadomie porywała nauczyciela, nie umiejącego oprzeć się namiętnemu dziecku.

— W Jackach ja teraz najlepiej strzelam — mówił chłopiec. — Maciek powiada, że strzelam lepiej od niego i od ojca. Z tego sztucera trafiam o zakład kulą w sam środek tarczy na dwieście kroków... Jak się zdarzy, to i dalej... Patrz no, widzisz tego małego ptaszka na wierzchołku topoli?...

Zaledwie Różyczka podniósł głowę, a już się huk strzału rozległ i krwią zlana ptaszyna spadła na ziemię.

Nauczyciel podniósł ptaka i rzekł ze smutkiem:

— Oh, szkoda. Niewinny ptaszek stracił życie dlatego, żeś się chciał popisać. Lepiej strzelać do martwego celu, niż popełniać zabójstwo.

Chłopiec spojrzał na nauczyciela, spostrzegł jego bladą, smutną twarz i sam doznał jakoby wyrzutu sumienia za to morderstwo ptaka. Strzelał potem piąć razy do tarczy i cztery razy chybił: ręka mu czegoś drżała. Rzucił sztucer, jakby niezadowolniony ze siebie, i zawołał:

— Pójdź, pójdź, chcę ci swoje psy pokazać!

I znowu poszli; tym razem Marcelek szedł powolnie, a nawet od czasu do czasu brał Różyczkę pod rękę.

Psiarnia Marcelka składała się z trzech komór. Kiedy weszli do pierwszej z nich, rzuciły się tu na chłopca z radosnym skomleniem cztery prześliczne ogary i jeden przez drugiego usiłowały dotrzeć do swego pana, a on je pieścił, głaskał, przytulał do siebie mówiąc:

— Mój Zagrajek, kochany piesek! Śpiewka moja, dobra! Pójdź tu, Dunaj!... Moje kochane pieski!...

Nie było końca owym pieszczotom i ogromnej radości psów. To samo miało miejsce z chartami i wyżłami.

Przywiązanie zwierząt do malca i dobroć jego dla nich rozrzewniły prawie Różyczkę, który także starał się o zjednanie sobie prześlicznych psów.

Nazajutrz Różyczka musiał z Marcelkiem hasać konno; potem nastąpiło polowanie z ogarami, później z wyżłem, z chartami i tak przez kilka dni z rzędu. Ale przez ten czas uczeń oddziaływał na nauczyciela, nauczyciel — na ucznia. I zaszło to, czego by się był nikt nie spodziewał. Oto jednego dnia Marcelek najspokojniej w świecie i bez żadnego przymusu zasiadł z Różyczką do lekcji. Ta lekcja trwała zaledwie godzinę, po czym nastąpiły zwykłe rozrywki, w których Różyczka zupełnie szczerze brał udział, bawiąc się z uczniem, zupełnie jak gdyby był jego rówiennikiem.

Lekcja dnia następnego trwała nieco dłużej; Marcelek zaczął się przeciągać i ziewać.

— Dosyć tego będzie na dziś, — rzekł spokojnie nauczyciel — pójdziemy robić coś przyjemniejszego...

— Mieliśmy pracować dwie godziny — powiedział chłopiec.

— Tak; ale, widzisz, nauka jest wtedy dobra, kiedy sprawia przyjemność; jeżeli się przy niej nudzimy, to jedno z dwojga: albo nauka nic nie warta, albo my jej nie jesteśmy godni.

Marcelek pomyślał chwilkę, a potem rzekł:

— Ah, to ja nie jestem wart nauki!... Proszę cię, skończmy lekcję.

— Jesteś wart nauki, kiedyś to tak szczerze powiedział — odparł nauczyciel.

I odtąd lekcje odbywały się bardzo porządnie, a uczeń składał dowody pilności i dużych zdolności.

Kiedy z Radomia przywieziono rzeczy Różyczki, znajdowały się pomiędzy nimi uporządkowane zbiory owadów, roślin, minerałów. Na motyle, chrząszcze i muchy patrzał Marcelek z wielkim zajęciem, ale o zielnikach wyraził się z lekceważeniem:

— Po co ty zbierasz te chwasty, kiedy tego wszędzie jest pełno?

— Każdy z tych chwastów umiem rozpoznać, nazwać; mogę ci powiedzieć, czy jest trucizną, lekarstwem, albo czy w ogóle jest z niego jaki użytek — odrzekł nauczyciel.

— Doprawdy, ty wiesz to wszystko? Czy to podobna, żebyś znał wszystkie zioła?

— Wyjdźmy przed dom, a zaraz na dziedzińcu pokażę ci kilkadziesiąt dobrze mi znanych roślin! Jeżeli będziesz chciał pomagać mi do uzupełnienia moich zbiorów, będę ci za to bardzo wdzięczny.

Różyczce sztuka się udała i Marcelek wkrótce posiadał własny zbiór owadów, minerałów, a także zielnik.

Upłynął rok czasu, Marcelek bynajmniej nie stracił energii, lecz stał się odważniejszy i znośniejszy dla swego otoczenia, a przy tym dużo się nauczył od Różyczki.

Aż tu jednego dnia nadeszły z poczty jakieś listy, po przeczytaniu których nauczyciel zażądał posłuchania u pana Jędrzeja, a gdy je otrzymał, tak mówił:

— Dopuściłem się z konieczności kłamstwa wobec pana dobrodzieja i teraz właśnie pora, aby to wyjaśnić: nie nazywam się Różyczka, lecz Dobrzewski. Pochodzę z Poznańskiego, gdzie byłem nauczycielem, i z powodu pewnych uwag o edukacji krajowej, które ogłosiłem drukiem, zasłużyłem sobie na nieufność zwierzchności. Ale oto odebrałem listy, w których koledzy mi donoszą, że w kraju nastały zmiany co do kierunku wychowania. Dawne przestępstwo moje uważa mi się obecnie za zasługę, tak że mogę powrócić i zająć poprzednią swą posadę nauczyciela przy szkole publicznej.

Pan Jędrzej nie bardzo odczuł tę stratę dobrego nauczyciela przy swoim synu; był on pewny, że lukę taką przez kogo bądź da się załatać. Ale stratę ową prawdziwie odczuł Marcelek. Smutek chłopca był szczerym smutkiem człowieka, który traci drogiego swemu sercu przyjaciela.

W kilka tygodni potem zjawił się w Jackach inny pedagog, pan Klemens Chodowicz, człowiek otyły, bardzo okazały, niezmiernie poważny i stawiający za najpierwszy warunek wychowania bezwarunkowe posłuszeństwo ucznia dla swojej osoby. Ten człowiek gruby i tłusty nosił się z godnością: miał złoty zegarek ze złotą dewizką, na palcu herbowy złoty sygnet; zawsze uroczysty, chodził w kaloszach, w ubraniu czarnym jak kruk, w kołnierzykach przeczystej białości. Z postaci — gdzie takiemu Różyczce równać się do niego! Chodowicz wyglądał, jak majestat pedagoga; ludzie wiejscy czapkowali przed nim, jak przed „jaśnie panem", i obłapiali go pod kolana.

Był to eks-nauczyciel łaciny z czteroklasowej szkoły w Sandomierzu, jeśli wierzyć plotkom, wydalony stamtąd za branie łapówek. Ogromny patriota w języku, a przy tym o wychowaniu dzieci mówił tak jakoś okazale i o kapłaństwie swego powołania tak się szeroko rozwodził, że pan Jędrzej na jego widok po prostu zgłupiał. Ten nowy pedagog znał się nie tylko na nadzwyczajnych pedagogicznych sztukach, ale także z wielką ścisłością umiał oceniać wartość węgierskiego wina. Cóż, jeśli do tych zalet dodamy, że wszystkie łgarstwa Piszczalskiego aprobował i, świecąc bakę ojcu Marcelka, we wszystkim mu przytakiwał.

Toteż rotmistrz, po pierwszej rozmowie z Chodowiczem, w zachwycie tak się odezwał do Maćka Wierzby:

— Słyszałeś ty, co mówił ten człowiek? To mi dopiero łeb wypchany rozumem! Tamtego Różyczkę, czy jak mu tam, zjadłby jak nic w kaszy. Bestia, zna się na wszystkim expediłe... Taki poduczy mi dziecko!

Maciej kiwnął tylko głową, odkaszlnął i rzekł:

— Panie rotmistrzu, ja nie rozumiem ani jednego słówka z tego wszystkiego, co on tu mówił... Jakieś takie łamańce wyprawiał językiem, że nic do głowy nie idzie, a śmiać się chce człowiekowi. Ja sobie myślę, że nasz panicz pewnikiem takiego nie posłucha.

— Toś ty, Maciej, głupi jak stołowe nogi! — zawołał Piszczalski. — Człowieka ocenić nie potrafisz...

— A musi być, kiedy rotmistrz tak mówi — odparł Maciej.

Przy Różyczce Marcelek już się był włożył do pracy i ani nawet wiedział, skąd mu przyszła obowiązkowość w odrabianiu lekcyj.

Ale zaraz pierwszego już dnia pomiędzy nim a nowym pedagogiem wynikły niesnaski.

— Mój mały, — rzekł Chodowicz — proszę cię nie używać poufałego wyrazu „ty”, ilekroć do mnie przemawiasz!

— A jak mam mówić? — zapytał uczeń.

— Zawsze tylko „panie profesorze!”

— Dlaczego tamten nauczyciel pozwalał sobie mówić „ty”?

— Żadnych rozpraw ze mną! Uczeń ma słuchać i robić, co ja mu każę...

— A jeżeli ja nie będę słuchał?

— Zasłużysz na surową karę.

— Na jaką karę?

— Milczeć! — krzyknął Chodowicz. Przybył teraz nowy przedmiot nauki — łacina i sławne tyrocynium pojawiło się na stole, a największa część czasu nad nim schodziła.

Marcelek bez żadnego już teraz skrupułu ziewał, lecz nauczyciel nie kazał mu książki zamknąć, nie powiedział, jak tamten: — „Dosyć tego". — Owszem, Chodowicz sam także ziewał na wyścigi z uczniem.

Zwolna począł chłopiec wracać do zaniedbanych już nieco kuców, psów, strzelał coraz częściej do celu i sam nawet nie wiedział, kiedy wszedł w otwartą wojnę ze swym nauczycielem, który z nim nie zbierał roślin i minerałów, nie łowił owadów, nie podzielał żadnej rozrywki.

Chodowicz przyzywał do pomocy władzę ojcowską, ubolewał przed panem Jędrzejem wyrzekając:

— Tamten mój poprzednik, panie dobrodzieju, tak chłopca rozpuścił, że mu teraz rady dać nie można.

— A cóż ja mam zrobić? — pytał Piszczalski. — Wy, ludzie książkowi, powinniście się na takich rzeczach znać dobrze.

— Brakuje uległości i posłuszeństwa! Dyscyplina żadna...

— Ee, o dyscyplinie proszę mi nie mówić! — krzyknął rotmistrz. — Na moim dziecku bat ani kij nie postoi!... A co się tyczy posłuszeństwa, to muszą być jakieś sposoby; trzeba się do tego mądrze zabrać.

— Kary należą do rzędu sposobów najskuteczniejszych, gdy chodzi o wychowanie młodzieńca na człowieka szczęśliwego. Przez moje ręce przeszło tysiące uczniów, a zawsze potrafiłem upór przełamać, chęci dodać, słowem przeprowadzać zasady wychowawcze.

— No, a jakby też wasanowi królowa angielska, dajmy na to, oddała syna swego, czybyś go także karał?

Zawahał się Chodowicz w odpowiedzi, lecz wnet potem zawołał:

— Ukarałbym, ukarałbym, gdyby zasłużył!

— Ale mojego syna karać, bić nie wolno! Łam sobie wasan głowę, jak ci się podoba, albo się z góry przyznaj, żeś niedołęga.

Pedagog wyszedł niezadowolony od pana Jędrzeja i mruczał pod nosem, że ludzkości uszczęśliwić nie można, ponieważ głównie rodzice stają na przeszkodzie.

Tymczasem po odejściu Chodowicza Maciej, stojący z tyłu za wózkiem pana Jędrzeja, rzekł:

— Zawsze to powiadam, że krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje.

— No, patrzajże, Maciek! — mówił rotmistrz. — Tamten Różyczka wyglądał, jak siedmioro nieszczęścia, niedojda, chuchro takie był, a nigdy się przede mną na chłopca nie użalił; ten, drągal ogromny, persona, gadatywus straszny i ze skargami mię tu nachodzi... Czy ja to bakałarz jestem?

— Jakby już do tej nauki koniecznie bata było potrzeba, — odezwał się wachmistrz — to po co sprowadzać nauczyciela, kiedy tu pana Pasiutynowicza mamy na miejscu? Toć on chłopom codziennie skórę garbuje, a żadnego nic jeszcze nie nauczył... Co tu mówić: nasz panicz dobry chłopiec.

— Tylko ten faja wziąć go nie umie! — zawołał rozjątrzony Piszczalski, a półgłosem dodał potem: — Co prawda, i ja go wziąć nie umiem...

Wałek i panicz stanęli teraz na stopie wojennej wobec Chodowicza, któremu też pobyt w Jackach coraz bardziej ciężał. Pedagog ten przez swój pedantyzm i zarozumiałość stał się dla wszystkich śmiesznym; służba drwiła z niego i wytykała go palcami. Zżymał on się, gniewał; ale to pogorszyło tylko stan rzeczy.

Nareszcie jednego dnia wybuchnęła między pedagogiem a wychowańcem gorsząca scena. Chodziło o pisownię wyrazu żołnierz, napisanego przez Marcelka rzołnież. W zapale ortograficznym nauczyciel nie zdołał się powstrzymać i chwycił ucznia energicznie za ucho. Ale chłopiec w tej chwili ugodził Chodowicza w łokieć kułakiem tak mocno, że mu aż ręka ścierpła. Teraz porwał się z krzesła pedagog i począł ścigać malca dokoła stołu, a kiedy sięgnął długą linią, dotarł Marcelka poprzez stół kantem owej linii i skaleczył w policzek. Chłopiec, widząc, że krew z niego płynie, wpadł w dziki jakiś szał żądzy odwetu, rzucił się pod stół, przyskoczył do Chodowicza i zadał mu w brzuch kilka tak silnych kułaków, że nauczyciel padł na ziemię jak długi.

W tej chwili, gdy się to stało, można było widzieć we drzwiach Wolanowiczową, poza którą ukazała się siwa głowa Maćka Wierzby.

Marcelek, rozpłomieniony cały, z twarzą zakrwawioną, przebiegł swobodnie pomiędzy nimi i pośpieszył do stajni.

Coś w kwandrans potem, Maciej, zgorszony tym, co widział, opowiadał rotmistrzowi o zajściu między nauczycielem a paniczem.

— Jak to, widziałeś wyraźnie, że go Marcelek na ziemię zwalił?

— A jakże, widziałem! Powiadam panu rotmistrzowi, tak nim gruchnął, jak pomiotłem... Na psa urok, bo to będzie kiedyś ręka dużo warta! Chwalić Boga!...

— Zuch chłopak! Kiedy on się takiemu drabowi nie dał, to sobie, widać, już krzywdy zrobić nie pozwoli, choćbym ja go odumarł.

Chodowicz niebawem podał się do dymisji i wyjechał z Jacków.

Pan Jędrzej postanowił teraz oddać syna do szkół publicznych, więc znowu zawezwał Pasiutynowicza i tak do niego mówił:

— Pasiutynku, robaczku, mam do załatwienia bardzo ważną sprawę, ale rozumu twego boję się, jak diabeł święconej wody.

— Wola jaśnie pana oświeci mię i wszystko będzie dobrze.

— Może tak, jak było z tym malarzem? Rządca się namyślał, jakby sobie przypominał, o co chodzi.

— Maciek, przypomnijże mu tego bąka! — rzekł Piszczalski.

— A no, pan rotmistrz kazał z Radomia przywieźć malarza, ażeby zrobił portrety koni i psów, a pan rządca przywiózł mularzy dwóch...

— Przesłyszałem się, jaśnie panie — mruczał zakłopotany Pasiutynowicz.

— Gamajdo jeden, powinienem cię był kazać rozciągnąć, żeby ci byli owi mularze skórę otynkowali! Gryz mi tymczasem zdechł i z twojej łaski nie mam jego portretu. Ale, boś się to ty raz tak sprawił! A pamiętasz, co to było wtedy, kiedy mi się konie rozchorowały? Przypomnijże mu Maciek.

— Pan rotmistrz posłał pana rządcę do Szydłowca z takim poleceniem, żeby przywieźć jak najprędzej terpentyny i kazał o tym pamiętać jak o ewangelii, a panu rządcy w głowie się pomieszało i przywiózł wanilii.

— Cymbał stary! — warknął pan Jędrzej. — Słuchajże wasan uważnie, co ci teraz powiem! Pojedziesz z paniczem do Kielc. Zaraz ci tu podyktuję list do pana dyrektora szkół, to ten list osobiście doręczysz i potem będziesz już robił wszystko, co ci dyrektor każe. Swoim własnym rozumem nic mi nie poczynaj, żebyś mię nie skompromitował; bo jak ludzie zobaczą, żeś głupi, mogą pomyśleć: jaki sługa, taki pan! Dam ci pieniędzy, więc, gdzie trzeba będzie płacić, to płać! Weź bryczkę na resorach i cztery cugowe szpaki, a pod rzeczy panicza wóz i cztery fornalskie. Wypadnie ci tam może zabawić z tydzień albo i dłużej, to nie zapominaj o owsie i sianie.

— Jaśnie panie, możeby wypadało interes czym posmarować?

— Jakże to rozumiesz?

— Taki pan dyrektor zaraz się inaczej będzie patrzył na człowieka i na panicza, jeżeli mu się zawiezie na kuchnię kilka zajęcy, dzika, koziełka...

— Wcale nieźle mówisz! Jak się zastanowisz, to ci się czasami w mózgownicy rozwidnia. Zróbcież polowanie i nabijcie zwierzyny!

Oddawszy syna do szkół, pan Jędrzej teraz przeszło trzy lata sam pozostawał w Jackach, a z początku bardzo tęsknił za chłopcem.

ROZDZIAŁ XVI

Nieustannie wzmagająca się tusza zaczęła rotmistrza martwić, nudził się szalenie i nareszcie przyszło mu do głowy, że ma w sobie jakąś chorobę. Wzywał ciągle to Macieja, to Pasiutynowicza, Wolanowiczową i skarżył się przed nimi, że mu coś wewnątrz dolega.

— Nie wiem — powiadał: serce, wątroba, nerki, czy coś takiego we mnie szwankuje... Życie miałem ciężkie i na starość niejedno się może odzywa. Maciek, cóż ty myślisz, wyglądam ja na takiego, co ma niedługo umrzeć?

— Co też pan rotmistrz mówi! — odzywa się Maciej. — Daj Panie Boże każdemu doczekać się w starszym wieku takiej czerstwości.

Nawiasem mówiąc, spomiędzy całej służby tylko Maciej mawiał do Piszczalskiego „panie rotmistrzu", jako stary sługa; Wolanowiczową miała również ten przywilej, jako niewiasta z podupadłej, ale herbowej szlacheckiej rodziny.

— Ty, Maciek, nie rozumiesz, że przy mojej otyłości umrzeć bardzo łatwo... Serce, widzisz, i płuca obrastają tłuszczem, kiszki takoż, a z wątroby robi się sadło. Duszy ciężko wysiedzieć w takim futerale i radaby się wyrwać...

— Juści prawda, panie rotmistrzu; ale zawdy o śmierci nie godzi się wspominać. Kogo kule szanowały, to...

— Tylko mi błazeństw nie gadaj!... Każdy umierać musi, rozumiesz, hę?

Maciek umilkł i już się nie odzywał, a rotmistrz sapał na swoim wózku z poręczami, precz utyskując:

— Wyraźnie czuję, że się coś we mnie chleboce, przelewa; w nocy miewam zgagę, dźgnie mię często gęsto pod biodrami.

Wychodził Maciek z pokoju rotmistrza, a pod nosem mruczał:

— Gdzieby znowu taki człowiek miał umrzeć?... Zwyczajnie, zasiedział się... i co zje, to się po nim porządnie nie rozejdzie, tylko gdzie bądź utknie, a potem spiera.

Wpadła Wolanowiczowa ze skwapliwością i doradzała.

— Możeby jakich rosołków zgotować, ziółek, albo kąpiel z macierzanki przyrządzić?... Znam się na tym wszystkim, bo i mąż mój, świeć, Panie, jego duszy, biedaczysko często niedomagał, tom mu ciągle leki przyrządzała...

— Dopókiś go aśćka nie wyprawiła na łono Abrahama... Ja bo w doktorów nie wierzę; ale bardziej jeszcze do babskich leków nie mam przekonania.

W kilka dni potem powiada rotmistrz zaraz z rana do Pasiutynowicza:

— Każ wasan zaprząc najlepsze cztery konie do landary i przywieź mi doktora z Radomia; muszę się przecie leczyć.

Rządca zrobił uwagę, że doktor jest także w Szydłowcuj ale pan Jędrzej odrzekł z niecierpliwością:

— Żadnych nauk od wasana nie potrzebuję!... Co mi to za doktor w Szydłowcu?... Ten sam, który Stinkfasa z Macinnowic lizał po moich batach. Wiedz wasan, że ja chcę porządnego doktora, więc mi go przywieź z miasta gubernialnego.

Pasiutynowicz wsiadł do powozu i pod wieczór wrócił z lekarzem.

— Mój doktorze, — rzecze rotmistrz — obmacaj mi też waść dobrze pulsa, bo się tam coś we mnie zakotłowało, sprężyna któraś pękła, czy co...

Lekarz zabrał się do dzieła, wybadał rotmistrza co do sposobu życia, potem obejrzał całego, poczynając od języka aż do stóp, i powiada:

— Pan rotmistrz dobrodziej jesteś zdrów, jak ryba, trzeba tylko przestać tyć.

— Nie wyszperałeś waść we mnie żadnej choroby, bo widzę, żeś się uczciwie przykładał? — spytał pan Jędrzej.

— Wszystko jest w porządku; ale tusza przybiera za duże rozmiary i należy się koniecznie zabrać do głodowej kuracji.

— Jak to do głodowej?

— Tyje się wskutek niewłaściwej diety, więc trzeba by się jakiś czas przegłodzić... Można sobie codziennie zjeść parę łucików mięsa, kieliszek dobrego wina wypić, a skoro pan rotmistrz schudnie, używać ruchu, brać zimne kąpiele... Żeby zaś głodzenie się nie było zbyt przykre, ja tu przepiszę ziółka, odbierające apetyt...

— Waść myślisz, że nie wytrzymam?... Jak przyjdzie do tego, trzy dni nic do ust nie wezmę...

— Powoli, panie rotmistrzu, powoli! — rzekł lekarz. — Najlepsze działanie jest systematyczne.

— Jeszcze jedną prośbę mam do waszmości — powiedział rotmistrz, wsuwając lekarzowi w rękę rulonik złotych dukatów. — Oto, odjeżdżając z Jacków, poszepnij tam komu z mojej służby: Pilnujcie dobrze pana, żeby o was pamiętał w testamencie, bo jest już na wylocie.

Uśmiechnął się lekarz, ponieważ dawno słyszał o dziwacznej fantazji pana Jędrzeja.

Toteż, kiedy Pasiutynowicz zapytał pana doktora, czy jest do załatwienia jaka recepta, usłyszał odpowiedź:

— Receptę ja sam w Radomiu załatwię i lekarstwo przez stangreta przyślę; wy tu pamiętajcie o panu rotmistrzu, bo nie jest wieczny...

Wyrazy „rotmistrz nie jest wieczny" zrobiły we dworze wielkie wrażenie.

Nazajutrz Piszczalski z nikim się nie chciał widzieć, nie dopuścił do siebie nawet Macieja, co tym bardziej wszystkich uderzyło. Minął dzień, przeszła noc, aż rano rotmistrz przyzwał do siebie Macieja i mówił bardzo poważnym głosem:

— Maciej, muszę pomóc duszy swojej, żeby jej lżej było zejść z tego świata... Wprawdzie pogniewaliśmy się z proboszczem, ale przecie dla umierającego będzie chyba miał wyrozumienie... No, i na kościół, na szpital, na szkoły zapis zrobię. Idź, poproś mi tu księdza!

Stary sługa wpatrywał się w rotmistrza wzrokiem pełnym niepokoju, twarz mu się dziwnie skurczyła, a gdyby pan Jędrzej rzucił był okiem na swego ulubieńca, spostrzegłby dwie łzy, które jak ziarna grochu stoczyły się po policzkach starego.

Widok kapłana, ubranego w komżę i stułę, sprawił popłoch między służbą Jackowskiego dworu.

— ?le, źle ze mną, dobrodzieju — przemówił rotmistrz do proboszcza.

— Nikt nie wie dnia swego, ani godziny — odparł poważnie ksiądz Kralicki i spełnił obowiązek pasterski przy łożu rotmistrza.

Spowiedź nie trwała długo.

Po odejściu księdza Piszczalski przyzwał Pasiutynowicza i dyktował mu testament, w którym nie zapomniał ani o jednym służącym. Potem dał rządcy bardzo szczegółowe przepisy co do mającego się odbyć pogrzebu i kazał mu odejść, a z kolei przyzwał do siebie Macieja.

— Maciek, — rzekł stękającym głosem — przeżyłeś ze mną lat tyle, bywaliśmy oba na wozie i pod wozem... Widzisz, stary, ja muszę umrzeć pierwszy... Ty mię pogrzebiesz. Ale chcę umrzeć spokojnie... Zawrzej mi zaraz okiennice, a potem drzwi od sypialni na wszystkie spusty... Klucze zabierz do siebie i dopiero czwartego dnia w samo południe otworzysz, żeby mię pochować... Bądź zdrów, stary!...

— Czy nie posłać do Kielc po panicza?... — zapytał Maciej łkającym głosem.

Na to niespodziewane pytanie pan Jędrzej spojrzał w oczy sługi; ale zaraz się odwrócił i rzekł stanowczo:

— Nie!... Koło domu ma być cicho, jak makiem zasiał... Przez całe trzy dni — żeby mi tu żywa dusza nie postała... Sza! Rozumiesz?... Idź!...

Maciej rękawem otarł łzy, chciał się rzucić do całowania ręki rotmistrza, ale ten zrobił gest wzbraniający i powiedział:

— Stary, nie bądź mi babą!... Ruszaj!

Umierający miał tyle rozkazu i energii w głosie, że Maciej pochylił głowę i wyszedł. Za chwilę w sypialni rotmistrza zrobiło się ciemno; okiennice zasłoniły światło, a we drzwiach słychać było trzaskanie zamków.

Tymczasem Maciej stanął pod drzwiami sypialni pana i straż trzymał. Wyprostowany, stał przez resztę dnia i przez noc całą; rano przykładał ucho do drzwi, nasłuchiwał, lecz spoza grubych dębowych podwoi żaden szmer nie dochodził. Potem posłyszał zgiełk około dworu, więc pośpieszył, aby zrobić porządek; kazał się ludziom usunąć, nie przechodzić, nie mówić. Zewsząd go zapytywano:

— Czy pan już skonał?...

A on przykładał palec do ust i mówił: — „Ts, tsss!"

Wrócił pod drzwi znowu, chwiał się na nogach, przyklękał, modlił się; potem odchodził na palcach, obchodził cicho dom i sam sobie powtarzał: — „Ts, tss!” — Na takich czynnościach dzień mu przeszedł, a wieczorem, znużony czuwaniem i niepokojem, usiadł na progu.

Około dworu w Jackach panowała grobowa cisza; ludzie służebni pousuwali się stąd, bo Maciej przestrzegał ostatniej woli pana.

Trzeciego dnia pod wieczór w domu Pasiutynowicza zebrali się ekonomowie z folwarków, Wolanowiczowa i rozmawiano o nadzwyczajnym zdarzeniu.

— Zacny pan, — odezwała się Wolanowiczowa — o wszystkich pamiętał i każdemu w testamencie zrobił zapis.

— A niech mu tam światłość wiekuista przyświeca! — zawołała pani rządczyni, przy czym westchnęła.

— Ja nie wiem — rzekł jeden z ekonomów folwarcznych — czy to wolno nieboszczyka trzymać tyle dni w zamknięciu?

— Za takie rzeczy może być odpowiedzialność przed władzą — powiedział ktoś drugi. — Bo jak ma być śmierć, to niech będzie każdemu wiadoma!...

— Co prawda, to nawet nie jest po chrześcijańsku — mówiła Pasiutynowiczowa. — Zwłoki takiego człowieka należy wystawić, żeby każdy mógł się przy nich pomodlić.

— Przecież to i do zbawienia duszy może pomóc śp. rotmistrzowi — utrzymywała Wolanowiczowa.

— Ostatnia wola taka była — rzekł rządca. — Zresztą Maciej nikomu nie pozwala do dworu dostąpić.

— Nie pozwala?... A jak przyjdzie odpowiadać, to się nie do Macieja zwrócą, tylko do ciebie — powiedziała stanowczo pani rządczyni.

— Tak, tak, nie inaczej! — wtórowali wszyscy zebrani.

— Słuchaj mię, Hilary, ja ci radzę, idź, zobacz, przekonaj się, nie zważaj na Macieja!... Bóg wie, co być może... — odezwała się rządczyni, zwracając te słowa do męża.

Uchwalono nareszcie, żeby poczekać do rana, a potem, bez względu na Macieja, drzwi do sypialni rotmistrza otworzyć, śmierć sprawdzić i zaraz prosić księdza o odprawienie wotywy żałobnej.

— Jak to może być, żeby się przy zwłokach takiego człowieka nie paliły gromnice, żeby dziady nie śpiewały?... Moim zdaniem, to wielkie zgorszenie — mówiła Wolanowiczowa.

Wśród takich rozmów przesiedziano późno w noc. Rano wybrał się Pasiutynowicz do dworu. Coś go powstrzymywało, ale poszedł, zabrawszy ze sobą dwóch ekonomów, pisarza prowentowego, kucharza i lokaja. Dwa były wejścia do sypialni rotmistrza: do jednego przybywało się po przebyciu czterech obszernych komnat od frontu, do drugiego należało iść przez wąski korytarzyk z sionką, oświetloną tylko przez małe okrągłe okienko. Rządca i jego towarzysze wybrali tę drugą drogę. Zaledwie się zbliżyli do drzwi sypialni pańskiej, kiedy od progu dały się słyszeć zajadłe warczenia psów. Pasiutynowicz nie miał odwagi przystąpić, inni także nie byli śmielsi. Ale kucharz wpadł na pomysł: wyszedł z korytarzyka i za chwilę powrócił z latarnią zapaloną. Teraz, przy świetle, straszny widok przedstawił się ich oczom. Pod samymi drzwiami leżał Maciej, zesztywniały i ze spokojem śmierci na twarzy, obok niego zaś dwa ulubione ogary rotmistrza. Nie bez trudu odpędzono psy i sprawdzono śmierć starca; był zimny jak kamień, zesztywniały jak kawałek drewna. Wyniesiono go na ganek i radzono, co dalej robić.

— Nic nie pomoże, trzeba drzwi wybić — rzekł ktoś ze służby.

Pasiutynowicz drżał, a sam nie wiedział, dlaczego; raz jeden wybełkotał nawet:

— A jak nie umarł?... Zakazał, żeby przez cztery dni nikt nie wchodził... Jeśli żyje, może strzelić, zabić...

— Choć nie z choroby, to z samego głodu umarł do tego czasu — rzekł kucharz.

— No, to otwierajcie sobie sami! — zawołał Pasiutynowicz dosyć głośno, jak gdyby chciał, aby go słyszano wewnątrz sypialni.

Zaraz ktoś podszedł i kluczem znalezionym w kieszeni Macieja drzwi otwarł. Rządca także nie chciał pierwszy wejść do sypialni rotmistrza. Wszedł któryś z ekonomów, za nim inni, ostatni był Pasiutynowicz.

Na łożu leżał wyciągnięty rotmistrz, twarz miał tak dziwnie przerażającą, że każdy okiem tylko rzucił i czym prędzej się odwracał. Wchodzi za innymi Wolanowiczowa, zaraz klęknęła przy łóżku, złożyła ręce i zaczęła się półgłosem modlić; Pasiutynowicz i wszyscy obecni poszli za jej przykładem. Otwarto okiennice, światło padło na oblicze rotmistrza. Teraz mało kto zajmował się nieboszczykiem; rozpatrywano się po kątach, gdzie pełno było przerozmaitych gratów, i jaki taki schował co w kieszeń, żeby mieć pamiątkę po dziedzicu. Spostrzegł Pasiutynowicz, że oni kradną, więc ich z sypialni wyprosił, powiedział im, jako tam tylko „pacierz odmawiać przystoi, a nie godzi się przepatrywać”.

Powychodzili, choć niechętnie, a rozdrapywania drobiazgów trudno było powstrzymać; ktoś zabrał parę pięknych pistoletów, inny pochwycił toaletkę z przyborami do golenia. Wolanowiczowa nakryła twarz rotmistrza białą chustką. Rządca zamknął drzwi na klucz i wyszedł; ale niedługo powrócił tutaj, wziął leżące na stoliku przy łóżku klucze i udał się z nimi do przybocznej ciemnej alkowy, gdzie stała wielka skrzynia, obita skórą a żelazem; otworzył, począł brać garściami dukaty i chować po kieszeniach. On to robi, a tu po cichu przez inne drzwi wchodzi Wolanowiczowa, bo się w zamieszaniu dobrała do klucza od drugiego wejścia. Za głowę się chwyciła, widząc czyn Pasiutynowicza. On się zmieszał, ale przytomności nie stracił; mrugnął na nią, żeby podeszła, i sypnął w fartuch kilka garści pięknych dukatów. Potem zamknął kufer, schował kluczyki do kieszeni i powiada:

— Idź pani innymi drzwiami, a ja wyjdę innymi, bo nam razem wychodzić stąd nie wypada... Zaraz plotki...

Wyszli z alkowy objuczeni — spojrzą, a tu rotmistrz z ogromnym harapem od drzwi im zachodzi. Skamienieli oboje na ten widok i Wolanowiczowa upuściła z fartucha wszystkie dukaty, rządca zaś w przerażeniu krył się poza nią i trząsł się cały jak w febrze. Pan Jędrzej chwycił Wolanowiczową za rękę, ścisnął ją strasznie, aż krzyknęła, i wrzasnął:

— Poszła precz, małpo!... Nie będę bił baby!!... Poszła, bo za okno wyrzucę albo drzwi tobą wybiję!...

Ona w nogi, rada, że taki koniec, a rotmistrz dopiero jak skoczy do Pasiutynowicza, wziął go za łeb z góry, aż ten skowytu narobił z bólu jak pies. Rotmistrz bił strasznie swego rządcę, poszarpał na nim całe ubranie, skopał go nogami, a potem nagiego i na wpół żywego wyrzucił oknem do ogrodu w pokrzywy.

Stanął, wyprostował się i mówi:

— Miał doktor rację... Schudłem, teraz mi lekko po głodowej kuracji; ale niechże go z tymi ziółkami... Po tylu dniach głodu jeszcze apetytu nie mam.

Otwarł sobie szafkę, wydobył butelkę starej wódki i wypił kieliszek.

— Ożyłem i długo już będę żył chyba.

ROZDZIAŁ XVII

Śmierć Maćka Wierzby zrobiła na panu Jędrzeju bardzo głębokie wrażenie. Wyprawił on staremu słudze wspaniały pogrzeb, szczerze zapłakał na jego grobie, a potem wpadł w melancholię; nieraz siedział zamyślony całymi godzinami, mówiąc sam do siebie:

— I co ja pocznę na świecie bez Maćka?... Lepszego przyjaciela nie miałem w życiu!... O, bardzo ciężko mi żyć bez niego!

Czasem nagle przerywał rotmistrz zadumę i spoglądał za siebie; wydawało mu się bowiem, że Maciek stoi za jego krzesłem.

Kiedy tak Piszczalski medytował jednego dnia w porze już poobiedniej, naraz ni stąd, ni zowąd stanął przed nim Eugeni Horda Drakiewicz; posiwiał on już dobrze, zmarszczki pokrajały mu szarą twarz we wszystkich kierunkach, lecz oczy połyskiwały jeszcze żywo i ciało zachowało dawną ruchliwość.

— Ah, mości Eugeni, toż w sam raz jakbyś mi z nieba spadł! — zawołał pan Jędrzej, z trudem powstając z krzesła. — Patrz, co się dzieje! Ja tu teraz wyszedłem na czystego samotnika w Jackach. Doprawdy, ledwie człowiek nie oszaleje!

— Serce, jaż myślał! Zatęsknił i przyjechał — oo! Wcześniej ja przyjechałby, no interesa, sprawy; jak Boga kocham, bardzo ja ważne miał interesa!... Ja-że, duszko, w samej heroldii dłużej roku porał się, a szlachectwo dla Maćka ja tak-i wyrobił!... Nie bądź ja, a on durniem umarłby — aa!... Szlachcica ja zrobił!...

— Biedak, już ziemię gryzie! — zawołał Piszczalski smutnym głosem.

— Nie żyje?... Żal, jak Boga kocham!... Jaż dyplom jemu przywiózł. No, zawszeż znaczy! Na grobie, serce, ty jemu każ napisać, co szlachcic — oo!

— To rozumie się, porządny pomnik postawić mu każę; wart tego przecie, żeby mu i herb wyryli!

— Mileńki, ty pomyśl, co ja głodny! Mnie dużo mówić z tobą przyjdzie, a o suchej gębie nie mogęż.

— Aaa!... Tutaj jadący, do Złotogóry ja wstąpił, komedie, jak Boga kocham, komedie!... Graf Żarnicki, cóż on w bankruty popadł się?... Dwa dni tam bywszy, duszko, ty powierzysz, wszystkiego nie wiem, czy pół funta na wagę ja tam zjadł! Srom, serce, srom! A tak-i dobrze, co do Żarnickich wstąpił — oo!

— Jeść zaraz ci każę dać; ale przebacz, że może nie będzie, jak należy. Bo widzisz, u mnie pustka, mości Eugeni! Służbę, łajdactwo, rozpędziłem!...

— Kradli — ha? Jaż mówię! No rządcę, człowieka z głową ty miał, jak on nazywał się — aa?

— Pasiutynowicz! Osieł skończony i szubienicznik!...

— On takoż kradł — ha? Pieniądz u ciebie zrobił? Wiadoma rzecz, komisarz! W administrację, serce, ty puszczaj wszystko — oo! A nie w administracją, to arendatorów ja tobie dam — ha?

— Będziemy o tym mówili później.

— Jędrzychu, anielstwo moje. Ty postarzał się, ot szelmostwo! A ja, duszko, chwat, widzisz — oo!

O włos co nie ożenił się, no złapać ja się nie dał!... A, serce, klucze od kredensu, spiżarni u ciebie gdzie — ha? Wódkę jaż sam nadybię, zimnego, co bądź na ząb dajcie, a potem my napijem się — oo! Jak Boga kocham, ja prosto stęsknił się do ciebie...

I nie czekając na to, co rotmistrz odpowie, Eugeni przebiegł raźno przez trzy pokoje, po czym przypuścił szturm do kredensu; wyjmował butelki napoczęte, jedną po drugiej, przeglądał je do światła, obwąchiwał, wykrzykując:

— Nalewka na dereń, ślicznie!... Goldwasser, jak Boga kocham! Oryginalny goldwasser!... Ot, polski dom szlachecki ja rozumiem — oo!... Starka, delicje.

Wspierając się o stoły, krzesła i ściany, przywlókł się za Drakiewiczem i rotmistrz, ciężko sapiąc; pochwycił taśmę od dzwonka, szarpnął silnie i wnet się pojawił lokaj.

— Stół zastaw! — krzyknął pan Jędrzej, a potem zwrócił się do Drakiewicza i rzekł: — Ale, mości Eugeni, do piwnicy nie mam teraz kogo posłać, a sam zejść nie potrafię, podupadłem... Naponiewierał się człowiek po świecie i nogi ledwie służą...

— Serce, taż wiem, wiem! Kontuzję tobie kartacz zrobił pod Paryżem — oo! Ale ty nie troszcz się, u mnież nogi dobre, do piwnicy ja zajdę, jak Boga kocham! A nie bądź mnie, tak ty, Jędrzychu, wina nie piłby.

— O, prawdę mówisz, mości Eugeni! Na dziady zszedłem, choć przy tobie rozruszam się trochę...

Drakiewicz napełnił sobie teraz wódką duży kieliszek, podczas gdy na widelcu trzymał już w ręku przygotowany do połknięcia kawałek wędliny: miał zwyczaj zakąsić natychmiast po wypiciu.

— Rozkosz! — zawołał, wypiwszy i żując w zębach zakąskę. — Wódka u ciebie, mileńki, apostolska — oo! Z katakumb, jak Boga kocham, z katakumb. Prosta oliwa! Całą butelkę tej wódki wypiłby... Żarnickim jaż dokuczę! Powierzysz, serce, co u nich w domu wódki na jeden łyk nie ma?... Tfu! Nie powierzysz, a nie ma — aa! Gazetę francuską mają, prosto bluźnierstwo, a wódki nie mają — oo!

Wśród tej rozmowy Drakiewicz połknął kilka plasterków szynki, wędzonego ozora, chrupał głowiznę. Potem nalał znowu kieliszek wódki, cmoknął językiem i wypił. Wnet wypił jeszcze trzeci kieliszek, odstawił na bok jedną butelkę wódki i tak mówił:

— Jędrzychu, duszko, ty mnie pozwolisz, co ja z tą butelką nie rozstanę się — ha? Na wieczór do poduszki ja wezmę sobie, ślicznie?... W Złotogórze ja wypościł się, tak gdzież mnie za to odbić się — co?... A wiesz, mileńki, w Warszawie wino mają jeszcze, jak Boga kocham! Jednego z heroldii ja poprosił na kieliszek, butelki trzy my wypili, no, wino, mówięż tobie, tak wino!... Z heroldii urzędnik był takoż szlachcic, amator, tak wino musiało być — oo! Takiemu cienkusza jaż dać nie chciał... I pięknie! Serce, Jędrzychu, rotmistrzeńku, kluczyki ty mnie teraz daj! Do piwniczki ja twojej poskoczę — oo! Zobaczym, zobaczym!... U ciebież nie to, co w Złotogórze.

Pan Jędrzej wydobył z szarawarów pęk kluczyków, a ukazując Eugeniemu jeden z nich, mówił:

— Drzwi otwierają się tym kluczem w środku i u dołu: dwa zamki, każdy na dwa spusty.

Potem rotmistrz zwrócił się do lokaja i zawołał:

— Zapal dwie świece i zaprowadź pana do lochu!

Eugeni, dogryzając jeszcze coś w ustach, pochwycił klucze i pośpiesznie puścił się za lokajem. Kiedy już zeszli na dół, wiatr wionął — jedna świeca zgasła. Wtedy Drakiewicz pochwycił służącego za rękę pytając z niepokojem:

— Duszko, schody tu u was pewne?... A loch głęboki?

— Schody są zupełnie pewne, a loch bardzo głęboki.

— A powiedz mi, serce — mówił cichym głosem Drakiewicz — pani dawno od was odjechała — ha?

Na to pytanie lokaj nie dał żadnej odpowiedzi.

Piwnica w Jackach znajdowała się we wzorowym porządku; na ziemi w piasku, na półkach pełno było różnokształtnych butelek, gąsiorów i półgąsiorów, a tu i ówdzie pod ścianą dawała się widzieć stojąca na legarach beczka lub baryłka.

Drakiewicz wziął z rąk służącego jedną świecę i przy jej blasku robił przegląd drepcąc w koło. Wybrał dwie butelki, wsunął je lokajowi pod pachy; potem wziął jeszcze cztery inne, którymi sam się obarczył. Tak uzbrojony powrócił wreszcie do pana Jędrzeja.

Kiedy już obaj siedzieli przy napełnionych szklankach, wówczas Eugeni wydobył z kieszeni surduta duży arkusz papieru, drobno zadrukowanego i, pokazując go Piszczalskiemu, tak mówił:

— Francuską gazetę ty widział kiedy, serce — ha? Ot, po co do Złotogóry ja pojechał! Jak Boga kocham, po francuską gazetę ja zajechał do nich, sztuka — aa? Ty-że nie umiesz po francusku, ja takoż, i wstydu nie ma! A ja taki powiem tobie, mileńki, co stoi we francuskiej gazecie!... Jędrzychu, ty popatrz, czerwonym ołówkiem ja zakreślił sobie, pięknie — ha?

Wypił duszkiem całą szklankę, nalał sobie z butelki i, podczas gdy pan Jędrzej puszczał kłęby dymu z długiego cybucha, on znowu począł prawić:

— Nie bądź ja, ty, duszko, nie wiedziałby, co o tobie Francuzi piszą we francuskiej gazecie!... Ślicznie piszą, jak Boga kocham!... Patrz, ot wyraz jeden: "comtesse”, a dalej stoi: „de Piszczalski”, widzisz — aa? Jak jest comtesse, to musi być comte... Któż ma być „kąt”, jak nie ty, serce?... A po francusku „kąt”, równo co po polsku graf, taj koniec! Taż ty, Jędrzychu, graf lepszy od Żarnickiego — oo!

Piszczalski poruszył się na krześle niespokojnie.

— Et, Eugeni, daj pokój! Ja nie graf żaden! Na grafa nikt mię nie weźmie!...

— Ty nie graf, a po co ona podpisała się grafini — ha?

— Co za ona?

— We francuskiejże gazecie stoi: "Eve”, znaczy się Ewa, „comtesse de Piszczalski” — oo!... Ty przypatrz się, serce!

Teraz rotmistrz zrobił się cały purpurowy, obie brwi zbiegły mu się przy fałdzie nad nosem i krzyknął:

— Ona to śmiała zrobić?... Ta małpa!...

— At, dobrze ty powiedział, duszko! Francuską sztukę ona zrobiła tobie — oo!

— Skąd ty to wiesz, mości Eugeni? — krzyknął pan Jędrzej, stając się prawie fioletowym z purpurowego.

— Jaż mówię, we francuskiej gazecie stoi, jak Boga kocham! No ty, serce, nie smuć się, ją że złowili — oo! Patrz, w gazecie stoi „voleuse", znaczy się ona kradła... Rzeczy-że prostych nie kradła, a brylanty, serce, brylanty!

— Mości Eugeni! — krzyknął rotmistrz straszliwym głosem. — Co ty mówisz?... Hańba! Hańba!...

I porwał się z krzesła na równe nogi, oczy mu na wierzch wybiegły, cała twarz zsiniała. Wyprostował się dziwnie, rzekłbyś, że do sufitu wyrośnie; obie zaciśnięte pięści wzniósł w górę, jak gdyby nimi ziemię chciał zmiażdżyć. Zgrzytnął zębami i w tej nadzwyczajnie przerażającej postawie wyglądał niby bóg zemsty.

Drakiewicz nie mógł wytrzymać jego wzroku i trwożliwie ku drzwiom się cofnął.

Ale wnet siły opuściły pana Jędrzeja, wstrząsnął się, grube jak kolumny nogi zadrżały pod nim i upadł na krzesło, które z hukiem trzasło. Teraz obiema dłońmi zasłonił sobie oczy i z jakimś łkaniem powtarzał:

— Hańba!... Dziecko zhańbione!...

W izbie zrobiła się grobowa cisza. Eugeni nie śmiał postawić jednego kroku ani w tył, ani naprzód, z daleka rzucał tylko oczyma to na swoją szklankę wina, to na rotmistrza.

Nareszcie Piszczalski odjął od oczu dłonie; był blady, wzruszony, usta mu drgały, a oczy zupełnie blask straciły.

— Eugeni — mówił głosem człowieka schorzałego — wiesz, co ci powiem?...

— Serce, jaż słuchać cię gotów! — odpowiedział Drakiewicz pokorniutkim głosem.

— Jestem nieszczęśliwy!...

— Powiedz, duszko, ciebie ona okradła takoż — ha?... To rozumie się, musiałaż...

— Psss! — zawołał pan Jędrzej, kładąc palec na ustach.

ROZDZIAŁ XVIII

Drakiewicz objął teraz w Jackach cały ster zarządu majątkiem i domem, pan Jędrzej bowiem posępniał coraz bardziej i nie chciał wiedzieć o niczym.

Jedno tylko jeszcze obchodziło rotmistrza: pragnął on mieć jak najczęstsze i jak najbardziej szczegółowe wiadomości o synu.

Regularnie raz na tydzień, a czasami i dwa razy, wysyłano z Jacków umyślnego posłańca, który miał obowiązek widzieć się z paniczem i z nim mówić. Takiego dopiero za powrotem pan Jędrzej wybadywał, lecz zwykle nigdy nie był ze sprawozdania zadowolony.

Było to około dwudziestego czerwca, a więc pod koniec roku szkolnego, kiedy należało posłać konie do Kielc po panicza. Piszczalski wcześniej już o tym myślał i raz przy obiedzie tak się odezwał do Drakiewicza:

— Zrób mi łaskę, mości Eugeni, jedź do Kielc i przywieź chłopca! Koniecznie to musi zrobić ktoś z głową, bo tam mogą zajść jakieś kwestie nieprzewidziane.

— Ta, serce, zbierz się i ty, pojedziem razem! Cóż ty kwaśnieć masz tutaj — ha?

— Ej, nie! Nie czuję się na siłach, rady temu nie dam. Widzisz sam, że się ledwie ruszam.

— A, duszko, tobie po co się ruszać — aa? Toż ty pojedziesz wygodnie, do Ameryki ty mógłby jechać, jak Boga kocham!... Chcesz? Pojedziem, po królewsku pojedziem sobie — oo!

Piszczalski wahał się zrazu, wymawiał; ale kiedy nazajutrz otrzymał zaproszenie od dyrektora szkoły kieleckiej, aby przybył na popis, tak się tym jakoś zachęcił, iż rzekł wesoło do Eugeniego:

— Wiesz co, pojadę! Kto wie, może to będzie ostatnia moja podróż, bo się czuję niedobrze.

Termin popisu urządzono na dzień dwudziesty czwarty czerwca, przeto pan Jędrzej postanowił jechać dwudziestego trzeciego.

Dnia tego, wkrótce po południu, zajechała szpakowata czwórka, zaprzężona do ciężkiej karety. Ale rotmistrz, zaledwie to zobaczył, zaraz się odezwał:

— Ej, szpaki już strasznie zdziadziały! Podrygują, bestie, jak starzy kawalerowie! Nie pojadę takimi końmi! Marcelek by mię wyśmiał...

I sam zadysponował sobie lekki powóz oraz najmłodszą w stajni czwórkę karych.

Było co widzieć, kiedy te konie zajechały przed ganek. Nadzwyczajna ich buńczuczność pochodziła stąd, że dawno już nie chodziły w zaprzęgu, a tylko je czasami stajenni przepędzali na lince.

W dyszlu szedł potomek Króla rzymskiego, ogier z rozdętymi nozdrzami, ognistym okiem i maleńką białą strzałką na czole; do pary z nim zaprzężono Królowę pruską (tradycja tych nazwisk została po Swiętoszu), klacz prześlicznie zbudowaną, szeroką w zadzie i nadzwyczajnie namiętną do biegu.

W lejcu musiano za pomocą drążka oddzielić gwałtownego ogiera, Murata, od wałacha, Bluchera, gdyż konie te rwały się do siebie i jeden drugiego, jak pies, gryzł zębami.

Piszczalski ożywił się, patrząc na te konie, nabrał nieco humoru i rzekł do stangreta:

— Przejedź no parę razy dokoła dziedzińca, ale po kawalersku, rozumiesz!

Konie poskoczyły, wyrzucając się przodami i sadząc tyłami; trzęsły się na nich bujne grzywy i bujniejsze jeszcze ogony, a całe ciało przepysznie lśniło w promieniach letniego słońca. Stangret objechał ze cztery razy dziedziniec, waląc z bicza, a potem ledwie już mógł utrzymać na miejscu rozpalone bieguny.

Eugeni podszedł z boku do stangreta i zapytał go po cichu:

— A, serce, oneż pewne — ha?... Pomyśl, co by nieszczęścia nie było — oo!

— Juści pewne, dopóki je utrzymać mogę — odparł stary stangret. — Choć ta już z rok nie chodziły w zaprzęgu; ale jaśnie pan kazał karę, to karę!... Nie takimi się już jeździło! Jeszcze to dzieci w porównaniu z tamtymi hamanami, co teraz są prawie na cukier.

Przywiązano z tyłu powozu walizy, a potem z trudem wsadzono na siedzenie pana Jędrzeja. Jeszcze lokaj nie zdążył usadowić się na koźle, a już z kopyta ruszyła dzielna czwórka.

Teraz rotmistrz przekonał się, że mu z trudnością przychodzi znosić szybką jazdę i co chwila wołał do stangreta:

— Durniu, trzymaj porządnie konie! Czego pędzisz?...

Właśnie kiedy boczną drogą dojeżdżali do szosy spostrzegli, że przed nimi boczną dróżynką także na szosę wyjechał z lasu wóz, jak góra, wyładowany przeróżnymi rupieciami, na samym zaś wierzchu siedzieli jacyś ludzie.

— Co to jest? — zapytał Drakiewicz, trącając w plecy siedzącego na koźle lokaja.

— A to, jaśnie panie, ten Niemiec Stinkfas wynosi się z Macinnowic, podobno do Prus! Zbankrutował całkiem i koniec...

Niebawem też powóz rotmistrza zbliżył się do wozu, na wierzchu którego siedział mężczyzna, a obok niego kobieta i dokoła czworo dzieci. Piszczalski nienawidził tego Niemca i pogardliwie twarz odwrócił. Ale kiedy powóz miał się minąć z wozem, wówczas wszyscy posażerowie wozu, jak jeden, podnieśli straszliwy krzyk i miotali jakieś złorzeczenia, przekleństwa, a przy tym powyciągali ręce i grozili pięściami.

Tego też tylko brakowało, ażeby czwórce karych dodać bodźca. Konie spłoszyły się od tych wrzasków i poniosły. Była to piekielna jazda, poza którą wił się tylko gęsty tuman pyłu białego. W nadzwyczajnym pędzie koła powozu wpadły na kupę kamieni, ułożonych przy szosie, powóz się pochylił na stronę rotmistrza i wnet upadł z nadzwyczajnym łoskotem. Konie jak wściekłe pognały dalej z połamanym powozem, a na szosie przedstawił się taki widok: na broczącym we krwi panu Jędrzeju leżał Drakiewicz, o kilka kroków od nich stękał stangret ze złamaną ręką, a blisko niego dźwigał się z ciężkiego upadku lokaj.

Porwał się pierwszy Eugeni i usiłował podnieść rotmistrza, ale ten miał czaszkę strzaskaną i był zupełnie bezsilny.

— Mar — cel... — wyrzekł słabym głosem pan Jędrzej i już nigdy więcej nie przemówił.